Wiersze wszystkie - ebook
Wiersze wszystkie - ebook
Wznowiony w dwudziestą rocznicę śmierci Czesława Miłosza tom Wiersze wszystkie to wyraziste świadectwo ewolucji artystycznej mistrza poezji. Jest to także – udokumentowana w lirycznym dialogu ze światem i z samym sobą – historia XX wieku. Kolekcja 17 tomówwierszy prowadzi od Ocalenia (1945), najważniejszego tomu poetyckiego w powojennej Polsce, którym Miłosz zaistniał na scenie literackiej, przez odważną Nieobjętą ziemię (1984), po świadectwo utraty ukochanej żony w Orfeuszu i Eurydyce (2002).
Poetycka twórczość Miłosza – od traktatów i poematów po haiku – stanowi odpowiedź na współczesne kryzysy i przemiany na świecie. Jest spójną opowieścią o wszystkim, co stanowi istotę życia, z jego zwątpieniami i walką, ale także namiętnościami i zwycięstwami.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6954-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przypis po latach*
Widzę wewnętrzną logikę łączącą moje wiersze napisane w wieku lat dwudziestu z wierszami mego wieku dojrzałego i starości, aż po późny tom _To_, który ukazał się w roku 2000. Jest to jednak logika wymykająca się mędrkowaniom. Wierzę mocno w bierność poety, który wiersz otrzymuje w darze od sił jemu nie znanych i ma zawsze pamiętać, że dzieło, które stworzył, nie jest jego zasługą. Zarazem jednak jego umysł i wola muszą zachować czujną wrażliwość na to, co go otacza. Ponieważ byłem świadkiem scen horroru w moim stuleciu, nie mogłem uciec od nich w dziedzinę „poezji czystej”, jak to doradzali niektórzy spadkobiercy francuskiego symbolizmu. Co prawda nasza gniewna reakcja na nieludzkość naszych czasów rzadko znajdowała wyraz w tekstach o trwałej wartości artystycznej, nawet jeżeli niektóre z moich wierszy pozostają jako świadectwo.
Moje wychowanie katolickie wpoiło mi szacunek dla wszelkich rzeczy widzialnych, które łączy godna ciągłego podziwu właściwość bycia, czyli _esse_. Myślę, że zdrowiem poezji jest jej dążność do uchwycenia tak wiele z rzeczywistości, jak to tylko możliwe. Mając do wyboru pomiędzy sztuką subiektywną i sztuką obiektywną, głosowałbym za tą drugą, chociaż co to jest, teoria nie powie, i trzeba szukać odpowiedzi samemu, we własnym warsztacie. Mam nadzieję, że moja praktyka potwierdza moje zasadnicze opcje.
Historia dwudziestego wieku zachęcała wielu poetów do szukania obrazów, które by przekazały ich moralny protest. A przecie bardzo trudno jest zachować wiedzę o ciężarze faktów i nie ulec pokusie przekształcenia się w reportera. Potrzebna jest pewna przebiegłość w dobieraniu środków i rodzaj destylacji materiału, aby uzyskać dystans pozwalający na kontemplację rzeczy tego świata bez złudzeń. Nie przesadzę, utrzymując, że taka kontemplacja zyskiwała dla mnie wymiar religijny. W ten też sposób moja poezja uczestniczyła w sprawach ludzkich tego historycznego okresu, w którym wypadło żyć mnie i moim współczesnym.
Kraków, maj 2001
* _Przypis po latach_ otwierał pierwszy tom _Wierszy_ Czesława Miłosza (Kraków 2001) w serii jego _Dzieł zebranych_ .Opowieść
Pośrodku zmilitaryzowanego kraju, w mieście, którego ulicami
przeciągały krzyki nacjonalistycznych pochodów, młody człowiek
przeprowadzał badania nad istotą kształtu, jego powstaniem i trwaniem.
Chciał użyć w tym celu wszystkich pięciu zmysłów,
ale władza ich trwała tylko we śnie. Kończyła się ze świtaniem.
Rakiety wybuchały z trzaskiem na tle nieba.
Mur spiętrzony blokami różowo tętnił w dnie imienin prezydenta.
Lata odmierzane różnymi gatunkami kobiet przemijały. Czasem na ulicy
pod nogi upadała przeszłość, skacząca jak ryba rozcięta.
Aby w jednym mistycznym olśnieniu poznać serie obrazów, które ciało żywe
plus metal puszczony w ruch stwarza,
trzeba przymrużać oczy,
patrzeć na rzeczy z ich zewnętrznej strony.
Elementem może stać się również twarz wesołego murarza,
bezpieczniejszy jednak jest inny, mniej z życiem ludzi złączony.
Niebo pękało o świcie, ukazując bezwstydnie mięso słońca.
Ziemia, poryta tunelami, wstrząsana dreszczem pierwszych pociągów, syczała.
Modlitwa, opar nieznany, coraz częściej dymiła
z zakątków laboratorium, ukrytego w symetrii ciała.
Pewnego dnia godła państwa porwał wiatr na strzępy.
Nazajutrz rano proletariat śpiewał na placach, czasem gdzieś błyskał pojedyńczy strzał.
Badacz kształtów na wąskich schodach swego domu
leżał z zaskrzepłą szyją. Rudy kogut, złota masa wygięta w półksiężyc,
nad jego głową chrypiąc, trzepotał i piał.Na cześć pieniądza
I
Prokuratorze, w wielkim życia boju, jedna siła ciebie i mnie sprzęgła.
Bryły dni spadły nam na głowy. Ciężkie, ostre, jak bryły węgla.
Aby zdobyć mięso i chleb, śmiech dla dziecka i suknie dla żony
oskarżałeś w ponurej sali, słysząc oddech tłumu przyśpieszony.
Na zielonych suknach stał krzyż. Z ścian w promieniu słońca błyszczał orzeł.
Głosem bij! Na beret złoty wieniec. Wieniec z monet, prokuratorze!
II
Czyje ręce grzebały w złocie świątyń Egiptu? Czyje ręce
sypały w skrzynie namiestników rzymskich prowincyj
talenty srebra, obole i piastry?
Czyje ręce błogosławiły pieniądzom
złożonym w skarbcach banku Świętego Jerzego
w Genui, w wieku piętnastym?
Stada niewolników kolanami wybijały rytm
po lądach i wodach ziemi przechodziły armie
po to, abyśmy dziś do ust palonych przez wstyd
podnieśli zwitek banknotów, który ogrzewa i karmi.
Prokuratorze, idzie pusta noc, na naszych oczach leży ślepa noc symboliczna
a z magnetycznych pól, jak martwy posąg na koniu
cwałuje wśród chrzęstu lat
prawda nielogiczna.Rano
Piękna jest ziemia
piękne są chmury
piękny jest dzień
a świt olbrzymi
tak śpiewał człowiek patrząc w dół na miasto
w którym bateria stu kominów dymi.
A chleb na stole stał się tajemnicą
od jego widoku pulsowało czoło
człowiek podniósłszy ramiona wysoko
śmiał się, w koszuli tańczył naokoło.
Smak chleba światła słońca przypomina
gdy jesz – chleb może wystrzelić promieniem
idąc do pracy człowiek poczuł miłość
i mówił o niej ulicznym kamieniom.
Kocham materię, która jest tylko lustrem wirującym.
Kocham ruch mojej krwi jedyną świata przyczynę.
Wierzę w zniszczalność wszystkiego co istnieje.
Aby nie zgubić drogi, mam na ręku siną mapę żył.Sprawca
Płonąc idzie w strumieniu drgających liter, klarnetów, maszyn mających tempo prędsze od bicia serca
odciętych głów, płacht jedwabnych i staje przed niebem
pięści ku niemu wznosząc złączone, ściśnięte.
Wierzący upadają plackiem, bo myślą, że monstrancja tak świeci
a to świecą palce, palce ostre świecą przyjaciele.
Przecina oświetlone żółto domy, rozłamuje mur na pstre połowy,
w zamyśleniu spogląda na ciekący z komórek wielkiego plastra miód:
dreszcze fortepianów, płacze dzieci, stuk uderzającej o podłogę głowy.
Jest to jedyny pejzaż dostarczający wzruszeń.
Podziwia czaszkę brata z kształtu podobną do jaja,
co dzień odgarnia z czoła spieniony, czarny włos
aż wreszcie pewnego dnia zakłada wielki nabój dynamitu
i dziwi się, że potem wszystko wybucha niby wodotrysk.
Z otwartą gębą śledzi chmury. W nich zawisły
globusy, kodeksy karne, martwe koty przewrócone na wznak, lokomobile.
Krążą w kłębie obłoków, jak śmiecie w kałuży,
podczas gdy nisko na ziemi łopoce sztandar o kolorze romantycznej róży
i długi sznur eszelonów
pełznie po zarosłych torach.Przeciwko nim
Z powodu procesu Blachowskiego, zabójcy Gastona Koehler-Badin
To jest ziemia płaska i uboga
– dla podróżnych z Moskwy do Berlina
kolonia francuskich kapitałów
eksploatowane tereny.
Nam ten kraj – wieńcem na karabinach.
My ten kraj
pięścią
podniesiemy.
Tu jest nędza. Tu jest krzyk głodnych mas.
Tu jest rozpacz, co ściska gardło.
... W ciemnych dymach i w groźny czas
dniem i nocą
huczał
Żyrardów.
Mocno w rękach od 23-go roku
trzyma zakłady
„Comptoir de l’industrie cotonnière”
W 26-ym lokaut, 3000 ludzi wyrzuconych –
Niech zdycha polskie bydło
– Miliony panom Boussac!
W ciemnych izbach co noc szeptała gniewna czerń
ale szpicle wszędzie dotarli.
Buntownicy – w więzienny mur.
Córki wygnał na ulicę głód.
W zgniłych izbach synkowie pomarli.
Dziś
jeśli prasa pisze o Żyrardowie
nie wierzcie jej. Prasa łże.
Ani teraz ni potem
ostrożni redaktorowie
nie napiszą
jak jest
co i gdzie.
Nieraz
dobrze napuchły portfele grzecznych ministrów,
jedwabnymi banknotami
płacono prasowym koncernom.
Sztabom złota w kasach pancernych
hymn, cześć, chwała nade wszystko.
Niebo ciche jak przed lat tysiącem
na twarz sypie reflektory światła.
Pod tym niebem, w XX wieku
życie trudne i prawda niełatwa.Dysk
Nad rzeką o żółtej wodzie leży miasto, którego oddech głęboki
pompują fabryki co dzień w mosiężne zastygłe obłoki,
krzyk ludzi, szum transparentów, syczenie prażonych metali
bez ustanku idzie szeroko w drganiach powietrznej fali.
Kompanie policji przechodzą. Lufy o hełmy łomocą,
rewolucyjne wezwania ktoś na murach wypisuje nocą,
nauczyciele co rano mówią o czci dla ojczyzny – o chwale niepodległości
wieczorem jęczą w barach, rozważając gorycz swej małości,
lotnik, symbol niesłychany, leci pod kątem 45° do poziomu miasta pochylony,
cieszy go szum aeroplanu, ale on też nie jest wyzwolony.
Patrzę, słucham, przechodzę ulicami
patrzę, słucham, ulicami toczą się ubrane w narodowe barwy czołgi,
może za kilka lat gaz zielone pola poplami,
może za kilka lat spłoną miasta od Renu do Wołgi.
Patrzę, słucham.
Aby wynaleźć formy, godne czasu moich synów,
aby w dłoni odważać lśniący dysk najpiękniejszych hymnów
i rzucić...
W pola mgły, w huk wodospadów przyszłości.Luli
Łącząc zdania lub linie na płótnie, trzeba wiedzieć, że nie zamkną w sobie firmamentu. Nawet wznosząc się fokkerem na wysokość 5000 metrów – płyniesz na dnie świata jak na dnie okrętu. Malutkie twoje prace i niegodne twego życia dzieła, jeżeli je porównasz z szybkością krwi gnającej po tętnicach. Dlatego wiem, że od pracy nad zaczętym obrazem wolisz samotną włóczęgę po nadrzecznych ponurych dzielnicach. Tam patrzysz na galary z piaskiem, słuchasz śpiewów i z wysokości bulwaru oglądasz posiłek robotników pod przęsłami mostów. Wtedy ty niepodległy krążysz nad swą opuszczoną głową, jak prymitywny duch wyobrażony przez wyznawców prosto. Znowu rozważasz wizje znikomości. Ciało rozkładasz. Na geometryczne figury, płaty i łączysz je nowym sposobem. Rozdzierasz za nogi proroków, a szyje pęknięte krwawo dymią ci w myślach jak ziemia przecięta stalowym dziobem. Życie własne niczego już ci nie przesłania – chcesz ornamenty z poległych ułożyć na chropawych płaszczyznach ziemskiej kuli. A w domach, pod którymi przechodzisz z pięściami zaciśniętymi w kieszeniach, dzieciom matki jak tobie twoja 20 lat temu śpiewają luli do snu, luli.Pora
Ostro dymiły równiny, wklęsłe jak sine misy. Na ich krawędziach ognie, salwy, reflektory.
Słońce przerażająco siarczane szybko przebiegało pola.
Grzbiet gościńców często od naporu pękał.
Wtedy wysypywały się za nurt pogruchotane tabory,
opadały krzywo armaty, stawały dęba konie w podartych popręgach.
Na przedmieściach. Na przedmieściach, gdzie domy zaryglowane milczały,
zatrzymał się tank. Każdy hełm załogi na śmierdzącej masie krwi i potu pływa.
Jeżeli nie naprawią motoru w ciągu godziny –
Więc klęczą, ręce drgają od gorączki. W piach cieknie ruda oliwa.
Odmierza czas.
W miasteczku żydowskim, w środku Białej Rusi, w którym pół ludności
w dniu zwycięstwa wyrżnięto,
tańczyli na rynku. Każdy żołnierz miał złoty zegarek.
Burdele trzęsły się. Harmonikę głuszył wrzask.
Było święto.
To obrazy z 20-go roku. Wychodzi patrzeć na defilady
wśród powiewających flag obywatel polskiej rzeczypospolitej.
Dwanaście lat upłynęło. Błyszczą wojska. Grają orkiestry. Rozkwitły sady.
Ogromny dzień prostopadły – trwa – obłokami przemyty.
Już pora
już pora spojrzeć na lata.
Stoją rzędem lata przeszłe jak łuski po wystrzelanych nabojach.
Historio
Historio lat następnych
w spazmie
jak konający otwierając i zamykając palce rąk
przystaje nagle
ten
kto ciebie pojął.Ląd
(wizje)
I
Wiatr z północy. Wiatr z północo-zachodu.
Pięść zorzy w chmurach zbitych nurzała mdłe palce świateł
i okiennice wyły. I gwizdał drut telefonu
i lampy ciepłem kloszów zataczały koła
nad fosforyczną grzywą niskiego ogrodu
topolami, jesionami pchanego w dół, w przepaście czarnych olch.
Pamiętam ziemię gniecioną ciężkimi obłokami w dnie i w noce.
Przelatywał po niej wiatr, obracając ciężkie skrzydła wiatraków.
To była smutna ziemia, surowa północna ziemia
owinięta drogami wchodzącymi zawsze na wzgórza,
pełna jezior, nad którymi kwiliły stada nisko kołujących ptaków,
pełna rąk, którymi spłynęły ziarna deszczów, jesieni i łez.
Nie bój się gwiazd, choć były świadkami twoich upokorzeń.
Ani jarów pamięci, choć ich dno niewiadome nikomu,
ani zła. Bo człowiek nas usprawiedliwi.
Albo czas. Patrz: mamy po dwadzieścia kilka lat, a już przypomnieć nie umiesz,
czy to jaśmin wybuchał i kwitł? Czy to noce rozłamywał świt czerwony od krakania wron?
Czy to huczała pieśń? Czy może byliśmy szczęśliwi?
O czwartej gwizd nad archipelagiem pięciu jezior.
Lokomotywy bez ustanku wyprzedzają dym na leśnych torach,
z rannej mgły komin tartaku ziewając powstaje,
nad gruszkami terpentyniarni słychać trzask motoru – –
– – – taki jest ranek
taki jest ranek ścięty u swojej podstawy
bezwładnie położony jak belka w sortowni
obok tysięcy innych. I tylko sen, i tylko rosy w trawach
i tylko szept w izbach baraków, i flet w wiosenne noce nad brzegami wód
o ludzkiej doli i o życiu twoim ci przypomni
i włosy wiatr przewieje dmąc na południo-wschód.
II
Flagi z łopotem nad czarne domy
szły nieruchomo w powietrzu rannym,
ich szelest suchy więźniom w uszy bił
ich szmer klaszczący więźniom był znajomy.
Tak szumiał kiedyś nad dziecinną głową
las, ogromnymi sosnami podarty,
tak biegł obłoków pochód nieustanny
i szeptał księżyc i w puszczach wył tartak.
W celi zamknięci słuchali w skupieniu
głosów obchodu państwowego święta,
kraj pełen cierpień, które się nie zmienią,
rykiem trąb klaskał po żelaznych prętach,
potem noc pruły pijane gwiazdozbiory
pod jej ciężarem wginało się miasto
i ptak żałobnie zakrzyczał u krat
w łunach – czerwonych – brzasku –
Na wielkiej górze stoi ministerium
szron niebieskawy do jasnych szyb przywarł.
W szklanych pokojach kołują rozmowy
i dym i ognie holenderskich cygar.
Mateczka miała ręce sine z lęku,
sekwestratorzy opisali krowy,
co wieczór chudą i maleńką ręką
sprawdzała krzywe kolumienki cyfr.
Któż by tu myślał o starej babinie!
Stąd widać Polskę przez teleskop praw –
Wiatr z Wisły wiejąc, szybowce na linie
podbija w górę nad obłoków gmach –
mruczą w powietrzu nowe R. W. D.
i oddychamy patosem lotniska.
Jedno jest serce a miłości dwie:
Do ludzi – dalsza. Do bagnetów – bliska.
III
Obok nasypów, po których gna, zawsze pochylony, wagon elektrycznej kolei
domy gwintem podwórzy śrubowały w sen.
Noc w jaśminach i śpiewach szumiała, szumiała
jak muł czarny w tunelach bełkocących dren.
„Ziemia do kwiatów, ziemiaaa, ziemia, ziemia”
ten smutny krzyk przekupniów toczy wiosenne wieczory
i dzwoni w bryły powietrza, i miesza stygnące kolory
u stóp bloków wpatrzonych w prostokąty cienia.
Kręci się czarne koło, wiruje na pustym oknie
i bije z niego melodia, i nad nim drga membrana.
Twarz o złotawych wargach żarzy się ciemnym ogniem.
Jak balon targa się w górę skurczami nagłymi wstrząsana.
Myślicielowi ciemno. Biegł po wielkich bieżniach świata.
Słońce na czarnych wodach nad jego nagim karkiem wstawało.
A na nadrzecznych drzewach wycinał znak magiczny,
symbol nieprzemijania – serce przebite strzałą.
Myślicielowi ciemno. Jego ciężka głowa opada w tył.
Błędy, które popełnił, na oczach leżą jak na oczach umarłego monety.
Już nie pamięta strumieni górskich, z których pił.
Ani kurzawy winnic, ani słów poety.
IV
Nad lasem sieką powietrze cietrzewie,
śniegi parują w wieczornym połysku
i dom podchodzi obracając węgły,
do jezior nad mokry lód.
W izbie jej włosy czesano na ławie,
jej głowę matka przytulała nisko
pod piersi wolno puszczone w koszulę,
do brzucha znowu wzdętego przez płód.
Nowe zielone wiosny nadbiegną.
Białe kolana z szumem przejdą wody – –
rękami córka oczy przeciera.
Za lasami gwizdał tartak. Za wzgórzami lodów pękających huk.
I wrzask w powietrze tłukł
hurra! bili chłopcy śnieżkami. Hurra! hurra!Dom młodzieńców
Nasz dom jest wbity białym kubem w ciemność gorzką
Windziarz śpiewa ruskie piosenki i gra na mandolinie
Czy naprawdę kiedyś młodość nasza wspaniała przeminie
Czy raczej przeminie ziemia i pusty, olbrzymi nieboskłon?
Nasz dom pachnie ciałem, młodym ciałem brązowego połysku
Świeci kroplami potu i łuną świateł rozgrzanych
Rano na płaskim tarasie słońce wschodzące witamy
I zamiast rannej modlitwy sypiemy dziesiątek dysków.
Jesteśmy bardzo braterscy. Wszystkie zawiłe przygody
Z dni rewolucji nad Wołgą i nawet sny
Mówimy sobie szczerze. Patrzymy w oczy. Jak lny
Niebieskie są oczy nasze w twarzach znaczonych Wschodem.
Wyzwoleni z miłości, która jakże ginie
Od powiewu tej wojny, która nas wydała
Wiemy, że wszelka prawda jest niedoskonała
A piękne są surowo połączone linie.
Nasz dom jest wbity białym kubem w ciemność gorzką
Tańczą maleńkie dziewczynki w beku tang.
Czy przeminie ziemia? Czy przeminie olbrzymi nieboskłon?
Nie. Przeminąć trzeba nam.Na śmierć młodego mężczyzny
Mając dwadzieścia lat i leżąc w ciemności późnej
Leniwi od snu o gwiazdach i siana świeżego stogach
Wpadamy czasem w wir i nagle ogarnia nas trwoga
I szybko bić zaczynają tętnice splecione na mózgu.
Widzimy wtedy nasz koniec. O świcie śnieg poorany
Napływa pod senne okna, szczelnie czymś czarnym zakryte –
Gromnice palą się mdło. Ktoś z książki modlitwy czyta
A my chrapiemy, rzęzimy, długo i ciężko konamy.
Gdy obraz taki przychodzi młodzieńcom, których wysmukłe
Ciała są pełne pogoni i pocałunków pachnących
Patrzą na ręce swoje, dziś crawlem po wodach prące
Na nogi – skrzydła biegaczy. To wszystko stanie się próchnem.
Siłę ogromną śmierci, jej urok i przerażenie
Zrozumieć tylko ci, którzy są piękni, mogą.
O z jakąż dla życia miłością i złorzeczeniem Bogu
Usta do lufy przykładał poeta Sergiusz Jesienin!
Ten, który tutaj leży, z młodości silnej był dumny
I z nami na czarnych rzekach witał zbielały piach
I jak po grzywach piany, tak płynął po swoich dniach
W których na równi cenny był świt i ryży półmrok.
Dzisiaj, gdy chcemy go uczcić, inne niech będzie żegnanie
Niż bicie w dzwony upiorne i rytmy marszów Szopena.
Niechaj przed nami biała i lśniąca stanie arena
A na niej lekki i szybki będzie trzepotał nasz taniec.
Zamiast chryzantem w wieńcach spleciemy swe twarde ciała
W uścisku walki i błyszczeć będzie na torsie pot
Bo chociaż zwisa nad nami śmierci olbrzymi młot
Wiemy, że nigdy śmierć jak życie nie jest wspaniała.Zakończenie
Dzieci tupocą. Górzysta ulica.
Rankami łuny obracają skrzydła w ciszy sypiących się śniegów.
Byłem i nie ma mnie. Ptaki górą z krzykiem przeleciały.
Śmiech lokomotyw
echem.
Życie. Jego groza dopóty szarpie usta
aż wydrze z nich okrzyk triumfalny
i miłość powstaje, poprzednio nieznana
do ludzkich dzieł, do niezliczonych kształtów ciał,
do tajemnic cierpienia.
Nieś ziemio dalej swoje wątłe miasta.
Między tobą i mną przestrzeń powstaje burzliwa.
I widzę krążąc nad tobą, za tobą:
jadłem parują sosnowe stoły,
dzieci górzystą ulicą do szkoły
idą.Kompozycja
biała i barokowa złocona i kręta
nawa leży i szumi
żagle chorągwi zwinięte
i wielkie chóry zawisłe pod kopułą
drzewo ciemne dębowe zakuło
z chórów wysokich spojrzyj w tłumy
tętnią spokojnie
na brązowej ambonie mnich w brązowym habicie z białym sznurem
kazanie ma o wojnie
którą wiedziemy ze światem
i długo bije we mnie echo:
bracia moi śmierć jest wielkim grzechem
dzwony dzwony wybuchły
_pons christi pons christi_
_pons pons chriiisti_
rozdarły się kurtyny z trzaskiem
patrzcie – jesteśmy w teatrze
pierwsza odsłona owoc i męskie ciało
druga odsłona świeci nocą dostałą
trzecia uderza z łoskotem w oczy nam
i miłość sentymentalną rzuca w chaosie plam.
_1930_Fragmenty z poematu — buffo
Pachnący liliami pan, w lśniącym, czerwonym cylindrze
I z pękiem rudych storczyków włożonych do butonierki
Przyszedł do majstra Adolfa, którego lipiec tak przygrzał
Że ciągnął od siódmej rano z zielonej, pękatej manierki.
– Majstrze Adolfie. – Potrzeba trumny wykwintnej i mocnej
Bowiem przyjaciel nasz umarł i gnić już nawet zaczął
Przestań więc patrzeć w butelkę zmętniałym okiem miłośnie
Poszukaj dobrych desek – niechaj się w cieple nie spaczą. –
– Nie paczą się deski, panie. W trumnach jest dosyć wilgoci
Gdy z trupa pocieknie sok – deski dębowe przepoi –
Zrobimy trupowi poduszkę ze świeżych trocin –
I będzie mu wygodnie, jakby we własnym pokoju.
– Słuchaj majstrze Adolfie – trumny nie maluj na brąz
Ale niech będzie pąsowa jako wiosenne świtanie
Krzyża na wieku nie dawaj, bo my jesteśmy poganie
A zamiast niego trzy srebrne podkowy w jedno zwiąż. –
– A wieko ma być na zawiasach – jak w opowieściach Poego
Aby umarły usiąść wygodnie i łatwo mógł
Kiedy nad głową posłyszy czołgów miarowy stuk
I warkot samolotów niosących chwałę złego. –
Teraz chodź, by zdjąć miarę i śpiesz się, śpiesz z robotą.
– Panie, tego nie trzeba – znam dobrze jego wymiar.
Robiłem mu przecie łóżko z hebanu bitego złotem,
Gdy kupił Michaud i chciał ją godnie przyjąć.
Przed domem posypano ulicę zwiędłym ajerem,
Bo przyjaciele mówili, że raz się przecież umiera.
Na szóstym piętrze leży. Saksofon od beku mdleje,
Muzykom od senności oczy dziwnie maleją.
Nie można ni chwili ciszy, nie można mruczeć brewiarza,
Bo niespokojne prawdy na martwej odnajdzie się twarzy.
Czeszą, czeszą fryzjerzy włosy czarne i lepkie,
Golą zakrzepłe bruzdy i gorączkowo szepczą.
Możecie spokojnie panowie. Możecie nawet zaciąć.
Zupełnie grzeczny, łagodny jest ten wasz dobry pacjent.
Toaleta gotowa. Frak barwy palonej cegły,
Gwiazda Sowietów Birmy i krzyż żołnierzy poległych.
Nagroda za bieg stu metrów na amsterdamskim stadionie
Obrzmienie nozdrzy. Wargi krzywo spięte. Koniec.
_1931_Wiersze dla opętanych
Młodzieniec:
Jeżeli nie wierzę w Boga, który miłosiernie
Zakrywa oczy dłonią
To na pewno wierzę w Szatana, ostre ciernie
Przydającego skroniom.
Wędruję z nim przez miasta i płynę po wodach
Jak z dobrym bratem
Już mi nie świeci twoja uroda
Nad poematem.
Gdy młode ręce na wiosłach śpiewnych
Mocno opieram
On wtedy piękny, smagły i gniewny
Czuwa nad sterem.
Zasiada ze mną koło stolika
W wielkiej kawiarni
I pokazuje okno – tam znika
Wieczoru karmin.
Gdy twoje piersi całuję nocą
Siada na łożu
Brwi jego ostre groźnie łopocą
Jak czarny orzeł.
Wiem, że mnie czeka, a kiedy świtem
Odejdę cicho
Szeleści za mną pomiędzy żytem
I rani pychą.
I on to sprawia, że czasem znowu
Pacierze wołam
Wtedy połyska, w ciemnościach blisko
Swym białym czołem.
Dziewczyna:
Boję się ciebie, boję
O mój miły jesteś opętany
Nie widzisz mnie, nie widzisz mnie
Pięści krwawisz o nieznane ściany.
Moje ręce chcą plecy twe pieścić
Moje nogi chcą ciebie oplatać
Moje usta nad oczu twych kwiatem
Chcą jak motyl trzepotać i latać.
A ty gnasz z przyjacielem złym
Z władcą ciężkiej, bluźnierczej modlitwy
Aż upadniesz wśród zgiełku bitwy
I śmierci przesłoni cię dym.
_1931_Wam
Gładzą senne pośladki i czasem językiem
Po wargach zapieczonych niespokojnie lizną
Albo nam pocałunki nużące jak likier
Sączą, spragnione uda rozchylając z wizgiem.
Mówią o Pittigrillem i o Chestertonie
I o tym, co ostatnio napisał Boy-mędrzec
Panowie rozpaczliwie pocierają dłonie
Szepcząc, że kryzys jednak na równi jest wszędzie.
I sidłają nas młodych w ostrożniutkie pęta
Krążymy w ich salonach ubrani we fraki
Oklaskują nam wiersze i chwalą talenta
Prowadzą po sypialniach zdobionych ze smakiem.
A my ciągle myślimy o wichrze surowym
Który kiedyś te wieże nieprawości złamie
O ludziach, którym dano będzie wyhodować
Powagę życia twardą i prostą jak kamień.
A my już upadamy. I jeszcze do wschodu
Obracamy swe oczy. Ale przecie ziemia
Zaspokoić naszego nie potrafi głodu.
Z przeklętego jesteśmy bowiem pokolenia.
_1931_Jeszcze wiersz o Ojczyźnie
Nad brzegami niebieskiego Niemna
I Niewiaży o wodzie czarnej
Zasiewają jasnowłosi chłopi
Ciężkie pszenicy ziarna.
Koszą łąki, których zieleń jest
Największą radością świata
I wierzą, że dobry Bóg
Jak jastrząb w niebiosach lata.
Chłopcy w skwarne południa tętniącym tabunem
Konie jadą pławić na rozlewach
I radosne zawodzą śpiewy
W grzywy gniadych biją jak we struny.
A w niedzielne wieczory muzykę
Słychać w wielkiej nadrzecznej dolinie
To wychodzą dziewczęta i chłopcy
Tańczyć na gegużynė.
Ziemi tej urodziwej
Nie każdy godny
Z jej dolin spływa
Zapach łagodny.
Ci, których serce nie ma prostoty
Nie wnijdą do niej
Konno za szybkim szaraka lotem
Już nie pogonią.
Rzeką o świcie leciutkim czółnem
Nie będą sunąć
Już nie usłyszą, jak dzwoni północ
Na nieba strunach.
Nad brzegami niebieskiego Niemna
I Niewiaży o wodzie czarnej
Zasiewają jasnowłosi chłopi
Ciężkie pszenicy ziarna.
_1931_Tabu
Bądźcie pękiem wygiętych linii o połysku różowych obłoków!
należy zamknąć wszystkie tamy na rzece żalu,
nauczymy się razem ostrych, wysokich skoków
i biegu. Chociaż słowa palą
nieostrożnych, mówić będziemy najpiękniejsze,
jakie zna mowa, rozsądnie powściągana.
Gdy życia naszego dotykać wspomnieniem,
przebiega dreszcz po plecach, jak od szeleszczących jedwabi,
– tabu.
Rana
zieleniejącego świata
co dzień pulsuje
białym wrzodem słońca.
Namalujmy pod oczami czarne koła smutku,
gdyż oślepiające płaszczyzny wirują i blaskiem rażą.
Układamy bukiety z kaktusów rzeczywistości,
bukiety, bukiety,
jak z lelij. –
_1931_4 wymiary
Przepłynąwszy akwarium świata
Konspiratorzy
Dotknęli pyszczkami szyby horyzontu.
Aby posiąść liry ukryte za nią
Krążyli, przykładając niegolone brody
Na wprost nieruchomego księżyca.
Zmęczeni wypłynęli w górę.
Na wznak.
Długie nosy czerpały tlen religii.
Ołowiana powierzchnia nie marszczyła się wcale.
Na ich plecach jaskółki ulepiły gniazda
I wylatywały co dzień o świcie w dół, by gnać
za wysmukłym tramwajem.
Odyseja dobiegała końca.
_1931_Twarz mężczyzny
Tu łubin czarny a tu len, a tu zasiano ciężki nard.
Znad zieloności twoja twarz i znad mglistości plama warg.
Jak w wściekłym filmie Dżingischanów wyrasta skośnie twarz nad mieczem
Tak ty w dziewięciu myślach swoich światu wielkiemu przeczysz
I jest ci myśl o Ukrainie, i jest ci myśl o latach wojny
Sześć krajobrazów, które znasz, i jeden – którego nie pojmiesz
Napięte jak wody rozlane. Spokojne jak wody wezbrane.
Na mroku twoje oblicze.
Otwierasz sosnowe drzwi. Na rzekę, gdzie płyną kry –
Tragicznym krzykiem krzyczysz.
_1931_Teatr pcheł
Świt jest. Z wolna powstaje z mgły 30 mostów
Rzeka w ocembrowaniach szumi brudną wodą.
Auta wiozą jarzyny. Dymem opleciony
Słup nieba ponad miastem i błyszczą cysterny.
Czterech ludzi na pustym bulwarze.
Czarne płaszcze wiatr zimny rozwiewa.
Odwracają od siebie twarze.
Szepcą w kołnierz, a wiatr gasi szept.
I
Gdy mamusia mnie pieściła i do snu układała pod kołderką,
Bałem się huku armat za oknami.
Śpij, mówiła
I nie wiedziała wcale, nie,
O, nie wiedziała wcale,
Że chcę mieć bębenek z ludzkiej skóry,
Bębenek murzyńskich czarodziejów,
Nie wiedzą matki, jak się stajemy wodzami:
Laur na czole wyrasta nagle,
Czoła naiwne swoim cieniem plami.
II
Oto walczysz, mocno zaciskasz paznokcie na żyłach swojej ręki i myślisz
ze trwogą, i boisz się, czy starczy ci perwersji mózgu, by stworzyć to, co
pragniesz, by było stworzone.
Śledzisz ruch swego ciała, a kaszel napełnia serce twe przerażeniem.
Jeżeli gruźlica rozerwie twe kurczowo zwarte szczęki, wtedy będziesz pasem
transmisji, który opadł z kół.
III
Silny szron w trawach nogi czerwone palił.
Trąby z brzozowego drzewa grały po niskich borach,
Zabijałem żmije ciosem bata
I czekałem, aż bydło można przygnać do wioski,
A wieczorem
Wszyscy patrzyliśmy na fotografię, przysłaną
Przez brata
Z Ameryki.
Miał tam auto i nosił krawat na co dzień,
O, jakże musiał być szczęśliwy.
A kiedy zacząłem pracować w kopalni potasu (okręg Mulhouse), posłałem
do domu fotografię, gdzie uśmiechałem się przy Citroënie.
Citroën był na płótnie, Citroën był na płótnie.
IV
Stajesz się bardziej mądry, prawie doskonały, gdy na skrwawione
twarze umiesz patrzeć bez kurczowego uśmiechu, tłumiącego ból!
Jeżeli stuk twoich kroków dostarcza ci największej radości – to
czar dni prostopadłych, które mijasz, idąc, zasłuchany w spokojny, piękny rytm oddechu.
Lira nocy i czas utracony, niegodne potrącenia twym palcem,
choć dzwonią jak szkło.
Ty skręcasz pukiel swoich szorstkich, rdzawych włosów, a to jest
struna lutni i jedyna aureola nad czołem.
Ludzie podnieśli głowy.
Dotknęła ich głów wypukłość nieba nagle
I spostrzegli swe wyciągnięte kształty jak w zwierciadle,
W soczewce, sklejonej z niebieskawych szkieł,
A przez nią miliony oczu
Śledziły, podziwiały, patrzyły
Na teatr pcheł.
_1932_Wiosna 1932
1932 rok. Wiosna. Nad miastem łuna.
Koła obracają się, tłoki międlą przestrzeń, biegną bez końca szprychy
na wszystkich piętrach domów drgają gramofony.
Stoisz na dnia barykadach.
Nad tobą musuje obłok jak las granatami prażony
i noc
powoli
spada.
Złotousty
w koszuli niezmienianej od dwóch tygodni
w butach cuchnących, z zarostem ryżym
obliczasz swoje życie i życie tych, którzy idą ulicami
i tych, którzy śpią na dworcach
i tych, którzy bardziej niż ty są głodni
ziemię oglądasz z nieznanych lotnikom wyżyn.
Ciężko
stać się jednym z wielu milionów
trudno
zrozumieć, że życie twoje tylko drobny pył.
W wieńcach, wstęgach powieje wiatr przyszłości
miasta w słońcu zieleni będą rosły
ziemia stanie się najszczęśliwszą planetą
ale wtedy już nie będziesz żył.
Pozdrawiaj dalekie czasy
nocą szepcz do zaryglowanych drzwi
do izb wstrząsanych przez serc cichy stuk
do ludzi nieświadomych, wsłuchanych w rytm krwi:
wielka, piękna ziemia pod wami
wielka, krwawa leży u waszych nóg.
_1932_Brzytwy
O ósmej rano brzytwy z chrupotem prą w zarostach
na czwartym piętrze domu świeższego od mrozu.
Nowego paroksyzmu młody esteta dostał
gdy ryczał pod prysznicem wywalając ozór.
Śnieg na górach soczysty, dymią włochate konie.
Że pozostaje tylko materia do badania
i tylko jej ciekawa tajemnica
któż mógłby powiedzieć: dobrze to czy źle?
Na szczęście jeszcze niebo skórą i mięsem przesłania
Kobieta wzdłuż rozdarta.
Usta moje ssie
pijawka ziemi, która natychmiast po zgonie
spadnie w wody nicości przerażającej mózg.
Dzieje
dzieje
takie były dzieje człowieka.
Czas jak koń z lekkim śmiechem nad urwiskiem niósł.Ludzie na ziemi
Nad rzeką, która nisko mijała zielona
W upale rannych godzin ścierali pot z twarzy
Ludzie pełni popłochu. I na gór obszarze
Zbierali – nie wiem – owies, ryż czy winogrona.
A jeśli ktoś ubywał, wstępowali nowi,
Aby ciałem umarłym wykarmić maliny.
Po pracy, na strzelnice nieśli karabiny,
Śpiewając do wieczora silni i grobowi.
Ziemia jak okręt ręką dziecinną puszczony
Albo pancernik ślepy z wytrutą załogą
Gnała. I człowiek szukał porachunku z sobą,
Budując krzyże katedr, na front eszelony
Żegnając. A noc każda ludziom upływała
Na snach, w których mazali drzwi domów czarną krwią
I męcząc się szeptali: człowiek nas oczyści.
W świecie przyszłym będziemy istnieć, wiekuiści.
_1933_2 strofy
I
Była już jesień. Nad wzgórzami wrzosów,
Nad mglistym lasem, nad jeziorem stał
Głos trąbki srebrny jak o szkło trącanie.
Psy zawodziły goniąc za zwierzyną,
Z leszczyn trzęsionych opadał szum.
Piękności świata nie zdołam przytłumić
I nic nie umiem już jej przeciwstawić.
Tak nam znaczono, żeby piękność sławić
I minąć w blasku którejś z nocnych łun.
W miastach, gdzie rankiem wchodzą w szare rzeki
Stadami mosty i płuczą kopyta
I gdzie gołębie na wieżach katedry
Szeleszczą – szliśmy czarem przerażeni.
Dymami dzielnic w słońce wspięta trwała
Jak koń ściągnięta wędzidłem kamieni
Szeroka, piękna ojczysta i krwawa
Ziemia przez ludzi zdobyta.
II
Postawcie miasto pod wysoką chmurą
Lane w betonie czy kute w kamieniu
I tysiąc ulic jak pejzaż z awionu
Obróćcie –
Już doskonały, niemal obojętny
Ogarnia mózg doskonałość celu:
Z portów ruszają powietrzne okręty
A żołnierz w hełmie i krótkim szynelu
Żegna wał kwiatów. To, co kiedyś było
Krótką przygodą, staje się klasyczne.
I niepodległość ludzka się wyraża
W tym, że mniej chleba, a więcej żelaza.Daina
Za siódmym śniegiem, gdzie gną się jesiony
I śladem lis jeziorne biele tnie –
Włos ukochanej na rdzę przetopiony
Powlekał ściany metalowej mgle.
Wszystko, jak w bystrym pędzie okrętów
Upłynąć chciało za las i brzegi gór –
Więc już samotni, ze światłem zdmuchniętym
Słyszeli krwi ogłuszający nurt.
Tylko jej oczy, obyczajem sowy,
Pod skrą jego szyi cofały się wstecz,
A język, liżąc puch na węzłach głowy,
Spełniał bezładnie niewstrzymaną rzecz.
Jakby naprawdę pomóc komu zdołał
Na chciwość mózgu ten cielesny prąd,
Przelatywali nad ziemią aniołem,
Co miał dwie głowy, czworo nóg i rąk.
A może jednak zabrakło im skrzydeł,
Dlatego rankiem w którejś wiosce spadł.
Cichnie w pościeli. Przez okno patrzą, widzą:
Czerwone pnie. Topory. Dym idzie z chat.
_1934_W tym właśnie kraju
Gon ogarów co rana słychać z puszcz dalekich,
A miłości co przeszły jak liście tu leżą.
Kłaniamy się księżycom, zorzom, nietoperzom
I płyniemy po ziemi jak niebem gwiazd rzeki.
Dym wiosek białoruskich łuny krwi przecina
I świat jak łza wstrzymana za gardło nas dławi,
Tak oto, choć szaleństwa byliśmy ciekawi,
Litwa nam jest początek i Litwa jest finał.
Niespokojni, myślący o martwych profilach,
O słowach karminowych, elegiach mozolnych
Tu staliśmy się piękni i od siebie wolni
I czas swój szlifujemy jak pęknięty brylant.
Kobiety nasze w izbach równo, cicho dyszą
I sfory, nasze sfory gnają wzgórzem obłym.
Zagramy im na rogu i oto są modły
Dla ludzi, w sprawiedliwej zastygniętych pysze.To co pisałem
To co pisałem, nagle się wydało
błazeństwem. Znaleźć nie mogłem wyrazów.
Patrzyłem na świat olbrzymi, tętniący,
z łokciami o kamienną poręcz opartymi.
Płynęły rzeki, pruły chmurę żagle,
mdlały zachody. Wszystkie piękne kraje,
wszystkie istoty, których pożądałem,
wzeszły na niebo jak wielkie księżyce.
W te lampy dziwne ruchome wpatrzony,
licząc ich łuki astrologiczne,
szeptałem: świecie, giń, litości, tonę.
Żadna na piękność nie wystarczy mowa.
Widziałem w sobie rozległe doliny
i mogłem stopą brązem uskrzydloną
iść ponad nimi na szczudłach z powietrza.
Ale to gasło, noc niespamiętana.
_Paryż, 1934_Moja podróż po Czechach
Ach, ten poranek był optymistyczny
jak łza koniaku, albo lekki poród.
Z Pragi, w uśmiechach akacji żywicznych
podróżowałem wśród trzasku buforów.
Wełtawa szumiąc za mostów spiętrzeniem
pod wapieniami prycha biało-sina
i czułem w ustach leciutkie wzruszenie
ja, amalgamat Żyda i Litwina.
Tu nie dosięgną hitlerowskie pęta,
daleko Polska, gdzie też czasem biją.
O _laime mano_, szczęście delikwenta!
(jednak pogodnie wspominałem i ją).
Tak uniesiony vlakiem blyskavicznym
dym zobaczyłem. Stoi miasto Plzeń.
A pod tym miastem kopią robotnicy
rów dla szwadronu wypiętego w cień.List 1/ I 1935 r.
Jerzy, Jerzy, ty niedobry synu, poeto bojaźliwy, przyjacielu krzywdzony,
pozwól, abym ci pisał o tej przepaści,
o złotym progu, gdzie palce bose czują ogień snu.
Nie bój się, że naszą rozmowę inni zrozumieją,
czymże oni są, czymże są,
już opadają w dół z krzykiem nieświadomości,
jak robactwo przepowiedziane przez Michała Anioła –
w ich oczach szklane światło, w ich rękach osłabłe bronie,
ich głowy w dół odwrócone na dno wiekuistość woła.
Jerzy, Jerzy, czyż to jest pycha, kiedy wiara nam się odsłania
i łaska nie widzenia, ale dotykania
do praw i dziejów, które w ludziach śpią?
Grzeszny, nędzny i nagi jestem przed tym, który włada
i w czarny piach, w surowe wody rzuca mną.
Módl się, Jerzy. Dziękuj, że ci przeczuwać dano
to, co nadejdzie, jak noc nadchodzi po dniu.
Na wielkiej pomorskiej równinie będziesz sanitariuszem umarłych,
pod prześcieradłami spalone twarze przyjaciół znajdować będziesz,
pod zasłonami utkanymi z lnu, polskiego lnu.
A to nie będzie zdarzenie, jakiego boją się kobiety, aby im towarzyszy nocy nie zabrano,
ani nieszczęście narodów, którego lękać się trzeba.
Ale wielkich tajemnic wyjaśnienie,
czerwona puszcza rozdarta przez sine płomienie,
ażeby spełnił się ogień, dotychczas niewytłumaczony,
ten, co we śnie nas dogania.
Jestem na pomoście jasnym, ten pomost między dzieciństwem i młodością się rozpina
i spełnia się jakaś nadzieja dziecinna,
gdzieś, w dawnym kraju jesieni urodzona,
między rozlane czarnoziemu błota,
gdzie nad wodami osiny trzepotały,
jak ptaki z gwarem wyciągały szyje
i teraz jeszcze ich wrzawa się pieni,
pióra kłębem lecą, liście upadają.
Spomiędzy nich podniosłem jastrzębia małego,
moją wiarę, nie umiem jej utulić.
Czym odpłacić, czym zgłuszyć, czym uspokoić
krzyk przeraźliwy jej
gloria, gloria kwili w miast i lasów szumie.
Wieczorze mój drapieżny zgaśnij, mówię, nocy moja dniej –
A trzeba było przejść przez pełne jabłek sady
przez lata niskich dymów, pisania poezji,
przez jakąś ulicę Boufałłową, ulicę Dobrą,
albo _rue_ Lepic spadzistą –
aż matka krzyż czarny wyszyje na koszuli, żeby od śmierci chronił,
słodki chleb wypiecze, żeby nas karmił,
ręką żylastą da znak, żeby syn przepadł.
Już wiatr lecąc po pustej ziemi suche trawy czesze,
kołem idzie słoneczko nad pustym ugorem.
Nic nie uciszy ptaka, co słów nie rozumie.
Wielkie jastrzębie lecą nad krainą czystą.Bieg
Zeszedłem bosą nogą na ziemię zakrytą wielkimi śniegami od jednej granicy widnokręgu do drugiej, i kiedy zaczynałem swój bieg, dawne słońce zachodziło, zamknięte w wianek kruków. Ciepłe ruczaje, rozgrzane oddechem i łzami wiernych podróżnych, zamarzały na nowo, i na śniegu cienkie szkliwo błyszczało pod czerwoną chmurą. Wtedy wyruszyli ze swoich domów nieprzyjaciele rannego łosia i zmęczonego człowieka, a nieśli zatrute pociski, wierząc mocno, że dosięgną nimi wszystkich słabych i opuszczonych. Moje stopy, stworzone dla ścieżek w burzliwych ogrodach wiosny, albo dla wody jezior, co kołysze karawanami wysp, grzęzły głęboko, i lód różowił się jakby od krwi. Umiałem już jednak nie patrzeć na ślad, jaki zostaje za mną, bo mój czas był krótszy niż czas moich ojców, i dziadów. Słyszałem za sobą pogoń i nawoływanie, a mój własny głos, dołączony do tego chóru, może przypominał głos nienawiści, a może modlitwy. Ile razy podniosłem głowę, mogłem jeszcze oglądać szerokie niebo pełne gwiazd. Ono jednak nie zmieniło się wcale, chociaż czekałem chwili, kiedy na śnieżne pola spadnie grad rozpalonych kamieni. Myśliwi z tego nieba wróżyli powodzenie gonitwy. Spotkałem sarnę ślepą, nieświadomą grozy, i przez jedno mgnienie pieściłem ją, namawiając, aby uciekała w inne strony, tam gdzie światło jest łagodniejsze i między zielenią mieszka szczęście zwierząt. Zauważyłem, że mnie nie rozumie, więc uciekałem dalej sam, drogą, którą wyżłobiło, wiele lat temu, kilku samotnych. Oddech mścicieli był jednak coraz bliżej, a ich łuczywo błyszczało nad moimi plecami. W ostatniej tej próbie, półjęcząc, dopadłem małego lasku sinych brzóz, przysypanego wydmą. Ukląkłem ze zmęczenia i odgarniając chrusty, spostrzegłem, że jestem w ogrodzie Hesperyd. Jabłka przeświecały przez bryły lodu jak drobne osy w bursztynie, a winogrona zmieniły się w sople, podobne do tych, jakie zdarzają się na brzegach wodospadu. Byłem naprawdę szczęśliwy, ale nie umiałem już mówić ni płakać. Obejmowałem tylko rękami martwe owoce i zdaje się, że znalazłem na którymś z nich odbicie swego uśmiechu i to był prawdziwy uśmiech olimpijczyka.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_