Wiem, co zrobiłeś! - ebook
Światowej sławy piłkarz – Mariusz Opaliński – niespodziewanie przerywa międzynarodową karierę, żeby wrócić do rodzinnego Krakowa i grać w klubie, który go wychował. Nikt nie wie, że za jego powrotem nie stoją sentymenty, a chęć pokonania traumy. Przez nią dopuszcza się czynów, których wstydzi się przed samym sobą.
Filip Meller, wieloletni kibic, a jednocześnie zawodowy oszust, dostrzega w powrocie gwiazdy życiową szansę. Z pomocą swojej siostry Izy ma zamiar wkraść się w łaski Opalińskiego, żeby znaleźć coś, dzięki czemu będzie mógł go szantażować. Tyle że piłkarz okazuje się kimś zupełnie innym, niż rodzeństwu mogłoby się wydawać…
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-906-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Przyjęcie dla Wybrańców” – głosi napis na eleganckim zaproszeniu, które pokazuję ochroniarzowi przed wejściem do budynku. Postawny gość weryfikuje moje dane i zaprasza na górę. Restauracja mieści się na samym szczycie domu handlowego Jubilat w centrum Krakowa. Cały lokal jest zarezerwowany, okazja żadna. Ot, zwykły czwartek i znudzone elity, którym nie chce się siedzieć w domach w ciepły wiosenny wieczór. Docieram do głównej sali, odbieram kieliszek szampana od młodziutkiej kelnerki i dołączam do towarzystwa na tarasie. Wokół same szychy, największe z nich to właściciele krakowskich klubów piłkarskich. Olbrzymi łysol z kamiennym wyrazem twarzy i drobny, poczciwy staruszek z siwymi włosami. Obaj w garniturach z herbami swoich drużyn. Eksponują je na każdej imprezie, jakby ktoś mógł nie wiedzieć, kim są.
Staruszek opiera się o barierkę. Patrzy na Wawel, sącząc wino. Towarzyszy mu żona, jeszcze starsza od niego. Łysy siedzi przy stoliku z dyrektorem sportowym swojej drużyny. Zajada się olbrzymim kawałkiem tortu. Zauważa mnie i obrzuca spojrzeniem, jakim Wujek Sknerus obdarowywał Kaczora Donalda, gdy ten przychodził prosić o pieniądze. Najchętniej posłałby mnie do wszystkich diabłów, ale musi mnie akceptować. To ciężkie dla miliardera, który przywykł do decydowania o wszystkim.
Nie przyszedłem tu z nim rozmawiać. Udaję, że go nie widzę, i idę dalej, szukając swojego celu. Dookoła cała miejska śmietanka. Radni, kolesie z topów korporacji, biznesmeni, kilku aktorów, muzycy. Większość tych ludzi mną gardzi. Jestem dla nich niczym natrętna mucha, która przyleciała nieproszona, i najchętniej zlikwidowaliby ją jednym pacnięciem łapki. W sumie im się nie dziwię. Należę do towarzystwa od niedawna, a sposób, w jaki się tu dostałem, można uznać za groteskowy. Tata, gdyby żył, nie byłby dumny z tego, jak zarabiam pieniądze, ale mam to gdzieś.
Opieram się plecami o barierkę, z wewnętrznej kieszeni białej marynarki wyciągam paczkę fajek. Odkąd mój świat zmienił się na lepsze, palę tylko rothmansy. Takie same fajki preferuje stary, szpakowaty gość w różowej polówce, którego wreszcie namierzam. Wali czyściochę z trzema dziadkami. Są w świetnym humorze. Nic dziwnego. Wódeczka się leje, panienki co chwila przynoszą tacki z pełnymi kieliszkami, a Kraków należy do nich. To prezydent i jego kumple.
Stary cap wygląda na solidnie rozgrzanego. Niedobrze. Przyszedłem na przyjęcie, żeby znaleźć okazję rozmowy z nim. Jesienią są wybory samorządowe, a ja mam świetny pomysł na zrobienie kasy. Chętnie bym mu go podsunął, tymczasem ilość i tempo pitej wódki zwiastują, że nie mam co liczyć na prywatną audiencję. Wątpię, żeby znalazł minutę dla kogoś, kto cieszy się wątpliwą opinią środowiska.
– Witam, panie Filipie. – Samotne czatowanie przerywa zarośnięty Rumcajs w średnim wieku. – Jestem Arkadiusz Zamojski.
Słyszałem o nim, ale nigdy nie zamieniłem z nim choćby słowa. Arkadiusz Zamojski odziedziczył sporo mieszkań w kamienicach przy alei Mickiewicza. Żyje z forsy odłożonej przez starych i czynszów od lokatorów. Nie prowadzi żadnych biznesów, słaby zawodnik, który z bliska wygląda przerażająco. Gęsta broda, gęste kręcone włosy, zarośnięte łapska. Jest tak owłosiony, że nie zdziwiłbym się, gdyby lada moment przemienił się w wilkołaka i zaczął pożerać całe towarzystwo.
– Miło mi. – Podaję mu rękę, wracając wzrokiem do prezydenta.
Kolejny wypity kielon, gęba coraz bardziej czerwona, zaczęło się już zagadywanie do kelnerek. Szlag by to trafił!
– Chciałbym z panem porozmawiać – mówi Zamojski.
A ja chciałbym przelecieć Jennifer Lawrence i co z tego? – odpowiadam w myślach. Nie mam ochoty prowadzić dyskusji z Wilkołakiem. Zbyt mało znaczy na finansowej mapie Krakowa.
– Otwieram nowy biznes. – Facet kontynuuje, niezrażony brakiem reakcji. – Hurtownia napoi bezalkoholowych. Cola, pepsi, sprite, wody, red bulle i inne energetyki. Mam kilku znajomych, którzy prowadzą duże markety. Oni na pewno będą ode mnie kupować, planuję też wejść w sieci handlowe, zaopatrywać biurowce i tym podobne. – Wilkołak snuje swoją wizję napojowej potęgi, a prezydent łyka następną kolejkę. – Będę potrzebował wielu materiałów z pana branży. Może umówimy się na spotkanie? Przedstawię listę, a pan zrobi mi wycenę?
Na stół prezydenta trafiają talerze z żarciem, kelnerki przynoszą następne kieliszki. Zestaw zwiastujący posiedzenie do upadłego. Nic dziś nie wskóram, mogę spadać.
– Niech pan zadzwoni, to się umówimy. – Wyjmuję z kieszeni wizytówkę i podaję Wilkołakowi. – Miło było poznać.
– Nie widzę tu pana osobistego numeru…
– Bo go nie ma. – Wyrzucam niedopałek rothmansa za barierkę, wprost na chodnik przy Zwierzynieckiej. – Do widzenia. – Zostawiam Zamojskiego i wracam do środka.
Ledwie przekraczam próg, a już zaczepia mnie śliczna, na oko dwudziestoletnia dziewczyna o twarzy aniołka i wyuzdanym spojrzeniu. Ma krótkie, jasne włosy uczesane w stylu Marie Fredriksson z Roxette i ultrakrótką spódniczkę w cekiny.
– Ty jesteś Filip Meller? – pyta wyćwiczonym, flirciarskim tonem.
– Zależy dla kogo – rzucam od niechcenia.
Prezydent skuty, szychy mają mnie w dupie. Jest słabo i nawet supersiksa nie da rady tego zmienić.
– Emilia, dla znajomych Emmie. – Całuje mnie w policzek, mącąc mój nos delikatnym zapachem bezowych perfum. – Jesteś z tej całej… To znaczy twoja… – Czerwieni się, nie potrafiąc zamienić swoich myśli w słowa. – I ten…
– Tak, dobrze trafiłaś – kończę jej męki.
– Przepraszam. – Wybucha śmiechem. – Lampka szampana?
Najchętniej olałbym ją w sposób równie bezczelny, co Wilkołaka, ale odkąd mój związek legł w gruzach, coraz ciężej idzie mi odmawianie blondynkom w króciutkich spódniczkach.
– Prowadzę, jedną już wypiłem, chyba nie powinienem – myślę na głos. – Ale z drugiej strony to tylko szampan. Czemu nie.
Spędzenie czasu z Emmie okazuje się wielkim błędem. Ślicznotka przyszła tu w towarzystwie zarządcy marketingu kreatywnego z dużej korporacji. Facet zostawił ją samą i oddał się dyskusji z, jak się wyraziła, „nudnymi bufonami w marynarkach”. Dziewczyna jest aspirującą gwiazdką muzyki pop, która prezentuje swoje single na YouTubie i na razie nigdzie indziej. Kilka nawet mi puszcza, choć wcale nie proszę. Blondynka niczym się nie różni od setek podobnych cukiereczków próbujących zawojować branżę muzyczną. Pewnie liczyła, że obecność na przyjęciu pomoże jej znaleźć producenta gotowego zainwestować w wydanie płyty. Nie udaje jej się, więc próbuje swych sił ze mną, trzydziestoletnim facetem, znanym, choć z nieco innych kręgów. Raczej nie leci na moją zgoloną na jeża glacę, niezgrabny nos i usta wielkie, jakbym w dzieciństwie całował się z rozgrzanym żelazkiem. Nie pociąga jej też piwny brzuszek, wątłe ramiona ani przygarbiona sylwetka, z którą walczę od dziecka. Na szczęście jestem dość wysoki i garb nie rzuca się w oczy w sposób, w jaki przedstawiała mi to matka.
Emmie niby przypadkiem kilka razy kładzie mi dłoń na kolanie, zakłada też nogę na nogę, prezentując szczuplutkie uda. Rzuca aluzję, sugerując, że mógłbym zabrać ją do siebie. Zdaję sobie sprawę, że wyrwanie tej dziewczyny i późniejszy seks oznaczają konieczność wysłuchiwania kolejnych nudnych singli jej autorstwa oraz dyskusje o budowaniu kariery. I to w mojej sypialni, miejscu, z którego nie będzie ucieczki. Dzisiaj jestem za bardzo wkurzony na takie akcje. Najchętniej umówiłbym się z nią, jak już będzie sławna. Profilaktycznie biorę od niej numer, wykręcam się koniecznością załatwiania interesów i opuszczam „Przyjęcie dla Wybrańców”.
Mijam rząd luksusowych samochodów zaparkowanych wzdłuż Zwierzynieckiej i dochodzę do niebieskiego porsche, które zostawiłem za rogiem, przy Retoryka. Wnętrze sportowego wózka przesiąknięte hipnotyzującym zapachem skórzanej tapicerki powinno działać kojąco, nawet po nieudanej próbie ubicia interesu. Może i by podziałało, gdyby bryczka należała do mnie. Niestety jest pożyczona.
Przekręcam kluczyk i otwieram dach, wpuszczając wilgotne nadwiślańskie powietrze zwiastujące rychłe nadejście gorących dni. One zawsze przestawiają myśli na optymizm. W sumie nie ma się czym martwić. Już niedługo zacznie się piłkarski mundial, a wraz z nim jeszcze większa liczba bankietów dla elit. Więcej bankietów oznacza więcej okazji. Któraś na pewno zaskoczy i w końcu dobiorę się do prezydenta. Nieco lepiej nastrojony wjeżdżam w aleję Krasińskiego. Wracam do domu, do bieżących spraw. One wciąż stanowią priorytet.
Od dwóch lat pracuję nad wielkim projektem i jestem bardzo blisko celu. Właściwie to już wiem, jak go osiągnąć, tylko nie na wszystko mam wpływ. Najwięcej zależy od kobiety. Muszę znaleźć odpowiedni sposób i okoliczności, żeby jej coś delikatnie oznajmić. Wiem, że nie pójdzie łatwo. Przez dwa lata bardzo się zmieniła. Stała się wrażliwsza, może nieco mocniej rozpieszczona i za bardzo niezależna. Rozmyślam o niej do chwili, w której wieczorne wiadomości płynące z głośników porsche zastępuje refren _Never Give Up_ w wykonaniu Sii – piosenki, której używam jako dzwonek.
– Przemów, wybitna! – krzyczę, żeby zagłuszyć hałas wielkomiejskiej ulicy, i naciskam guzik odpowiedzialny za zamknięcie dachu.
– Boże! Filip! – Brzmi dramatycznie, jest przerażona. – Co ja narobiłam! – Mocno pociąga nosem, płacze.
– Spokojnie, dziewczyno, oddychaj. – Próbuję zachować chłodny ton, choć czuję, jak ślina wysycha mi w ustach. Wiem, że ona nie wpada w panikę z byle pierdoły. – Powiedz mi, co się stało.
– On nie żyje! – Rozpaczliwy krzyk wydobywa się z głośników porsche. – To się stało, on, kurwa, nie żyje! Przeze mnie! – drze się na cały głos. – Filip, to moja wina! Spierdoliłam sprawę! Proszę cię, zrób coś!
Mocno ściskam kierownicę cudzego auta. Nieudane przyjęcie całkowicie straciło na znaczeniu.2
Filip
Nasz ojciec był dobrym człowiekiem. Nie poczciwym, ugodowym ani łagodnym, co wbrew logice często kojarzy się ludziom z dobrocią. Potrafił się wściec, wielu uważało go za przemądrzałego skurwysyna, który zawsze musi mieć rację. Ale prawda była taka, że od dziecka musiał walczyć o swoje, i to go zbudowało. Dla mnie i dla Izy stanowił wzór. Nigdy nie podniósł na nas ręki, jedynie dużo krzyczał. Był prawdziwym twardzielem. Musiał wskoczyć w dorosłość jeszcze szybciej niż my.
Dziadek pracował na portierni w fabryce tapet, babcia była woźną w muzeum. Mieli dwóch synów. Wujek okazał się gościem w czepku urodzonym. Zaraz po przekroczeniu pełnoletności wygrał w loterii wizowej. Wyjechał do USA i tyle go widzieli. Ojciec natomiast od początku musiał kombinować. Jako dzieciak sprzedawał oranżadki i soczki zachodnim turystom odwiedzającym Kraków, później handlował fikcyjnymi biletami na zwiedzanie Wawelu. Fucha dobra, ale ryzykowna. Potem biegał jako chłopiec na posyłki dla drobnych cinkciarzy. Po ślubie zmienił taktykę zarobkową. Odciął się od nielegalu i wraz z kumplem zaczęli wyjeżdżać na Węgry, do Bułgarii i Turcji. Przywozili, co się dało – swetry, dżinsy, skórę, akcesoria użytku domowego – i sprzedawali na bazarach. Interes ciężki, średnio dochodowy.
Moje przyjście na świat zbiegło się ze zmianą ustroju. Nowa Polska stwarzała nowe możliwości dla ludzi obrotnych. Ojciec porzucił bazarową tułaczkę i zajął się poważnym biznesem. Otworzył na Ruczaju sklep z monitorami, drukarkami i innymi tego typu sprzętami sprowadzanymi z Zachodu. Biznes szedł całkiem nieźle, zanim Iza skończyła dwa latka, ojciec miał już dwa sklepy. Później firma nieco zwolniła, przegrywając w starciu z konkurencją wspomaganą dużym kapitałem. Mimo przeciwności nadal potrafił utrzymać rodzinę, ale wiedział, że długo z tym handlem nie pociągnie. Miał nowe plany, marzyło mu się sprowadzanie markowych ciuchów z Włoch i raczkującej wtedy zdrowej żywności.
Choć byłem mały, rozumiałem, na czym polega biznes. Od początku traktował mnie jak faceta, nie jak dzieciaka. Wiele razy powtarzał: „Kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu. Musimy cały czas walczyć, żeby sępy nie wyżarły nas z rynku”. Walczył do swoich ostatnich dni. Być może gdyby żył, prowadzilibyśmy teraz jakiś duży interes wspólnie. Na pewno ja i Iza nie musielibyśmy robić tego, co robimy. Zawsze pokładał w nas duże nadzieje. Niestety, oprócz biznesu i rodziny ojciec miał swoją ukochaną obsesję, którą po nim odziedziczyłem. Ta obsesja zabiła go na moich oczach…
W dni takie jak ten często kręcę się po mieszkaniu i wspominam ojca, czekając na telefon od siostry. Minęły dwie godziny, odkąd wyszła z hotelu. Kamerę zgasiła, czekając w taksówce pod placówką banku. Trochę się martwię. Nie o sytuację, bo wiem, że Iza jest bezpieczna. Duchowny zapłaci, nie będzie nic kombinował. Boję się o codzienność siostry. Nasza praca ją wykańcza, po wszystkim chodzi zła, często rozdrażniona. Mądruje się i wyzywa prawie jak ojciec. Czasami myślę, że godzi się na nasz układ, bo nie umie mi odmówić. Podłe dywagacje kończy dzwonek telefonu.
– Przemów, wybitna – odbieram, trzymając komórkę pod pachą.
Szykuję sobie kolację. Kanapki z serem i mortadelą plus sześciopak piwa. W sam raz na wyjątkowy sobotni wieczór.
– Co za gnida! Za wsadzanie łapsk tam, gdzie nie trzeba, powinno się kastrować. – Niby jest zła, a jednak brzmi swobodnie, co drugie słowo akcentuje radosnym westchnięciem. Znów paliła zioło. – Bez szaleństw? Brat, gdybym nie zachowała resztek samokontroli, wyssałabym z niego wszystko, co miał!
– Gdzie jesteś?
W tle słyszę kumulację wielu ludzkich głosów. Są wyraźne zdania wypowiadane przez dorosłych, a także piski małych dzieci. Nie podoba mi się, że Iza rozmawia otwarcie o naszych sprawach w miejscach publicznych.
– W makkwaczu na Floriańskiej. Wcinam mcflurry z masłem orzechowym – odpowiada z pełną buzią. – Lody to deser po zestawie z czizem. Wcześniej zajarałam sobie małe co nieco, żeby odreagować nerwy.
– Zbastuj, siostra. – Iza sięga po trawę zdecydowanie za często. – Śmieciowe żarcie niekorzystnie wpływa na twój wygląd, a palenie na mózg. Może pora zacząć odreagowywać nerwy w fitness klubie, a nie z lufką w bramie i w fast foodzie?
– Wal się! – krzyczy. – Lepiej spójrz na siebie. Gdyby ktoś zrobił ci nożem dziurę w brzuchu, zamiast flaków i krwi wylałoby się z ciebie piwo. A trawa w niczym mi nie przeszkadza, co najwyżej łagodzi nastrój.
Od początku sama decyduje o tym, jak spędza czas wolny, co przyjmuje, a przede wszystkim z kim się spotyka.
– Ciszej, nie każdy w Krakowie musi wiedzieć, jakie lubisz używki.
– Żartujesz? Ludzie tutaj są tak pochłonięci spulchniaczami, że dopóki mają pełne michy, nie zwróciliby na mnie uwagi, nawet gdybym przegryzła sobie żyłę.
– Jesteś sama?
– Hm, pomyślmy… – Milczy przez chwilę. – Jestem seksowną dziewczyną, która w primie swojej gastrofazy usiadła przy trzyosobowym stoliku w zatłoczonym lokalu w centrum. Podobno jesteś pan inteligentny, a nie umiesz rozgryźć tak oczywistej zagadki.
Iza praktykuje droczenie się ze mną, odkąd nauczyła się mówić. Ciągłe docinki są u niej normą. Mimo to wiem, że jestem dla niej tak samo ważny, jak ona dla mnie. Udowodniliśmy to sobie nie raz.
– I jakiś facet siedzi teraz z tobą? – Niemożliwe, nie mówiłaby tak otwarcie.
– Chyba faktycznie wyparowała ci część mózgu odpowiedzialna za myślenie, braciszku. – W głośniku słyszę jej drażniący, ziołowy chichot. – Zjadł ze mną zestawik, potem wypaliliśmy lufkę, po której wsunął dwie tortille. Teraz poszedł do kibla. Lepiej wyrzucić z siebie naddatki tu niż później w mieszkaniu przy mnie. – Śmieje się.
– Zostajesz z nim na noc? – To nigdy mi nie odpowiada, ale nie mogę jej zabronić.
– Na noc, a może na weekend. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą.
– Kto to?
– Bawisz się w nadopiekuńczego braciszka?
– Jestem nadopiekuńczym braciszkiem. – Brzmi to trochę głupio, zważywszy na źródło naszego utrzymania. – Gdyby nie ja…
– Dobra, dobra. Usłyszałeś o facecie i już włącza ci się opcja „tatuś” – rzuca nonszalancko. Trawa całkowicie zawładnęła jej myślami. – Daruj sobie monolog. Chłopak jest w moim wieku. Student architektury, wynajmuje mieszkanie z kolegą na Kapelance. Kolega wrócił na weekend do domu, więc jest wolna chata.
– Przypadkiem nie masz jutro zajęć?
– Co za różnica? – wzdycha znużona. – To prywatna szkoła, a dzisiaj zrobiłam swoje. Mam wolne. I nie bój, nie zgubię sosu, nie dam się okraść ani go nie wydam.
– Jak chcesz… – Nawet nie próbuję udawać rozczarowanego. Odkąd wyszła, nie mogłem się doczekać, aż wróci. – Stosunkowo udanego wieczoru.
– Dzięki. Oglądasz mecz?
– Oczywiście, dziś nastąpi historyczna porażka zdrajcy. Myślałem, że obejrzymy razem… – Chciałbym ukryć rozczarowanie, ale nie umiem.
– Wybacz, Filipku, nie mam już piętnastu lat i jak wiesz, nie znoszę oglądać meczów. – Nie raz mówiła, że to gorsze niż konieczność regularnego chodzenia do kościoła przed komunią.
– Ze mną jakoś je znosiłaś.
– Zawsze robię to wyłącznie dla ciebie, ale tak się dziwnie składa, że moja randka też to lubi, więc w pewnym sensie poczuję się swojsko, jak w domu.
– Będziecie oglądać? – To głupie, ale zaczynam czuć się zazdrosny.
– Aha, i on wcale nie uważa go za zdrajcę! – dobitnie podkreśla „go”. Oboje wiemy, o kogo chodzi.
– Lamus – wypluwam z siebie, otwierając piwo.
– Ups, wpadka! Słyszałam butelkowe psssyykkk – drwi. – Pewnie zaraz popijesz tym chleb pokryty mortadelą. Może mimo wszystko powinieneś zmienić styl odżywiania i wybrać się do fitness klubu? – rzuca z przekorą, odgryzając się za moje wcześniejsze uwagi. – Fałdki na brzuchu są coraz większe, a włosów coraz mniej. Jeszcze trochę i żadna wartościowa laska nie zwróci na ciebie uwagi.
– Tobie nie powinno robić to różnicy.
– O! Wraca moja randka. Trzymaj się cieplutko, pa! – Rozłącza się.
Przenoszę jedzenie i piwo do salonu, ściszam telefon. Gaszę światło w całym domu i włączam telewizor. Pierwszy kęs kanapki popijam solidnym łykiem piwa. Praca, siostra oraz wszystkie doczesne problemy przestają istnieć. Finał Ligi Mistrzów właśnie się zaczyna.