- promocja
Wierna - ebook
Wierna - ebook
Trzeci tom trylogii Niezgodna. Wydanie jest wzbogacone o nowelę, która zdradza dalsze losy bohaterów. Teraz w wydaniu specjalnym z barwionymi brzegami!
Frakcje nas podzieliły, ale my zjednoczymy się na nowo. Na zawsze.
Pomimo próby utrzymania w tajemnicy tego, co znajduje się za strzeżonym ogrodzeniem, prawda w końcu wyszła na jaw. Przed wieloma laty mieszkańcy miasta zostali odizolowani od reszty świata, by z dala od przemocy i okrucieństwa na nowo odnaleźć w sobie moralność i pozbyć się wad wynikających z ludzkiej natury. W odpowiednim czasie, gdy odsetek Niezgodnych wśród członków frakcji będzie wystarczająco wysoki, bramy miasta powinny zostać otwarte, by jego mieszkańcy mogli pomóc tym, którzy czekają po drugiej stronie. Jednak nie wszyscy są gotowi, by wypełnić powierzoną im misję. Następuje ponowny podział, którego skutki mogą być nieodwracalne.
Tris była świadoma tego, że informacje zawarte w ukrywanym przez liderkę Erudycji nagraniu mogą podać w wątpliwość wszystko, w co dotychczas wierzyła i wiedziała o otaczającym ją świecie. Mimo to, w imię prawdy była gotowa poświęcić wiele. Nie spodziewała się jednak, że usłyszy na nim swoje własne nazwisko. Dziewczyna pragnie dowiedzieć się, kim była Edith Prior i dlaczego porzuciła swoje wcześniejsze życie. A przede wszystkim, czym tak naprawdę jest Niezgodność i czy ktokolwiek jeszcze na nich czeka poza granicami miasta? Tris musi poznać odpowiedzi na te pytania, jednak czy jest na nie gotowa?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-502-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TRIS
Chodzę tam i z powrotem po celi w kwaterze głównej Erudytów, a słowa z nagrania wciąż rozbrzmiewają echem w mojej głowie: „Będę się nazywać Edith Prior. I o wielu rzeczach z radością zapomnę”.
– To znaczy, że nigdy wcześniej jej nie widziałaś? Nawet na zdjęciach? – pyta Christina. Opiera zranioną nogę na poduszce. Została postrzelona podczas naszej karkołomnej próby zaprezentowania miastu nagrania Edith Prior. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, co w nim jest ani że wstrząśnie podstawami naszego świata: zburzy frakcje, zburzy naszą tożsamość. – To jakaś babcia albo ciotka?
– Już ci mówiłam, że nie – odpowiadam, zawracając spod ściany. – Mój ojciec ma… miał na nazwisko Prior, więc to wskazywałoby na jego rodzinę. Ale Edith to imię Altruistów, a krewni mojego ojca pochodzili z Erudycji, czyli…
– Czyli Edith Prior musi być starsza – stwierdza Cara. Opiera głowę o ścianę. W tej pozycji wygląda dokładnie tak jak jej brat, Will… mój przyjaciel, którego zastrzeliłam. Nagle Cara prostuje się i jego duch znika. – O kilka pokoleń. Antenatka.
– Antenatka. – Słowo kojarzy mi się ze starością, tak jak krusząca się cegła. Robiąc zwrot, dotykam ściany. Jest biała i chłodna.
Moja antenatka przekazała mi następujące dziedzictwo: wyzwolenie z frakcji i świadomość, że moja niezgodność ma dużo większe znaczenie, niż kiedykolwiek sądziłam. Moje istnienie to znak, że musimy opuścić miasto i zaofiarować swoją pomoc tym, którzy mieszkają poza jego granicami.
– Chcę wiedzieć… – odzywa się Cara, przesuwa dłońmi po twarzy. – Muszę wiedzieć, jak długo tutaj jesteśmy. Mogłabyś choć na chwilę przestać chodzić?
Zatrzymuję się na środku celi i unoszę brwi.
– Przepraszam – mruczy Cara.
– Dobra, nic się nie stało – łagodzi Christina. – Siedzimy tu już zdecydowanie za długo.
Minęło wiele dni, odkąd za pomocą paru krótkich komend Evelyn zapanowała nad chaosem w siedzibie Erudycji i kazała zaprowadzić wszystkich więźniów do cel na trzecim piętrze. Jakaś bezfrakcyjna kobieta opatrzyła nam rany i rozdała środki przeciwbólowe; dostałyśmy kilka posiłków i kilka razy pozwolono nam wziąć prysznic, ale nikt nie chciał nam powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. Choć uparcie o to wypytywałam.
– Myślałam, że Tobias do nas przyjdzie. – Przysiadam na brzegu pryczy. – Gdzie on jest?
– Może jeszcze się złości, że go okłamałaś i współpracowałaś za jego plecami z jego ojcem? – podsuwa Cara.
Rzucam jej wściekłe spojrzenie.
– Cztery nie jest taki małostkowy – mówi Christina i albo chce w ten sposób uciszyć Carę, albo uspokoić mnie, sama nie wiem. – Coś go musiało zatrzymać. Powiedział przecież, żebyś mu zaufała.
W zamieszaniu, gdy wszyscy zaczęli krzyczeć, a bezfrakcyjni usiłowali zepchnąć nas w stronę schodów, złapałam go za koszulę, żebyśmy nie zostali rozdzieleni. Tobias chwycił mnie za nadgarstki i odepchnął, mówiąc: „Zaufaj mi. Idź, dokąd ci każą”.
– Staram się – zapewniłam zgodnie z prawdą. Staram się mu zaufać. Ale wszystko we mnie, każda komórka i każdy nerw, wyrywa się ku wolności: chce uciec nie tylko z celi, lecz także z więzienia, którym jest to miasto.
Muszę się dowiedzieć, co jest za ogrodzeniem.ROZDZIAŁ 2
TOBIAS
Nie potrafię przemierzać tych korytarzy i nie przypominać sobie jednocześnie dni, które spędziłem tu jako więzień: bez butów, z bólem pulsującym przy każdym ruchu. A razem z tym wspomnieniem pojawia się kolejne: oczekiwania na śmierć Beatrice Prior, moich pięści walących w drzwi, jej nóg przerzuconych przez ramię Petera, gdy mówił, że została tylko odurzona.
Nienawidzę tego miejsca.
Nie wygląda już tak porządnie jak za czasów Erudycji; zostało zniszczone podczas wojny, ściany są podziurawione przez kule, wszędzie walają się potłuczone żarówki. Ślady butów i migocące lampy prowadzą mnie do jej celi. Zostaję wpuszczony bez słowa, bo noszę symbol bezfrakcyjnych – puste koło na czarnej opasce – wokół ramienia, a rysy Evelyn na twarzy. Imię i nazwisko Tobias Eaton przynosiły kiedyś wstyd, teraz oznaczają władzę.
Tris kuca obok Christiny, naprzeciwko Cary. Moja Tris powinna być blada i drobna – bo jest blada i drobna – ale mam wrażenie, że wypełnia sobą cały pokój.
Patrzy na mnie wielkimi oczami i zrywa się na równe nogi. Obejmuje mnie mocno w pasie i wtula twarz w moją pierś.
Ściskam ją jedną ręką za ramię, a drugą gładzę po włosach, wciąż zaskoczony, że kończą się powyżej karku. Cieszyłem się, że je ścięła, bo dzięki temu ma fryzurę żołnierza, a nie dziewczyny. Wiedziałem, że jej się to przyda.
– Jak tu wszedłeś? – pyta cicho, ale wyraźnie.
– Nazywam się Tobias Eaton – odpowiadam, na co Tris parska śmiechem.
– No tak. Ciągle zapominam. – Odsuwa się trochę, żeby na mnie spojrzeć. W jej oczach maluje się niepewność, jakby była stertą liści wystawioną na podmuchy wiatru. – Co się dzieje? Czemu nie przyszedłeś wcześniej?
W jej głosie słychać desperację, błaganie. Choć to miejsce budzi we mnie wiele potwornych wspomnień, w niej budzi jeszcze więcej: droga na własną egzekucję, zdrada brata, serum strachu. Muszę ją stąd wydostać.
Cara patrzy na nas z ciekawością. Czuję się niezręcznie, jakby własna skóra na mnie nie pasowała. Nie lubię mieć publiczności.
– Evelyn zamknęła miasto – informuję. – Nikomu nie wolno zrobić nawet kroku bez jej pozwolenia. Kilka dni temu wygłosiła orędzie o konieczności zjednoczenia się przeciwko naszym ciemiężcom, ludziom z zewnątrz.
– Ciemiężcom? – pyta Christina. Wyciąga z kieszeni fiolkę i łyka jej zawartość: to pewnie środek przeciwbólowy na postrzeloną nogę.
Wkładam ręce do kieszeni.
– Evelyn, i tak naprawdę sporo innych osób, uważa, że nie powinniśmy opuszczać miasta tylko po to, by pomóc garstce ludzi, która nas tu wepchnęła i która potem znów nas wykorzysta. Grupa Evelyn chce spróbować uzdrowić miasto i rozwiązać własne problemy, zamiast wyjeżdżać i rozwiązywać problemy innych. Oczywiście parafrazuję. Podejrzewam, że takie podejście do sprawy jest dla mojej matki bardzo wygodne, bo póki wszyscy jesteśmy na miejscu, ma nas pod kontrolą. Z chwilą, gdy opuścimy miasto, straci swoje wpływy.
– Super. – Tris przewraca oczami. – Oczywiście musiała wybrać najbardziej samolubne rozwiązanie.
– Ale to ma sens. – Christina oplata palcami fiolkę. – Nie mówię, że nie chcę opuścić miasta i przekonać się, co jest na zewnątrz, ale tu wystarczająco dużo się dzieje. Jak mamy pomóc ludziom, których nigdy nie spotkaliśmy?
Tris zastanawia się nad tym, przygryzając policzek od środka.
– Nie wiem – przyznaje.
Zegarek pokazuje trzecią. Za długo już tu siedzę – wystarczająco długo, żeby Evelyn nabrała podejrzeń. Powiedziałem, że idę zerwać z Tris i że nie zajmie mi to dużo czasu. Nie jestem pewny, czy mi uwierzyła.
– Słuchaj – odzywam się. – Przyszedłem głównie po to, żeby cię ostrzec. Niedługo zaczną się przesłuchania. Podadzą ci serum prawdy i jeśli zadziała, zostaniesz skazana za zdradę. Chyba wszyscy chcielibyśmy tego uniknąć.
– Za zdradę? – krzywi się Tris. – Jakim cudem wyjawienie prawdy całemu miastu to zdrada?
– Okazałaś swoim przywódcom nieposłuszeństwo – wyjaśniam. – Evelyn i jej zwolennicy nie chcą opuszczać miasta. Nie podziękują ci za odtworzenie tego nagrania.
– Są tacy sami jak Jeanine! – Zaciska pięści, jakby chciała w coś uderzyć, ale nie ma nic pod ręką. – Gotowi zrobić wszystko, by zdusić prawdę. I po co? Żeby rządzić swoim małym królestwem? To śmieszne.
Nie chcę mówić tego na głos, ale częściowo zgadzam się z matką. Nie mam żadnych zobowiązań wobec ludzi spoza miasta, bez względu na swoją Niezgodność. Nie jestem pewny, czy chcę ofiarować im siebie, żeby mogli rozwiązać problemy ludzkości. Cokolwiek to znaczy.
Ale chcę się z miasta wydostać równie rozpaczliwie jak złapane w potrzask zwierzę. Dzikie i rozwścieczone. Gotowe odgryźć sobie łapę, byle się uwolnić.
– Tak czy inaczej – podejmuję ostrożnie – jeśli serum prawdy zadziała, zostaniesz skazana.
– Jeśli zadziała? – pyta Cara, mrużąc oczy.
– Niezgodna. – Tris pokazuje palcem własną głowę. – Pamiętasz?
– Fascynujące. – Cara wsuwa luźny kosmyk we włosy zebrane w kok nad karkiem. – Ale nietypowe. Z tego, co mi wiadomo, większość Niezgodnych nie jest odporna na działanie serum prawdy. Zastanawia mnie, dlaczego w twoim przypadku jest inaczej.
– Nie tylko ciebie to zastanawia, ale też wszystkich Erudytów, którzy szprycowali mnie serum – rzuca ze złością Tris.
– Skupcie się, dobrze? Wolałbym nie musieć odbijać was z więzienia siłą – mówię. Nagle bardzo potrzebuję wsparcia. Wyciągam rękę, a Tris splata swoje palce z moimi. Dotyk nie jest dla nas czymś zwyczajnym; każdy kontakt fizyczny ma ogromne znaczenie: dodaje nam sił i przynosi ulgę.
– No, już dobrze – łagodzi Tris. – Jaki masz pomysł?
– Przekonam Evelyn, żebyś mogła zeznawać jako pierwsza z waszej trójki – wyjaśniam. – Musisz wymyślić coś, co oczyści z zarzutów Christinę i Carę, a potem powtórzyć to pod wpływem serum.
– Ale co mam powiedzieć?
– Zostawiam to tobie. Z nas dwojga ty potrafisz lepiej kłamać.
Mam świadomość, że te słowa trafiają w czuły punkt u każdego z nas. Tris wielokrotnie mnie okłamywała. Obiecała, że nie pójdzie dobrowolnie na śmierć do siedziby Erudycji, gdy Jeanine zażądała, żeby ktoś z Niezgodnych się poświęcił, po czym i tak poszła. Powiedziała, że zostanie w domu podczas ataku Erudytów, a ja znalazłem ją później w ich kwaterze, gdzie współpracowała z moim ojcem. Rozumiem, dlaczego to wszystko robiła, co nie zmienia faktu, że jeszcze nie przestało boleć.
– No tak. – Tris wbija wzrok w podłogę. – Dobrze, coś wymyślę.
Kładę jej dłoń na ramieniu.
– Porozmawiam z Evelyn o twoim procesie. Postaram się, żeby odbył się jak najszybciej.
– Dziękuję.
Odczuwam ogromną potrzebę, jakże już znajomą, by wyjść poza swoje ciało i przemówić bezpośrednio w jej umyśle. To ta sama potrzeba, która przy każdym spotkaniu każe mi ją pocałować, bo jakikolwiek dystans między nami jest dla mnie nie do zniesienia. Nasze palce, jeszcze przed chwilą luźno splecione, zaciskają się teraz mocno. Dłoń Tris jest mokra od potu, a moja zgrubiała od chwytania w biegu zbyt wielu poręczy, zbyt wielu jadących pociągów. Tris wygląda blado i mizernie, ale jej oczy przywołują mi w myślach obraz otwartego nieba, które widziałem tylko w snach, nigdy w rzeczywistości.
– Jeśli macie zamiar się całować, to bądźcie łaskawi mnie uprzedzić, żebym mogła się odwrócić – żąda Christina.
– Mamy zamiar – odpowiada Tris. I się całujemy.
Dotykam dłonią jej policzka, aby spowolnić pocałunek, ale trzymam usta przy jej ustach. Pragnę poczuć dokładnie wszystkie miejsca styku naszych warg i wszystkie puste przestrzenie między nimi. Rozkoszuję się wspólnie wydychanym powietrzem, a na koniec pieszczotliwie pocieram nosem o jej nos. Chcę coś powiedzieć, ale się powstrzymuję, bo to bardzo intymne wyznanie. Po chwili jednak stwierdzam, że mało mnie to obchodzi.
– Chciałbym być teraz z tobą sam na sam – mówię, wychodząc z celi.
Tris się uśmiecha.
– Ja prawie zawsze tego chcę.
Zamykając drzwi, widzę, jak Christina udaje, że wymiotuje, jak Cara się śmieje, a Tris stoi z bezwładnie opuszczonymi rękoma.ROZDZIAŁ 3
TRIS
– Jesteście bandą idiotów. – Dłonie mam zaciśnięte jak śpiące dziecko. Pięści trzymam na kolanach. Ciało ciąży mi od serum prawdy. Na powiekach zbiera się pot. – Zamiast mnie przesłuchiwać, powinniście mi raczej podziękować.
– Mamy ci dziękować za to, że nie słuchałaś poleceń przywódców swojej frakcji? Że próbowałaś uniemożliwić jednemu z nich zabicie Jeanine Matthews? Twoje postępowanie świadczy o zdradzie. – Evelyn Johnson wypluwa z siebie słowa jak wąż jad.
Jesteśmy w sali konferencyjnej w kwaterze głównej Erudytów. Teraz to sala sądowa. Od co najmniej tygodnia jestem więźniem.
Zauważam Tobiasa. Stoi w półcieniu za matką, na wpół ukryty. Odwraca wzrok od chwili, gdy kazali mi zająć miejsce i przecięli plastikowy pasek wokół nadgarstków. Przez ułamek sekundy patrzy mi w oczy – rozumiem: czas zacząć kłamać.
Odkąd wiem, że to potrafię, jest mi dużo łatwiej. Z tą samą łatwością uwalniam umysł spod zasnuwających go oparów serum prawdy.
– Nie jestem zdrajczynią – oznajmiam. – Byłam przekonana, że Marcus wykonuje rozkazy Niezgodnych i bezfrakcyjnych. Ponieważ nie mogłam przyłączyć się do walki, chciałam pomóc w inny sposób.
– Dlaczego nie mogłaś walczyć? – Włosy Evelyn podświetlone są jarzeniówką. Nie widzę jej twarzy, poza tym nie wolno mi koncentrować się na niczym dłużej niż sekundę, bo ryzykuję, że obezwładni mnie serum.
– Bo… – Zagryzam wargę, jakbym próbowała za wszelką cenę zachować dalsze słowa dla siebie. Nie wiem, kiedy nauczyłam się tak dobrze grać, ale do kłamstwa zawsze miałam talent, a różnica jest pewnie niewielka. – Bo nie byłam w stanie wziąć pistoletu do ręki. Po tym… jak go zastrzeliłam. Jak zastrzeliłam Willa. Mojego przyjaciela. Gdy tylko brałam pistolet, zaczynałam panikować.
Evelyn mocniej mruży oczy. Podejrzewam, że nawet w najgłębszych zakamarkach swojej duszy nie znajduje dla mnie współczucia.
– A zatem Marcus powiedział ci, że wykonuje moje rozkazy? – pyta. – A ty mu uwierzyłaś, choć wiedziałaś, że jego stosunki zarówno z Nieustraszonością, jak i z bezfrakcyjnymi są dość napięte?
– Tak.
– Rozumiem już, dlaczego nie wybrałaś Erudycji – parska. Czuję, że palą mnie policzki. Mam ochotę ją uderzyć; zresztą pewnie nie tylko ja, ale większość osób w tym pomieszczeniu nigdy nie odważyłaby się do tego przyznać. Evelyn uwięziła nas w mieście, w którym ulice są patrolowane przez uzbrojone oddziały bezfrakcyjnych. Dobrze wie, że kto ma broń, ten ma władzę. A skoro Jeanine Matthews nie żyje, nie został nikt, kto mógłby ją jej odebrać.
Zamieniliśmy jedną tyrankę na drugą. Tak wygląda teraz nasz świat.
– Dlaczego nikomu o tym nie powiedziałaś? – pyta.
– Nie chciałam się przyznać do słabości – odpowiadam. – I nie chciałam, żeby Cztery wiedział, że współpracuję z jego ojcem. Byłam pewna, że mu się to nie spodoba. – Czuję, że serum prawdy wpycha mi do gardła inne słowa. – Ujawniłam prawdę na temat naszego miasta. Pokazałam, dlaczego się tu znaleźliśmy. Jeśli nie chcesz mi za to podziękować, to powinnaś przynajmniej coś z tym zrobić, zamiast siedzieć na tej kupie syfu, którego sama narobiłaś, i udawać, że to tron!
Drwiący uśmiech przechodzi w grymas, jakby Evelyn poczuła w ustach jakiś nieprzyjemny smak. Nachyla się nade mną i po raz pierwszy mogę ocenić jej wiek; wokół oczu i ust ma zmarszczki, a skórę niezdrowo bladą od wieloletniego niedojadania. Ale mimo to jest przystojna, jak jej syn. Głodowanie nie zdołało jej tego odebrać.
– Właśnie coś z tym robię. Tworzę nowy porządek – stwierdza, coraz bardziej zniżając głos. Ledwo ją słyszę. – Należałam do Altruizmu. Znam prawdę znacznie dłużej niż ty, Beatrice Prior. Nie wiem, jakim cudem udało ci się wywinąć, ale jedno mogę ci obiecać: w moim nowym świecie nie ma miejsca dla ciebie, a już na pewno nie u boku mojego syna.
Uśmiecham się leciutko. Nie powinnam, ale z takim ciężarem w krwiobiegu znacznie trudniej pohamować gesty i mimikę niż słowa. Evelyn jest przekonana, że Tobias należy do niej. Nie wie, że on należy wyłącznie do siebie samego.
Evelyn prostuje się i krzyżuje ramiona na piersi.
– Serum prawdy wykazało, że choć brakuje ci rozumu, to nie zdradziłaś. Przesłuchanie zakończone. Możesz odejść.
– A co z moimi przyjaciółkami? – pytam zamroczona. – Z Christiną i Carą? One też nie zrobiły nic złego.
– Wkrótce się nimi zajmiemy – odpowiada Evelyn.
Wstaję, ale przez serum czuję się osłabiona i kręci mi się w głowie. W sali jest pełno ludzi, stoją jeden obok drugiego i przez dłuższą chwilę nie mogę znaleźć wyjścia. Nagle ktoś łapie mnie za rękę i ciągnie do drzwi: chłopak o jasnobrązowej skórze i szerokim uśmiechu – Uriah. Wokół zaczynają się rozmowy.
*
Uriah prowadzi mnie do windy. Naciska przycisk, drzwi się otwierają. Wchodzę za nim do środka, wciąż niepewnie stawiając kroki. Jak tylko drzwi się zamykają, pytam:
– Myślisz, że przesadziłam z tym syfem i tronem?
– Nie. Spodziewała się, że będziesz się stawiać. Gdybyś zachowała się inaczej, mogłaby nabrać podejrzeń.
Czuję, że wszystko we mnie aż buzuje w oczekiwaniu na to, co ma się zdarzyć. Jestem wolna. Znajdziemy sposób, żeby wydostać się z miasta. Koniec z wyczekiwaniem, przemierzaniem celi w tę i we w tę, wypytywaniem strażników o rzeczy, których nie chcieli mi zdradzić.
Dziś rano powiedzieli mi jednak co nieco o nowych porządkach w mieście. Byli członkowie frakcji mają obowiązek przeprowadzić się w okolice kwatery głównej Erudycji i wymieszać między sobą; w jednym miejscu nie może mieszkać więcej niż czterech członków danej frakcji. Nakazano nam też powymieniać się ubraniami. W związku z tą dyrektywą już wcześniej dostałam żółtą koszulę Serdeczności i czarne spodnie Prawości.
– No dobra, tędy… – Uriah wyprowadza mnie z windy.
To piętro kwatery Erudytów jest całe ze szkła, łącznie ze ścianami. Prześwieca przez nie słońce i maluje na podłodze tęczowe plamy. Osłaniam dłonią oczy i wchodzę za Uriahem do długiej, wąskiej sali, wzdłuż której ciągną się rzędy łóżek. Przy każdym stoi szklana szafka na ubrania i książki oraz mały stolik.
– To była kiedyś sypialnia nowicjuszy Erudycji – opowiada Uriah. – Zająłem już łóżka Christinie i Carze.
Na łóżku przy drzwiach siedzą trzy dziewczyny w czerwonych koszulach – chyba Serdeczne – a jedną z pryczy po lewej zajmuje starsza kobieta: z ucha zwisają jej okulary – to pewnie jakaś Erudytka. Wiem, że powinnam przestać przyporządkowywać spotykanych ludzi do frakcji, ale to głęboko zakorzeniony nawyk i trudno się go pozbyć.
Uriah opada na łóżko na końcu sali. Siadam na sąsiednim, szczęśliwa, że wreszcie jestem wolna i mogę odpocząć.
– Zeke twierdzi, że procedura oczyszczania z zarzutów czasem trochę trwa, więc dziewczyny powinny zostać zwolnione później – mówi.
Przez chwilę czuję ulgę, że wszystkie bliskie mi osoby do wieczora zostaną wypuszczone. Ale nagle przypominam sobie, że Caleb wciąż jest w celi, bo powszechnie wiadomo, że był asystentem Jeanine Matthews i że bezfrakcyjni nigdy nie oczyszczą go z zarzutów. Nie mam jednak pojęcia, jak daleko się posuną, żeby wymazać po niej wszelki ślad.
Nic mnie to nie obchodzi, myślę. Ale od razu wiem, że kłamię. Caleb jest moim bratem.
– To dobrze. Dzięki, Uriah.
Kiwa głową, po czym opiera ją o ścianę.
– Jak się czujesz? – pytam. – To znaczy… Lynn…
Uriah od zawsze przyjaźnił się z Lynn i Marlene, a teraz obie nie żyją. Wydaje mi się, że wiem, co czuje, bo sama też straciłam dwóch przyjaciół: Ala, który nie wytrzymał presji inicjacji, i Willa, który zginął podczas symulacji ataku na skutek moich nieprzemyślanych działań. Ale nie zamierzam udawać, że cierpimy tak samo. Przede wszystkim Uriah przyjaźnił się z Lynn i Marlene o wiele dłużej.
– Nie chcę o tym rozmawiać. – Kręci głową. – Ani o tym myśleć. Chcę po prostu żyć dalej.
– W porządku. Rozumiem. Tylko… daj znać, jeślibyś potrzebował…
– Dobra. – Uśmiecha się i wstaje. – Masz wszystko, co trzeba, prawda? Obiecałem mamie, że dziś do niej wpadnę, więc muszę się zbierać. Aha, byłbym zapomniał: Cztery mówił, że chciałby się z tobą później spotkać.
Prostuję się.
– Naprawdę? Kiedy? Gdzie?
– Tuż po dziesiątej, na trawniku w Millennium. – Uriah uśmiecha się znacząco. – Nie nakręcaj się tak, bo zaraz wybuchniesz.ROZDZIAŁ 4
TOBIAS
Moja matka zawsze przysiada na brzegu – krzesła, parapetu, stołu – jakby zakładała, że nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie uciekać. Tym razem wybiera brzeg starego biurka Jeanine w kwaterze Erudycji. Opiera się czubkami palców o podłogę; za plecami ma przymglone światła miasta. Ta kobieta to same mięśnie i kości.
– Chyba powinniśmy porozmawiać o twojej lojalności. – W jej głosie nie słychać oskarżenia, tylko zmęczenie. Przez chwilę wydaje się tak wyczerpana, że mam wrażenie, iż mógłbym ją przejrzeć na wylot, ale zaraz potem prostuje się i wrażenie znika. – Ostatecznie to ty pomogłeś Tris odtworzyć nagranie. Nikt inny o tym nie wie, ale ja wiem.
– Słuchaj. – Pochylam się i opieram łokciami o kolana. – Nie miałem pojęcia, co tam było. Bardziej ufałem opinii Tris niż własnej. Nic poza tym.
Uznałem, że gdy powiem Evelyn, że rozstałem się z Tris, łatwiej jej będzie mi zaufać. I rzeczywiście – kłamstwo sprawiło, że zrobiła się względem mnie życzliwsza i bardziej otwarta.
– A teraz, gdy już zobaczyłeś nagranie? – pyta Evelyn. – Co o tym myślisz? Uważasz, że powinniśmy opuścić miasto?
Wiem, co chce ode mnie usłyszeć: że moim zdaniem nie ma sensu wychodzić na zewnątrz. Ale nie jestem zbyt dobrym kłamcą, więc postanawiam powiedzieć część prawdy.
– Boję się stąd wyjść. Nie jestem pewny, czy to rozsądne, skoro za płotem może być niebezpiecznie.
Evelyn przygląda się mi przez chwilę z namysłem, zagryzając od środka policzek. Przejąłem od niej ten nawyk – potrafiłem gryźć się do krwi, czekając na powrót ojca, nie wiedząc, kim będzie tego dnia: poważnym i godnym zaufania Altruistą czy człowiekiem, który mnie leje.
Przesuwam językiem po bliznach na policzku i przełykam ślinę, czując gorycz wspomnień.
Matka zsuwa się z biurka i podchodzi do okna.
– Od jakiegoś czasu dochodzą mnie niepokojące wieści o rewolucyjnej organizacji, która powstaje w naszych szeregach. – Patrzy na mnie spod uniesionej brwi. – Ludzie od zawsze zrzeszali się w grupy. To leży w naszej naturze. Ale chyba nie spodziewałam się, że to nastąpi aż tak szybko.
– Co to za organizacja?
– Zwolennicy opuszczenia miasta – odpowiada. – Dziś rano wydali coś w rodzaju manifestu. Mówią na siebie Wierni. – Widzi, że nie bardzo rozumiem, więc dodaje: – Bo są wierni pierwotnemu celowi, w jakim powstało nasze miasto.
– Pierwotnego celu? Masz na myśli to, co było w nagraniu Edith Prior? Że powinniśmy wypuścić ludzi z miasta, gdy populacja Niezgodnych się rozrośnie?
– Właśnie to. Ale też podział na frakcje. Wierni twierdzą, że powinniśmy dalej żyć we frakcjach, bo tak było od początku. – Evelyn kręci głową. – Niektórzy zawsze będą bali się zmian. Ale nie możemy im pobłażać.
Po rozwiązaniu frakcji czułem się trochę jak człowiek wypuszczony po latach z więzienia. Nie muszę się już martwić tym, czy każda moja myśl albo decyzja jest zgodna z konkretną ideologią. Nie chcę powrotu frakcji.
Ale Evelyn, wbrew temu, co sama uważa, wcale nas nie wyzwoliła. Zmieniła nas tylko w bezfrakcyjnych. Boi się, na co byśmy się zdecydowali, gdybyśmy naprawdę mieli wolność wyboru. A to oznacza, że bez względu na to, co sądzę o frakcjach, cieszę się, że ktoś postanowił jej się przeciwstawić.
Staram się, żeby moja twarz niczego nie wyrażała, ale serce zaczyna mi walić. Muszę uważać, nie mogę stracić przychylności Evelyn. Innych łatwo mi okłamywać, ale nie ją – jedyną osobę, która zna całą prawdę na temat naszego altruistycznego domu, na temat tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami.
– I co masz zamiar w związku z tym zrobić? – pytam.
– Mam zamiar zaprowadzić porządek, a co innego?
Słowo „porządek” sprawia, że się prostuję, staję się sztywny jak krzesło, na którym siedzę. W tym mieście „porządek” oznacza zastrzyki, serum i pusty wzrok; oznacza symulacje, takie jak ta, podczas której omal nie zabiłem Tris, albo ta, która zamieniła Nieustraszonych w armię.
– Za pomocą symulacji? – pytam powoli. Patrzy na mnie z wściekłością.
– Oczywiście, że nie! Nie jestem Jeanine Matthews! – Złości mnie jej wybuch.
– Nie zapominaj, że niemal cię nie znam, Evelyn. – Krzywi się na te słowa.
– W takim razie wiedz, że nigdy nie uciekłabym się do symulacji, żeby dopiąć swego. Już wolę śmierć.
I możliwe, że właśnie nią się posłuży: martwi na pewno będą milczeć, bunt zostanie zdławiony w zarodku. Bez względu na to, kim są Wierni, trzeba ich ostrzec, i to szybko.
– Mogę się dowiedzieć, co to za jedni – proponuję.
– Pewnie, że możesz. Inaczej po co bym ci o tym mówiła?
Powodów mogło być mnóstwo. Żeby mnie sprawdzić. Żeby mnie przyłapać. Żeby wprowadzić w błąd. Znam swoją matkę – jej zdaniem cel uświęca środki, tak samo jak zdaniem mojego ojca i czasem moim.
– W takim razie zajmę się tym. Znajdę ich.
Wstaję, a jej palce, suche jak gałęzie, zaciskają się wokół mojego ramienia.
– Dziękuję.
Zmuszam się, żeby na nią spojrzeć. Jej oczy są osadzone blisko siebie, a nos na końcu lekko zakrzywiony, tak jak mój. Skórę ma ni to ciemną, ni to jasną, ale ciemniejszą od mojej. Przez chwilę widzę ją w szarości Altruistów, gęste włosy spięła do tyłu wsuwkami. Siedzi naprzeciwko mnie podczas kolacji. Widzę, jak przykuca przede mną i poprawia mi źle zapięte guziki przed wyjściem do szkoły. I jak stoi przy oknie i wypatruje samochodu ojca; splata – nie, zaciska dłonie, tak że bieleją jej opalone kłykcie. Wtedy łączył nas strach, a teraz, gdy już się nie boi, jakaś część mnie chce się przekonać, jakby to było, gdyby połączyła nas jej siła.
Czuję ból w sercu, jakbym ją zdradził – kobietę, która była kiedyś moim jedynym sprzymierzeńcem. Odwracam się, zanim ze wszystkiego się wycofam i ją przeproszę.
Opuszczam kwaterę Erudycji wmieszany w tłum. Zdezorientowany wzrok odruchowo szuka barw frakcji, ale już ich nie znajduje. Mam na sobie szarą koszulę, niebieskie dżinsy, czarne buty – ubrania nowe, ale pod nimi tatuaże Nieustraszoności. Nie da się cofnąć wyborów, których dokonałem. Zwłaszcza tych.ROZDZIAŁ 5
TRIS
Nastawiam budzik na dziesiątą i natychmiast zasypiam; nie zdążam nawet wygodnie się ułożyć. Kilka godzin później zostaję obudzona nie przez zegarek, lecz przez czyjeś poirytowane krzyki po drugiej stronie pokoju. Wyłączam alarm, przeczesuję włosy palcami i na wpół idę, na wpół biegnę do jednego z wyjść awaryjnych. Drzwi na dole wychodzą na uliczkę, na której pewnie nikt mnie nie zatrzyma.
Na dworze budzi mnie chłodne powietrze. Naciągam rękawy na dłonie, żeby mi nie zmarzły. Lato wreszcie dobiega końca. Przed wejściem do kwatery głównej Erudycji kręci się kilka osób, ale nikt nie zauważa, że wymykam się na Michigan Avenue. Niski wzrost to czasem zaleta.
Widzę Tobiasa na środku trawnika. Ma na sobie różnokolorowe ciuchy: szary T-shirt, niebieskie dżinsy i czarną bluzę z kapturem – barwy wszystkich frakcji, do których zakwalifikował mnie test przynależności. O stopy oparł sobie plecak.
– Jak mi poszło? – pytam, gdy jest już w zasięgu mojego głosu.
– Świetnie. Evelyn nadal cię nienawidzi, ale Christina i Cara zostały zwolnione bez przesłuchania.
– To dobrze. – Uśmiecham się.
Tobias zaciska dłoń na mojej koszulce tuż nad brzuchem, przyciąga mnie do siebie i delikatnie całuje.
– Chodź. – Odsuwa się ode mnie. – Mamy plany na wieczór.
– Tak?
– Tak. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie byliśmy na randce.
– Chaos i destrukcja nie sprzyjają randkowaniu.
– Ale chciałbym się przekonać, co to jest prawdziwa randka. – Tobias idzie tyłem w kierunku olbrzymiej metalowej konstrukcji po drugiej stronie trawnika, a ja za nim. – Zanim cię poznałem, chodziłem tylko na grupowe randki, które zwykle były okropne. Zawsze kończyło się tak, że Zeke obściskiwał się z wcześniej upatrzoną dziewczyną, a ja siedziałem w niezręcznej ciszy z laską, którą w jakiś sposób obraziłem.
– Bo nie jesteś specjalnie miły – zauważam z uśmiechem.
– I kto to mówi?
– Ej, jak chcę, potrafię być miła.
– Hm. – Z namysłem stuka się w brodę. – W takim razie powiedz coś miłego.
– Jesteś bardzo przystojny.
Uśmiecha się, błyskając w ciemności zębami.
– Podoba mi się to bycie miłym.
Dochodzimy na skraj trawnika. Z bliska metalowa konstrukcja wydaje się większa i dziwaczniejsza. To jakaś scena, zabudowana łukowatym sklepieniem z masywnych metalowych płyt, powyginanych w najróżniejszych kierunkach. Przypomina rozsadzoną od środka puszkę aluminiową. Wymijamy z prawej jedną z płyt i idziemy na tył sceny, uniesiony pod kątem nad ziemią. Płyty są od tyłu podparte metalowymi wspornikami. Tobias zakłada plecak i łapie się najbliższego wspornika. Zaczyna się wspinać.
– Coś mi to przypomina – mówię. Jedną z naszych pierwszych wspólnych akcji była wspinaczka na diabelski młyn, ale wtedy to ja namawiałam go, żeby wejść wyżej.
Podwijam rękawy i zaczynam wchodzić za nim. Ramię jeszcze mnie boli od postrzału, choć rana w zasadzie już się zagoiła. Ale i tak staram się obciążać bardziej lewą rękę i w miarę możliwości mocno wybijać się stopami. Patrzę w dół na plątaninę belek, spomiędzy której prześwituje ziemia. Parskam śmiechem.
Tobias podchodzi do miejsca, w którym dwie płyty łączą się w kształt litery V, tworząc wystarczająco dużo miejsca na dwie osoby. Odsuwa się w głąb, wciska między dwie płyty, i gdy dochodzę wyżej, łapie mnie w pasie, żeby pomóc mi usiąść. Nie mówię mu, że wcale nie potrzebuję jego pomocy. Dotyk jego dłoni sprawia mi zbyt dużą przyjemność.
Tobias wyciąga z plecaka koc i okrywa nas, a potem wyjmuje dwa plastikowe kubki.
– Wolisz jasno myśleć czy chcesz, żeby zaszumiało ci trochę w głowie? – Zagląda do plecaka.
– Hm… – Przechylam głowę. – Wolę myśleć jasno. Chyba mamy trochę spraw do omówienia, prawda?
– Tak.
Wyciąga małą butelkę z przezroczystym musującym trunkiem i odkręca zakrętkę.
– Wykradłem z kuchni Erudytów. Podobno pyszne. – Nalewa nam po trochę do kubków.
Upijam łyk. Nie wiem, co to, ale jest słodkie jak syrop i ma posmak cytryny. Krzywię się lekko. Drugi łyk smakuje lepiej.
– Sprawy do omówienia – powtarza po mnie.
– Właśnie.
– Okej… – Marszczy brwi z kubkiem przy ustach. – No więc rozumiem, dlaczego współpracowałaś z Marcusem i dlaczego uznałaś, że nie możesz mi o tym powiedzieć. Ale…
– Ale jesteś na mnie zły – podpowiadam. – Bo cię okłamałam.
Kiwa głową, ale nie patrzy na mnie.
– Nie chodzi nawet o Marcusa. To wszystko sięga głębiej. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy obudzić się samemu i wiedzieć, że poszłaś… – podejrzewam, że chce powiedzieć „na śmierć”, ale nie jest nawet w stanie wydobyć z siebie tych słów – do kwatery głównej Erudytów.
– Nie, pewnie sobie nie zdaję sprawy. – Biorę kolejny łyk i zanim przełknę, trzymam chwilę słodki napój w ustach. – Słuchaj… kiedyś uważałam, że mogłabym za coś oddać życie, ale nie rozumiałam tak naprawdę, co to znaczy, póki nie znalazłam się w sytuacji, gdy miałam je stracić.
Patrzę na Tobiasa, który w końcu też podnosi wzrok.
– Ale teraz już wiem – mówię. – Wiem, że chcę żyć. Wiem, że chcę być z tobą szczera. Ale… nie mogę, to mi się nie uda, jeśli mi nie zaufasz i jeśli nie przestaniesz mówić do mnie tym swoim protekcjonalnym tonem…
– Protekcjonalnym tonem? Robiłaś głupie, ryzykowne rzeczy…
– Zgadza się – przyznaję. – Ale naprawdę myślisz, że to pomagało, gdy traktowałeś mnie jak głupiutkie dziecko?
– A jak miałem cię traktować? Nie dało się przemówić ci do rozsądku!
– Może to nie rozsądku potrzebowałam! – Siadam prosto, bo nie mam zamiaru dłużej udawać wyluzowanej. – Zżerało mnie poczucie winy i potrzebowałam twojej cierpliwości i życzliwości, a nie żebyś na mnie wrzeszczał. Ani nie tego, żebyś ciągle ukrywał przede mną swoje plany, jakbym nie potrafiła poradzić sobie z…
– Nie chciałem cię jeszcze bardziej obciążać.
– No to jestem twoim zdaniem silna czy nie? – rzucam z wściekłością. – Bo najwyraźniej uważasz, że dam radę znieść twoją krytykę, ale już nic poza tym, tak? Co to właściwie oznacza?
– Oczywiście, uważam, że jesteś silna. – Tobias kręci głową. – Tylko… tylko nie umiem mówić o swoich problemach. Zwykle sam sobie ze wszystkim radzę.
– Ale na mnie możesz polegać. Możesz mi zaufać. I możesz pozwolić mi ocenić, jak dużo mogę na siebie wziąć.
– Zgoda. – Kiwa głową. – Ale koniec z kłamstwami. Na dobre.
– W porządku.
Czuję, że jestem sztywna i spięta, jakby ktoś siłą wcisnął moje ciało gdzieś, gdzie się nie mieści. Ale nie chcę, żeby ta rozmowa tak się zakończyła, więc biorę Tobiasa za rękę.
– Przepraszam, że cię okłamałam. Naprawdę.
– A ja nie chciałem, żebyś pomyślała sobie, że cię nie szanuję – odpowiada.
Jakiś czas siedzimy, trzymając się za ręce. Opieram się o metalową płytę. Niebo jest ciemne i puste, księżyc chowa się za chmurami. Gdy odrobinę się rozchodzą, dostrzegam nad nami gwiazdę, ale oprócz tej jednej nie ma chyba żadnych innych. Kiedy spoglądam za siebie, widzę budynki wzdłuż Michigan Avenue, stoją jak szereg pilnujących nas strażników.
Milczę, póki nie znika wewnętrzne napięcie. Zamiast niego pojawia się ulga. Zazwyczaj złość nie mija mi aż tak łatwo, ale ostatnie tygodnie były dla nas naprawdę trudne i cieszę się, że wreszcie mogę się uwolnić od uczuć, które tak długo mnie przepełniały: od złości, strachu, że Tobias mnie nienawidzi, i poczucia winy, że po kryjomu współpracowałam z jego ojcem.
– To jest jednak obrzydliwe – stwierdza Tobias. Opróżnia kubek i go odstawia.
– Fakt. – Patrzę na resztkę swojego napoju. Dopijam ją jednym haustem i krzywię się, czując w gardle pieczenie bąbelków. – Nie rozumiem, czym ci Erudyci się tak chwalą. Ciasto Nieustraszonych jest dużo lepsze.
– Ciekawe, co by było przysmakiem Altruistów, gdyby go w ogóle mieli.
– Czerstwy chleb.
Tobias parska śmiechem.
– Owsianka.
– Mleko.
– Czasem wydaje mi się, że wierzę we wszystko, czego nas uczyli – wyznaje. – Ale to nie może być prawda, skoro siedzę tu z tobą i trzymam cię za rękę, choć jesteśmy bez ślubu.
– A czego uczą w Nieustraszoności… na ten temat? – Wskazuję skinięciem nasze dłonie.
– Czego uczą w Nieustraszoności, hm? – Tobias uśmiecha się znacząco. – Rób, na co masz ochotę, ale pamiętaj o zabezpieczeniu. Tego uczą.
Unoszę brwi. Czuję, że płoną mi policzki.
– Ja optuję chyba za czymś pomiędzy – stwierdza. – Pomiędzy tym, czego pragnę, a tym, co uważam za rozsądne.
– Brzmi dobrze – urywam na chwilę. – Ale czego pragniesz?
Wydaje mi się, że znam odpowiedź, ale chcę to usłyszeć od niego.
– No cóż… – Uśmiecha się i nachyla, przyklękając. Opiera się dłońmi o płytę, tak że moja głowa znajduje się między jego rękami, i powoli całuje mnie w usta, pod brodą, tuż nad obojczykiem.
Siedzę nieruchomo, bo boję się cokolwiek zrobić; jeszcze wypadnie to głupio albo mu się nie spodoba. Ale czuję się jak posąg, jakby mnie tu tak naprawdę nie było, więc niepewnie kładę mu rękę na brzuchu.
Jego usta znów znajdują moje. Podciąga koszulkę, żeby moja dłoń dotykała gołej skóry. Ożywiam się i przyciskam mocniej do niego, przesuwam palce na jego plecy, na ramiona. Tobias oddycha coraz szybciej i ja też. Czuję słodki, cytrynowy smak napoju, który przed chwilą piliśmy, czuję zapach wiatru na jego ciele i czuję jeszcze, że ciągle mi mało.
Podciągam mu koszulkę jeszcze wyżej. Przed chwilą było mi zimno, ale teraz chyba żadne z nas nie odczuwa chłodu. Tobias w sposób silny i zdecydowany obejmuje mnie w talii, a wolną dłoń wsuwa mi we włosy. Spowalniam, całą sobą chłonę te doznania: gładkość jego skóry całej naznaczonej czarnymi tatuażami, namiętność pocałunku, chłodne powietrze otulające nasze ciała.
Rozluźniam się i wreszcie przestaję czuć się jak żołnierz z Niezgodności, który stawia opór zarówno serum, jak i rządzącym. Czuję się łagodniejsza, jest mi lżej na sercu i mam wrażenie, że nic się nie stanie, jeśli zaśmieję się cichutko, czując na swoich biodrach i plecach muśnięcia palców Tobiasa. Nic się też nie stanie, jeśli usłyszy moje westchnienie, gdy przytuli mnie do siebie i przyciśnie twarz do mojej szyi, żeby mnie tam pocałować. Czuję, że jestem sobą, jednocześnie silna i słaba – że przynajmniej przez chwilę wolno mi być i taką, i taką.
Nie wiem, kiedy znów robi nam się zimno i przytuleni chowamy się pod kocem.
– Coraz trudniej zachować rozsądek – szepcze mi ze śmiechem do ucha Tobias.
Uśmiecham się do niego.
– Ale to chyba dobrze.ROZDZIAŁ 6
TOBIAS
Coś wisi w powietrzu.
Czuję to, gdy przesuwam się z tacą w kolejce w stołówce; widzę w pochylonych nad porcjami owsianki głowach bezfrakcyjnych. Cokolwiek ma się zdarzyć, zdarzy się wkrótce.
Wczoraj po wyjściu z gabinetu Evelyn zatrzymałem się jeszcze na chwilę w korytarzu, bo chciałem podsłuchać, o czym będzie mowa na następnym spotkaniu. Zanim zamknęły się drzwi, usłyszałem coś na temat demonstracji. I teraz jedno pytanie nie daje mi spokoju: dlaczego mi o tym nie powiedziała?
Nie ufa mi. A to oznacza, że udając jej prawą rękę, nie spisuję się aż tak dobrze, jak mi się wydaje.
Siadam do stołu z tym samym śniadaniem co cała reszta: miską owsianki posypanej brązowym cukrem i kubkiem kawy. Jem, nie czując właściwie smaku, i przyglądam się bezfrakcyjnym. Jedno z nich – na oko czternastoletnia dziewczyna – co chwila zerka na zegar.
Jestem w połowie śniadania, gdy rozlegają się krzyki. Nerwowa bezfrakcyjna zrywa się z siedzenia jak porażona i cała grupka rzuca się do drzwi. Wybiegam za nimi, odpycham łokciami co wolniejszych i przedzieram się przez hol. Na podłodze wciąż leży roztrzaskany portret Jeanine Matthews.
Na zewnątrz, na środku Michigan Avenue, zebrała się już gromadka bezfrakcyjnych. Słońce przesłania cienka warstwa bladych chmur, przez co światło dzienne jest trochę przytłumione i jakby zamglone. Rozlega się czyjś krzyk: „Śmierć frakcjom!”; inne głosy podejmują to hasło i zaczynają je skandować, tak że nie słyszę już nic poza tym: „Śmierć frakcjom, śmierć frakcjom”. Ludzie wyrzucają w górę pięści jak Nieustraszeni, gdy się czymś emocjonują, ale bez ich radości. Twarze wykrzywia im wściekłość.
Przeciskam się do środka i dopiero wtedy widzę, wokół czego się zebrali: wokół potężnych mis używanych podczas Ceremonii Wyboru. Są wielkości człowieka, a teraz leżą przewrócone; wysypuje się z nich zawartość: węgle, szkło, kamienie, ziemia, wylewa się woda – wszystko miesza się ze sobą na ulicy.
Pamiętam chwilę, gdy rozciąłem nożem wnętrze dłoni i połączyłem swoją krew z węglami, wtedy po raz pierwszy sprzeciwiłem się ojcu. Pamiętam towarzyszący temu przypływ mocy i poczucie niewypowiedzianej ulgi. Uciekłem. Te misy pozwoliły mi uciec.
Wśród nich stoi Edward; pod stopami ma zmiażdżone na pył odłamki szkła, a nad głową młot. Wali nim w jedną z przewróconych mis, odkształcając metal. Wzbija w powietrze węglowy pył.
Największym wysiłkiem powstrzymuję się, żeby się na niego nie rzucić. Nie może zniszczyć tej misy, nie może zniszczyć Ceremonii Wyboru, symbolu mojego zwycięstwa. To nie może zostać zniszczone.
Tłum gęstnieje, dołączają do niego nie tylko bezfrakcyjni – na rękach mają czarne opaski z wymalowanymi na nich pustymi białymi kręgami – ale również dawni członkowie frakcji bez żadnego znaku rozpoznawczego. Jakiś Erudyta – równy przedziałek wskazuje na jego przynależność – wyskakuje z tłumu w chwili, gdy Edward bierze kolejny zamach młotem. Mężczyzna chwyta trzonek delikatnymi, poplamionymi atramentem dłońmi tuż ponad miejscem, w którym trzyma go Edward. Zaciskają zęby i zaczynają się siłować.
Po drugiej stronie dostrzegam jasną głowę – Tris. Ma na sobie luźną niebieską koszulę bez rękawów, widać fragmenty frakcyjnych tatuaży na ramionach. Chce podbiec do Edwarda i Erudyty, ale Christina przytrzymuje ją obiema rękami.
Twarz Erudyty staje się purpurowa. Edward jest od niego wyższy i silniejszy. Mężczyzna nie ma szans; głupio robi, że w ogóle próbuje. Edward wyrywa mu młot z rąk i znów bierze zamach. Ale nie stoi stabilnie, jest zaślepiony wściekłością – młot z pełną siłą trafia w ramię Erudyty. Metal roztrzaskuje kość.
Przez chwilę słyszę tylko wrzask mężczyzny. Jakby każdy wstrzymał oddech.
Nagle ludzie wpadają w szał, rzucają się na misy, na Edwarda, na Erudytę. Taranują się nawzajem, taranują mnie. Czuję uderzenia barków, łokci i głów.
Nie wiem, dokąd biec: do Erudyty, do Edwarda, do Tris? Nie jestem w stanie myśleć, nie mogę oddychać. Tłum niesie mnie w stronę Edwarda, więc łapię go za rękę.
– Zostaw go! – próbuję przekrzyczeć wrzawę.
Edward wlepia we mnie swoje jedyne oko. Obnaża zęby i usiłuje się wyrwać.
Unoszę kolano i uderzam go w bok. Puszcza młot i zatacza się do tyłu. Przyciskam młot do nogi i rozglądam się za Tris.
Jest gdzieś przede mną, stara się przedostać do Erudyty. Widzę, jak jakaś kobieta wali ją łokciem w twarz, aż ją odrzuca. Christina odpycha kobietę.
I wtem słychać strzał. Jeden, drugi, trzeci.
Tłum się rozpierzcha, wszyscy w przerażeniu uciekają przed kulami. Próbuję zobaczyć, czy ktoś został ranny, ale w kłębowisku ciał to właściwie niemożliwe.
Tris i Christina kucają przy Erudycie z roztrzaskanym ramieniem. Ma zakrwawioną twarz, a na jego ubraniu widać ślady butów. Schludnie uczesane włosy są potargane. Mężczyzna się nie rusza.
Kilka kroków dalej w kałuży krwi leży Edward. Dostał w brzuch. Na ziemi są jeszcze inni, ludzie, których nie rozpoznaję, którzy zostali zadeptani przez motłoch lub postrzeleni. Podejrzewam, że kule były przeznaczone wyłącznie dla Edwarda – pozostali oberwali przez przypadek.
Rozglądam się niespokojnie, ale nigdzie nie widzę strzelca. Ktokolwiek to był, musiał wmieszać się w tłum.
Upuszczam młot obok wgniecionej misy i klękam przy Edwardzie. W kolana wbijają mi się kamienie Altruizmu. Jego jedyne oko porusza się pod powieką. Żyje. Jeszcze.
– Musimy przetransportować go do szpitala – rzucam w przestrzeń. Prawie wszyscy się rozbiegli.
Oglądam się przez ramię na Tris i znieruchomiałego Erudytę.
– Czy on…?
Tris sprawdza mu puls. Spojrzenie jej wielkich oczu jest puste. Kręci głową. Nie żyje. Tak myślałem.
Zamykam oczy, ale pod powiekami natychmiast pojawia się obraz przewróconych mis i rozsypanej na ulicy zawartości. Symbol naszego dawnego życia został zniszczony, jeden człowiek zginął, inni zostali ranni. I po co to wszystko?
Po nic. Żeby Evelyn mogła zrealizować swoją bezsensowną, ograniczoną wizję: wizję miasta, w którym ludzie wbrew swojej woli stracili frakcje.
Evelyn chciała nam dać do wyboru więcej niż pięć opcji. Tyle że teraz nie mamy żadnej.
Wiem już na pewno, że nie mogę z nią współpracować i że tak naprawdę nigdy nie było to możliwe.
– Musimy iść – mówi Tris. Zdaję sobie sprawę, że nie ma na myśli opuszczenia Michigan Avenue ani zabrania Edwarda do szpitala. Chodzi jej o to, żeby uciec z miasta.
– Musimy iść – powtarzam.
*
Prowizoryczny szpital w kwaterze Erudytów pachnie drażniącymi nos chemikaliami. Zamykam oczy w oczekiwaniu na Evelyn.
Jestem tak wściekły, że nie chcę nawet siadać, tylko spakować się i jak najszybciej się stąd wynieść. Moja matka musiała zaplanować tę demonstrację, bo inaczej nie wiedziałaby o niej dzień wcześniej. Musiała też przewidywać, że przy takim napięciu wiszącym w powietrzu demonstracja wymknie się spod kontroli. Ale i tak ją zorganizowała. Bardziej liczyło się dla niej to, by zamanifestować swoje zdanie na temat frakcji, niż bezpieczeństwo czy nawet potencjalne ofiary. Nie rozumiem, dlaczego mnie to dziwi.
Słyszę dźwięk rozsuwanych drzwi windy, a potem głos Evelyn:
– Tobias!
Podbiega do mnie i bierze mnie za ręce, lepkie od krwi. Wytrzeszcza przerażone oczy.
– Jesteś ranny?
Martwiła się o mnie. Ta myśl wywołuje iskierkę ciepła – skoro się o mnie martwi, to pewnie mnie kocha. Musi wciąż być zdolna do miłości.
– To krew Edwarda. Pomogłem go przynieść.
– Jak on się czuje? – Kręcę głową.
– Nie żyje.
Nie wiem, co jej jeszcze powiedzieć.
Puszcza moje dłonie i się cofa. Siada na jednym z krzeseł w poczekalni. Wzięła Edwarda pod swoje skrzydła po tym, jak wystąpił z Nieustraszoności. Musiała go znów nauczyć, jak dalej walczyć mimo utraty oka, frakcji i oparcia. Nie miałem pojęcia, że byli sobie bliscy, ale teraz to widzę: w jej oczach lśnią łzy, ręce jej się trzęsą. Nie widziałem u niej tak emocjonalnej reakcji od czasu, gdy byłem dzieckiem, a ojciec rzucił nią o ścianę w salonie.
Odsuwam od siebie to wspomnienie, jakbym wpychał je do za małej szuflady.
– Przykro mi. – Nie jestem pewny, czy mówię szczerze, czy tylko po to, żeby nadal była przekonana, że stoję po jej stronie. Zaraz potem dodaję z wahaniem: – Dlaczego nie powiedziałaś mi o demonstracji?
Kręci głową.
– Nie wiedziałam o niej.
Kłamie. Wiem, że kłamie. Ale postanawiam jej na to pozwolić. Żeby pozostać w jej łaskach, muszę unikać konfliktów. A może po prostu nie chcę ciągnąć tematu w obliczu śmierci Edwarda. Czasem sam tracę orientację, gdzie kończy się strategia, a zaczyna współczucie.
– Aha. – Drapię się za uchem. – Jak chcesz, możesz go zobaczyć.
– Nie. – Mam wrażenie, że Evelyn odpłynęła gdzieś bardzo daleko. – Wiem, jak wygląda martwy człowiek. – I odpływa jeszcze dalej.
– Może powinienem sobie pójść.
– Zostań. – Kładzie rękę na pustym krześle między nami. – Proszę.
Przesiadam się i choć nadal powtarzam sobie, że jestem tylko tajnym agentem, który udaje posłuszeństwo względem swojego przywódcy, to tak naprawdę czuję, że jestem synem, który pociesza pogrążoną w bólu matkę.
Siedzimy blisko siebie, stykając się ramionami; nasze oddechy zrównują się ze sobą i nie mówimy ani słowa.
_Dalsza część w wersji pełnej_