- W empik go
Wieś i miasto - ebook
Wieś i miasto - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 190 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Folwark Wilczołapy był własnością męża pani Euzebji z hrabiów Patykowskich, Jana Chryzostoma Letkiewicza, dziedzicznego dobrodzieja swej parafji, której w ciągu piętnastu lat ofiarował bezinteresownie furę chróstu na płot cmentarny i dwa nowe powrozy do dzwonów.
Budynki dominjum, o którem mowa, wraz z nieoddzielnem od nich podwórzem, formowały kwadrat, mający około pięciuset dziewięciu kroków wszerz, i takiż wzdłuż. Na północnym boku kwadratu figurowała stodoła ze spichrzem, dolną młocarnią, młynkiem polskim i amerykańskim, tudzież z maneżem vel kieratem. Na przeciwnym krańcu dziedzińca, a więc na południe od stodoły, znajdował się dwór parterowy, murowany, pod gontem, a obok niego lodownia. Na zachód leżały: obora i stajnia dla koni fornalskich, tudzież wozownia i stajnia cugowa. Wreszcie na wschód stał budynek, mieszczący pańską kuchnię, izbę czeladnią, na facjatce zaś małą izdebkę, niegdyś mieszkanie ekonoma, a obecnie kurnik. Do budowli tej przytykało parę chlewków.
Jeżeli dodamy teraz, że na środku wielkiego dziedzińca znajdowała się studnia z korytem, to już chyba najzacieklejszy zwolennik szczegółów topograficznych nie zarzuci nam niesumienności, lub (czego Boże broń) lekceważenia czytelników.
Tyle o miejscu; zkolei należy powiedzieć coś i o czasie.
Dzień, w którym za osobliwą łaską nieba mieliśmy honor dotknąć stopą wilczołapskich gruntów, był zimowy i zimny. Okolica, z powodu grubej warstwy śniegu, podobna była do olbrzymiego płaskiego talerza. Śnieg leżał na ziemi, okrywał dachy, starał się utrzymać równowagę na płotach i zwieszał się niby puch łabędzi z gałązek kilkunastu drzew, które dwór otaczały. Nad dworem, stodołą, stajnią i tak dalej, niby klosz nad butersznitami, rozciągało się niebo, koloru, który nazwać było można płowym, zielonawym, lub niezdecydowanym, lecz w żadnym razie błękitnym. Kolor to był chorobliwy, przypominający mieszaninę żółtaczki z bladaczką; dnie zimowe miewają niekiedy podobną cerę.
Było południe. We dworze państwo zajmowało się śniadaniem, w kuchni czeladź obiadem, w stodole robotnicy wypoczynkiem. Na kwadratowem podwórzu nie słyszałeś głosów ludzkich, ani jękliwego warczenia młocarni. Słowem, na folwarku panowała zupełna cisza, na tle której od czasu do czasu rozlegał się skrzyp sanek, jadących gościńcem, lub krakanie stada wron, sejmikujących na polnej gruszy.
Przy stodole widzieć można było ludzi. Jeden z nich, o twarzy żółtej i przedwcześnie pomarszczonej, w brudnym, połatanym kożuchu, starej czapce i nie nowszych od niej butach, stał oparty o ścianę maneżu, ze skrzyżowanemi nogami, i rękami za pazuchą. Był to parobek, w lecie pomocnik pastucha, w zimie specjalista od młócenia.
Towarzysz jego miał minę gospodarza na dwudziestu morgach i kandydata na urząd wójta gminy. Wysoka barania czapka, brunatna sukmana i świeżo wysmarowane tłustością buty były nowe. Szeroki skórzany pas ściskał mu biodra. Mierny nos, niezbyt wielkie usta i siwe oczy zdradzały pewność siebie i inteligencją. Człowiek ten trzymał pod pachą gruby kij z rzemykiem, w ręku zaś płócienny worek, w którym mieścił się jakiś przedmiot wielkości bułki chleba.
– Nie uważaliśta, Jakóbie – mówił dostatni gospodarz do ubogiego parobka – czy nie był jeszcze pan na dziedzińcu?
– Kto go tam wie! – odparł parobek. – Może jeszcze i nie wstał, a jeżeli wstał, to pewnikiem szwargocze z Joskiem, albo z tym Miemcem, co łońskiego roku las kupił.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której apatyczny specjalista od młocarni przełożył nogi i poczochrał się plecami o ścianę maneżu. Potem spytał gospodarza:
– Cości to wam pilno, Wojciechu, musi być do pana, kiejście tyle drogi na taki ziąb przeharowali? Musi wam być co winien?…
– Winien – nie winien!… Chciałem się go ino tylko rozpylać, co to jest, o to… Może wy wieta?…
Z temi słowy gospodarz rozwiązał torbę i wydobył z niej przedmiot formy nieregularnej, wielkości średniej bułki chleba i koloru brudnożółtego.
Nie wyjmując rąk z za pazuchy i nie przekładając tym razem skrzyżowanych nóg, Jakób pochylił głowę i dość obojętnie przypatrywał się przedmiotowi.
–- Toście znaleźli?
– A znalazłem – odparł Wojciech.
– Zwyczajnie żywica! – mruknął Jakób.
– Ale!… Nie byłoby takie twarde.
– Jużci nie ta żywica, co kapie prosto z drzewa, ale taka topiona, co to nią smyki smarują.
– Ale! ale!… Przecie ja się pytałem skrzypka Józwy, a on powiedział, że to nie żywica, ino b u r ś t y n, taki, jak dziewuchy na paciorkach miewają.
– A tu w nim robak, widzę, jest… Oho! i jakieś liście we środku? – mówił Jakób, patrząc na bryłę, której kawałek w jednem miejscu był nieco przezroczystszy niż w innych.
– To, co jest, to ja i sam widzę – odparł Wojciech – ale nie wiem, co to warto. W tem interes!
– Co warto! Tyle, co żywica z robakami i z liśćmi.
– Zawdy ja się dziedzica spytam; on mądrzejszy.
– Mądrzejszy do szwargotania z Miemcami.
– Zawdy ma lepszy rozum od nas.
– Żeby on ta miał lepszy rozum, toby mu rzeczy nie spisywali, a jabym miał kożuch calszy – odpowiedział niechętnie Jakób i kiwnąwszy gospodarzowi głową, leniwie powlókł się do kuchni.
– Widzieliście go, jaki mądrala, a niby pastuch! – mruknął do siebie Wojciech, patrząc za odchodzącym z pogardą.
Potem splunął, związał swój worek i wszedł do otwartej stodoły.
Tu było gwarno, jak w ulu; korzystając z obiadowej przerwy w młócce, dzieci i dorośli robotnicy, zamiast wypoczywać, bawili się na rozgrzewkę. Dwa barczyste chłopy, Szymek ze wsi i Walek ze dworu, zrzuciwszy kożuchy i czapki, w koszulach i płóciennych spodniach schwycili się wpół rękoma i wodzili po klepisku od jednej bramy do drugiej, tak, aż im się ze łbów kurzyło. W zapolu Magda goniła Paraskę, skutkiem czego obie między snopami upadły; z dwójki tej niebawem utworzył się cały stóg ciał ludzkich, na to samo bowiem miejsce skoczyło kilkoro dzieci z belek; śmiechom i krzykom ich wtórował świergot wróbli, które kręciły się niespokojnie pod szczytem dachu.
Prawie w tej samej chwili, gdy Wojciech stanął w bramie, Szymek przewrócił Walka, co zobaczywszy, leżąca w zapolu gromada, jeszcze z większym hałasem zerwała się i pobiegła na klepisko.
– Rozdzielta ich! – wołały starsze dziewuchy.
– Daj musuję, Wałek, to cię puści! – radził zwyciężonemu kilkunastoletni berbeć, mający więcej słomy niż włosów na głowie.
– Widłami go!… – krzyczał inny.
Tymczasem zapaśnicy, wytarzawszy się i wysapawszy na klepisku, weszli ze sobą w układy.
– No! puszczaj, głupi Szymek! – mówił Wałek. – Udało ci się, jak ślepej kurze ziarno…
– Ale!… – odparł Szymek, klękając na jedno kolano. – Jabym takich dwóch chuchraków jak ty zmiętosił!
Walczący wstali i poczęli skromne swoje garnitury porządkować w sposób bardzo wprawdzie stanowczy, lecz niedość salonowy. Patrzące na to dziewczęta zasłaniały oczy i śmiały się jak opętane.
Nareszcie zmiękczony Wałek, znalazłszy i wytrzepawszy swoją czapkę, okrył nią głowę, włożył lewą rękę za pas i rzekł:
– Co się ty, głupi Szymku, puszysz? Obaliłem się, boś mnie wziął pod siłę, jeszcześ mi nogę podstawił…
– Zawdy Szymek mocny – wtrącił jeden z chłopaków – bierze korczyk pszenicy, jakby nic.
– Dla mnie i dwa korczyki także nic – dorzucił Szymek.
– No, słuchaj! – ciągnął Walek – choć ty niby taki mocarz, to przecie nie zrobisz tego, co ci powiem. Siądź w kuczki na hańtej ławie, a ja ci dam w gębę. Jeżeliś siłacz, to nie zlecisz i jeszcze dostaniesz kwartę wódki ode mnie.
– Oj, chyba zleci! – mówiła z powątpiewaniem jedna z dziewuch.
– Co ma zlecić? – przerwał jej z oburzeniem chłopak z partji Szymka. – Bo to jemu pierwszy raz, czy co?… Jabym sam nie zleciał!
Zaczęły się rozprawy bardzo żwawe. Jedni dowodzili, że Szymek na ławie nijak nie usiedzi, drudzy twierdzili, że choćby ze sto razy nawet dostał, to jeszcze nie spadnie.
Szymek tymczasem, nie powiemy: namyślał się, – ale słuchał. Niski, lecz barczysty człeczyna, o ciemnych kudłatych włosach, z twarzą bladą i jakby nabrzmiałą, silny być musiał w pięści, ale w głowie djabelnie słaby biedaczysko!
To też, wysłuchawszy zdań swoich stronników i przeciwników, rozgrzany pochwałami jednych, a żartami drugich, w odpowiedzi na wszystko usiadł w kuczki na ławie i rzekł do Walka: