- W empik go
Wiesz Pan, skąd ja jestem? - ebook
Wiesz Pan, skąd ja jestem? - ebook
Przenieś się do czasów PRL-owskiej Warszawy w towarzystwie Heleny Kowalik - dziennikarki, której pióro otwiera przed Tobą tajemnice metropolii, jakiej już nie ma.
Miasto – kres pielgrzymowania. Do gruzów i prowizorek. Metropolia po latach ze wszystkimi jej blaskami. Stolica – puls kraju.
To książka o progu Warszawy.
Ludzie tego miasta. Ludzie zewsząd. Z nadzieją i szansą odmiany: pomoc domowa prosto z gór, cwaniacy ze Szmulek, studenci z akademika jak klosz, ci z węglem w walizce; moszczący się w gniazdach nowych osiedli; dziewczyny jak ćmy pod neonami dworca.
Stojąc na rogatkach, tak naprawdę są (lub zdaje im się, że są) tymi, których miasto wchłonęło w swój krwioobieg. Jego rytm i arytmię.
Rusz w niezapomnianą podróż przez czas i historię Warszawy, zobacz, jak to miasto tętniło w czasach PRL. To zbiór reportaży, który przeniesie Cię w inny wymiar, otwierając przed Tobą karty, których może nigdy nie poznałeś. Nie przegap tej wyjątkowej okazji do odkrycia tajemnic Warszawy tamtych dni.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-094-4 |
Rozmiar pliku: | 921 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niepiękna dzielnica. W szarość sczepionych ze sobą kamienic gdzieniegdzie wepchnął się poczerniały ze starości domek z drzewa. Niegdyś otoczony ogródkiem, dziś obrosły przybudówkami.
Co kilka miesięcy w plątaninie ulic Nieporęckiej, Ząbkowskiej, Białostockiej wznosi się w górę bladoróżowa chmura pyłu. Czasami huk dochodzi na niedaleką Brzeską i wówczas Franio, Car bazaru, na moment poważnieje. Bo oto znów padła pod kilofami jakaś rudera, czyniąc kolejną szczerbę w jego rodzinnym pejzażu.
Od tygodnia Car nosi na sercu urzędowy druk o rozbiórce jego kamienicy. Jeszcze nikomu się z tym nie zdradził; po co ma odpowiadać na pytania, co dalej. A odpowiedź jest taka, że uśmieje się cały bazar — Franio pójdzie do bloków.
Albo nie uśmieje — bo zabraknie targowiska. I wszyscy ci, którzy z niego żyją i nań patrzą, rozsiądą się w nowoczesnych emkach. Czy to będzie wielki dzień w życiu lokatorów starych, zatęchłych domów? Lepiej, aby przybysz z Warszawy — jak niektórzy prażanie zwykli wyrażać się o lewobrzeżnej stolicy — nie spieszył się z odpowiedzią…
* * *
– Pięć długich dzwonków — uprzedzała prezeska Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej na Pradze Północ — nie pomylić, bo nie otworzy.
Nie zdążyłam nacisnąć po raz drugi, gdy w drzwiach stanęła Władysława Suchecka. Z mokrymi rękoma, w zachlapanym fartuchu. — Nie szkodzi — powiedziała — pranie może poczekać…
Na stole maszyna do pisania, sterty druków i kilka grubych, z wytartymi okładkami zeszytów, również w oszklonej szafie piętrzą się pożółkłe skoroszyty. Suchecka: — Miałam większy rejon, zmniejszyli, ale papiery przechowuję. Coraz to przysyłają z ośrodka dzielnicowego opiekuna karteczkę o zrobienie wywiadu u rodziny z nie mojej ulicy. Bo ważna sprawa, a tamten opiekun złożył rezygnację.
Energicznie odsuwa maszynę do pisania. Patrzy spod okularów, trochę podejrzliwie. — Czy pani wie, co to opiekunka społeczna? To nie robota dla babci z miękkim sercem. W ogóle nie dla babci — trzeba mieć końskie zdrowie, aby wdrapywać się na wysokie piętra i strychy. Nie zapomnieć języka w gębie, gdy urzędniczka odpowie lekko: „załatwione odmownie”. Wiedzieć, do kogo posyłać podanie (a musi być krótkie, wystukane na maszynie, bo władza nie ma czasu), a komu kopię… Nawet z podopiecznymi trzeba być politykiem. Opiekun społeczny to nie święty Mikołaj, któremu wystarczy zapewnienie, że jest się grzecznym. Trzeba wywiedzieć się na wszystkie strony, ale ostrożnie, bo potrzebujący są podejrzliwi. Dlatego — Suchecka zamyka swoje bruliony — nie mogę iść z reporterem do tych domów. Mogłabym utracić zaufanie podopiecznych. Oni nie lubią, gdy wystawia się ich na pokaz…
W drzwiach: — Proszę zajrzeć do mnie za kilka dni. Podzielę się obserwacjami.
I
Brzęczeniu baniek z mlekiem wtóruje sapanie lokomotywy z pobliskiego dworca. Ale Warszawy Wileńskiej, choć tuż za murami, nie widać. Mgła wypełniła bramy kamienic, opadła na dachy, łagodząc ich postrzępioną linię. W takim powietrzu Szmulki prezentują się najlepiej. Znikły liszaje na ścianach, nie przyciągają wzroku zapaskudzone wnętrza pustych suteren. O szóstej rano serce Pragi bije spokojnie i reporter ciekawy ulicznego folkloru, a zwłaszcza gry w oczko na podmańkę, mógłby jeszcze spać…
…Stukot butów zza rogu Nieporęckiej i Białostockiej — to ostatnia trasa nocnego patrolu milicjanta. Dzielnicowy wlecze się noga za nogą, pozwala, aby wyminęły go kobiety spieszące się na przystanek. Do jednej z nich zagaduje całkiem niesłużbowo: — Jak się czujemy, pani Machowa?
Dopiero koło bramy numer 8 funkcjonariusz pręży krok. Jego wzrok przyciąga jaśniejące okno na piątym piętrze, gdzie za żółtą firanką doskakują do siebie dwa cienie. Teraz trzymają się za włosy. O, coś uderzyło w szybę, zgasło światło. Milicjant pisze w notesie. Nasłuchuje jeszcze chwilę — uspokojony ciszą, cmoka na swego psa. Idą dalej.
Drogę przecina im kobieta, która wybiegła spod dziewiątki. Na ręku trzyma śpiące dziecko. — Irkaaa! — woła za nią starczy głos z parteru — zapomniałaś pieluchy z pieca. — Młoda kobieta macha z rezygnacją ręką. Pokazuje, że w „Monopolu” zaraz odezwie się buczek na pierwszą zmianę.
…Coraz więcej zapalonych okien. Od godziny jarzy się goła żarówka pod sufitem mieszkania Ewy Denel. To ślęczy nad zeszytami jej piętnastoletni syn, uczeń liceum. Jego matka zaczyna dzień o trzeciej nad ranem. Ubiera się po omacku, lawirując w kuchni między tapczanem, na którym śpią trzy córki — cztery, pięć, osiem lat — a starą kozetką służącą za łóżko i biurko synowi. Do niedawna omijała jeszcze połówkę z teściową.
Z pustką w żołądku (jeżeli rozpali w kaflowym piecu, obudzi wszystkich) Denelowa wychodzi na ulicę. Koło nasypu oddzielającego Targówek od Szmulowizny przystaje na kilka minut z nadzieją, że nadejdzie jakiś budzący zaufanie przechodzień. Ale szkoda czasu, więc przeżegnawszy się, zbiega w mrok ulicy Bierżańskiej. Po półgodzinie jest już w biurze: sprząta, pali w piecach. W martwej ciszy pokoju może zastanowić się nad słowami kuratora sądowego czuwającego nad jej mężem, wypuszczonym niedawno z więzienia. Dlaczego młody kurator, którego po raz pierwszy widziała na oczy, zaczął od wymyślania? „Były więzień ma tylko jedną koszulę”. A co ona ma? Porąbane meble i rozbitą maszynę do szycia — ostatnią pamiątkę od małżonka skazanego za niepłacenie alimentów.
Wracając do domu z chlebem i paczką margaryny w siatce, Ewa mija się na Ząbkowskiej z babcią Adelą. Już od czwartej rano sąsiedzi staruszki z niższego piętra słyszeli szurgot jej wojłokowych butów. Szukała czegoś w papierowych torbach, które zawalają wszystkie kąty izby, przewracała sterty starych gazet. Po raz któryś pochylała się nad ochłapami mięsa przyniesionego przed tygodniem z taniej jatki. Na koniec znów położyła je koło pieca obok starej kotki; ta odsunęła się ze wstrętem.
Do niedawna jeszcze Adela sprzedawała na Brzeskiej barwioną wodę. Gdy przegonił ją Sanepid, dowcipny Franio, Car bazaru, poradził, aby zbijała ciaćki na pierożkach z kapustą. I stara szpera teraz po śmietnikach, zagląda na tyły „Dunajcowej” w poszukiwaniu nadpsutych warzyw. Gdy już zbierze potrzebne składniki, zawsze wtrąci się gospodarz domu, zaniepokojony strużką smrodliwej cieczy, która wypływa spod jej drzwi.
Po ostatniej wizycie Sanepidu ze zdwojoną energią babcia przystąpiła do rozwijania interesu. Teraz jej skrzypiący wózek pojawia się na śmietnikach jeszcze przed ekipą MPO. Tylko patrzeć, a farsz będzie gotowy.
Dzień wstał na dobre, między murami czynszówek pełno dzieci. Do szkoły pójdą na skróty, przeskakując świeże usypiska gruzów po rozbiórce starych, niewartych remontów domów. Uczniowie z tornistrami nie rozumieją, dlaczego o ich podwórkach mówiono „przepastne studnie”. Coraz częściej prześwity między kamienicami prowadzą na białe bloki osiedla „Wiosenna”.
Jeszcze tylko zbiegną mali Woźniccy z piątego piętra na Markowskiej. Oni zawsze na końcu. Ewa, ta najstarsza z szóstej klasy, pędzi po wyślizganych schodach z pajdą chleba w zębach. W biegu usiłuje zawiązać wstążki na warkoczach młodszej siostry. Ewie zależy, aby pani w szkole nie zauważyła, że oni gospodarzą się bez rodziców. Bo może paść kolejne pytanie: — A za co mamusia siedzi? — I wówczas Kazik, przerośnięty Kazik z ich ulicy, krzyknie głośno: — Za frajer, proszę pani, za frajer. Jej tata z mamą handlowali czystą ojczystą…
Na szybie stróżówki tego domu rozpłaszcza nosek najmłodszy z piątki Bożeny Baczek — dwuletni Wojtek. Lokatorzy przechodząc obok odwracają wzrok. Ta debilna buzia ze śladami rozległego poparzenia! Tymczasem w kuchni — jedynej izbie rodziny Baczków — wodzi się za głowy pozostałe czworo rodzeństwa. Najstarsza ma sześć lat. Gdy w małych piąstkach znajduje zdobyczne włosy brata, wymyśla inną zabawę: wyścigi do szafy. Kto najszybciej wyrzuci czystą bieliznę na podłogę i podepcze ubłoconymi butami. Wesoło jest! Tylko Wojtek stoi nieruchomo, połykając smarki z nosa. Od czasu, gdy w podobnej kotłowaninie upadł na gorący żelaźniak i trzeba było tarzać go po ziemi, aby zgasić płomyki ognia na koszulce, boi się postawić samodzielny krok.
A gdzie jest matka? Dzieci nie potrafią odpowiedzieć. Poszła. Może do sklepu albo do oficyny naprzeciw. Przysyłała po nią jedna pani, aby wymyła podłogę…
Trzaskają drzwi na piątym piętrze — to od handlarki zwanej Pyza schodzi nocny lokator. Dozorca nie zapyta go, dlaczego nie jest zameldowany. Z krukiem (w mowie Szmulek — człowiekiem bez zajęcia) lepiej nie zaczynać. Taki… ale posłuchajmy gospodarza z sąsiedniej bramy: — Mało wiele zarobiony wtryni duka w twarz i od razu do knajpy idzie rozbić czterdziechę pod katolika i w szaje zagrać, potem w oczko albo w trzy karty. Ale choć jest zagazowany w kołyskę, makówkę nie od paradyki nosi, już on wie, jak frajera wyszpulić, aby ciaćki były, bo potrzebne, a nastukać się ich nie chce. — W dowolnym przekładzie: zarabia na oszustwach karcianych, naciąga pijaków itp.
Przed południem kamienice przycichły. Ci, którzy przyszli tu nocą na metę, śpią sprawiedliwie wśród potłuszczonych papierów z resztkami czarnego i cebuli. Kto miał wyjść na miasto — czy to robotnik, czy też naręczniak handlujący czym się da na bazarze — już wyszedł. W mieszkaniach zostają prawie same kobiety. Coraz to otwiera się okno i czyjaś ręka wytrzepuje energicznie ścierkę od kurzu lub chodnik.
Gdyby ogłosić konkurs na najczyściejsze mieszkanie Szmulek, na pewno wygrałaby Barbara Semik z Markowskiej. Teraz też, nim zabierze się do przewinięcia dziecka, wyciera niewidoczny pył z wyślizganej klepki. Za jej plecami siedzi przy stoliku chłopiec. To młodszy brat. Barbara wychowuje go od śmierci matki. Chłopak milczy, tępo wpatruje się w ścianę. Chętnie wyleciałby na podwórko, ale siostra nie pozwala. Nie wolno iść do kolegów, nie wolno otworzyć im drzwi — mogą przecież mieć zabłocone buty!
Dziś rano przed spożywczym sąsiadki znów rozpuściły języki. Że brata więzi, a ojca do obcych ludzi wygnała, aby tylko swojemu chłopu dogodzić. Basia, która przed rodziną męża (sklep z prywatną galanterią) wstydzi się, że jest córką dozorcy, stawia mleko na trotuarze i wziąwszy się pod boki odpowiada spokojnie: — Trzymać mordę w kubeł. Franca wi, coście ze swoimi dziadami zrobiły.
I kobiety milkną…
Ogarnęła też swoje mieszkanie Maryśka od Machowej. Jej matka, wdowa po milicjancie, od kilku godzin sprząta pokoje w „Europejskim”. Siostry Jadźka i Kazia powlokły się do szkoły. Można więc w kuchni rozstawić maszynkę do nabijania długopisów.
Po podłodze turlają się synkowie. Gdy nudzi ich zabawa wybrakowanymi końcówkami, biegną do pokoju zobaczyć, co robi świnka morska w klatce. Każde trzaśnięcie drzwi wywołuje wściekłość chudej Wieśki, która jeszcze leży pod pierzyną. — A pójdziesz, ty cholero, do szkoły czy nie?! — wykrzykuje w jej stroną Maryśka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, straszy dziewczynę, że zabiorą ją do poprawczaka, już przysyłali ze szkoły kartkę na badania psychologiczne.
Na północną ścianę domu przy ulicy Ząbkowskiej opada gruby cień. Babcia Aniela decyduje się zgasić lampę u sufitu, którą zwykle pali przez cały dzień. Ostrożnie wchodzi na pryczkę, skąd wyciągnie rękę do lufcika w oknie. Skrzyp zardzewiałego haczyka i wraz z kawałeczkami uszczelniającej waty do ciemnej iżby docierają przedwiosenne podmuchy ciepła. Teraz babcia zawiesza sobie na piersiach butelkę z gorącą wodą, która działa prawie tak samo jak psi smalec, i ożywiona rozgląda się po mieszkaniu. O, ściana nad zepsutym zlewem znów pokryła się białymi grzybami. Trzeba by je kijem od szczotki… Zasapawszy się od razu, rezygnuje z porządków. Poprosi o to kobietę, którą opieka społeczna wynajęła do przynoszenia jej obiadów z baru.
Powolutku, stukając laską, schodzi babcia w dół. Na trzecim piętrze nasłuchuje. Pod dwudziestką cicho — znaczy, Kozłowa już grzeje się w słońcu. Ostrożnie przechyla się staruszka przez poręcz, spogląda, ile zostało stopni. Że też nie chcą zamienić jej mieszkania na położone niżej. Wszystkie starsze osoby, które babcia zna, z jej ulicy mieszkają na strychach albo na wysokich piętrach.
Babcia znów przystaje, pozwala, aby minął ją wesoło pogwizdujący młody człowiek. Zna go dobrze, choć nigdy nie powiedział „dzień dobry”. Jego dziadek mieszka na tej samej klatce. Dziesiątego każdego miesiąca, gdy listonosz przynosi rentę, z pokoju zajmowanego przez dziadka i wnuka docierają na korytarz rozpaczliwe krzyki. Babcia już wie, co robić. Choć z duszą na ramieniu, puka laską w drzwi sąsiada. Wywołuje go za próg. A gdy zostaną sami, wyciąga rękę po rentę, która będzie u niej jak w banku. Teraz wnuk może przewracać z furią siennik na dziadkowym łóżku…
Pomarszczona jak zeschłe jabłko twarz Kozłowej krzywi się w uśmiechu. Już od półgodziny wysiaduje na stołku koło bramy. Obok niej milczące cztery czarno ubrane wdowy. Mieszkają we wspólnym lokalu, znienawidziły się przez to do końca życia. Ich rytm życia jest z konieczności podobny: o tej samej porze kończą śniadanie, później trzeba przejść się… Dokąd? Oczywiście do bramy. Po drugiej stronie podwórka stoją kubły ze śmieciami, a spacer na ulicę może być niebezpieczny, gdy ma się ósmy krzyżyk na karku.
Dosiadają się jeszcze: wdowiec spod ósemki i emerytka ze stryszku. To nowi lokatorzy. Parę minut temu niechętnie przyglądali się zgarbionym postaciom na krzesełkach koło bramy, teraz opowiadają na wyścigi o swoich dzieciach. Jakie mają samochody, futra. Tłumaczą żarliwie, dlaczego dotąd piękne auta nie zajechały pod kamienicę.
Starzy mieszkańcy przytakują wyrozumiale. Oni też tak mówili na początku. Kozłowa, promieniejąca dziś szczęściem, bo robi się ciepło i będzie mogła na całe dnie uciekać na podwórko, aby nie dosięgnęły jej poszturchiwania ukochanej córki. I Jakubowski, któremu zięć każę wstawać wcześnie rano i składać połówkę do kąta, choć staruszek chciałby rozgrzać kości w ciepłej pościeli. Dziś milczą. Wyblakłe oczy widzą przez mgłę, w wyschłych piersiach nie ma miejsca na gwałtowne emocje. Życie jest takie, jakie jest, zawsze można znaleźć innych, którzy mają gorzej. Wystarczy podreptać w kierunku Białostockiej, popatrzeć na tę kobiecinę ze świeżo podbitym okiem, która odmawia zdrowaśki za uchylenie jej drzwi do raju — domu starców.
* * *
Gdy na Wileńskim wysypują się ostatni pasażerowie pociągu z Zielonki, w mieszkaniu Maryśki ciągle pochylonej nad długopisami pojawia się zakutana w chustę kobieta. Wypytuje, czy za drzwiami z tej samej klatki, na których wisi tabliczka „Usługi dla ludności — Antoni Walczak”, mieszka portreciarz domokrążca. Bo zamówiła u niego ślubną pamiątkę, dała zaliczkę…
Maria z trudem staje na chorych opuchniętych nogach. Zrazu ucina rozmowę — nic nie wie. Ale po chwili rozmyśla się: dlaczego nie, może powiedzieć. Jeszcze boli ją głowa od wczorajszych wrzasków przez ścianę: u sąsiada było towarzystwo. Junior Walczak z ula wyskoczył. Siedział półtora kalendarza za kradzież spirytusu. A tabliczka przynależy do jego syna. Chce jeszcze dopowiedzieć, że podobny los spotkał jej brata, ale tamta przerywa rozpaczliwym pytaniem: — To ja już nie dostanę swoich pieniędzy?! — Trzeba ją zatem poinformować, że stary kibluje.
Oddalają się kroki nieznajomej. A myśli Marii krążą wokół obiadu: stawia na ogniu kapuśniak, obtacza w jajku kotlety. Jak na 1500 złotych miesięcznie dochodów życie nad stan. Ale od tygodnia jest z nią Zenek, ślubny, który, gdyby tylko chciał… Gdyby tak wytrzymał do końca miesiąca, nie rozpił się albo co gorsza nie przepadł znów na dwa lata bez wieści, mogłaby mu co dzień smażyć grube schaboszczaki.
Na wyhaftowane poduszki w oknach wyłażą koty, oblizując się po resztkach z obiadu. Gospodynie są w drodze po papierosy dla swoich chłopów. Ale — pali się? Czy to nie można przystanąć na chwilę, zagadnąć do sąsiadki, która właśnie wysunęła głowę zza drzwi?
– Słyszała pani złociutka, brelantowa o starej L. z Nieporęckiej?
– Tej, co miała wspólnego kochanka z córką?
– Już w ziemi, zamordowana.
– Kto?
– Poszła do córuchny na metę wykłócać się o gościa i tam pewnie ktoś posunął kosą w starą, bo wyleciała z krzykiem.
– Nikt nie wezwał doktora?
– Ano nie, młoda leżała pod ankoholem, a drugi gościu, którego L. wzięła na mieszkanie, nie lubi natykać się na milicję…
– …A o chudej Zoście od Klamzerów?! Otruła się proszkami.
– Jezusie Maryja, na śmierć?!
– Na śmierć. I tajemnicę zabrała do grobu.
– Chyba, żeby jej ojca popytać, stary pchał się dziewusze pod pierzynę…
Szepcą wszystkie klatki schodowe. Na Szmulkach wieść się niesie lotem gołębi, które gęsto obsiadły dzielnicę.
Już wiedzą, że ta z Nieporęckiej, którą Bożena B. przed kilkoma miesiącami przyprowadziła do opiekunki po zapomogę, urodziła córkę i nie chce dać dziecku piersi. A znów na Białostockiej Gieniek S., wsadzony na trzy lata do więzienia, zastał po powrocie kartkę od żony, że rozwód jest do wykupienia w sądzie. I Gieniuś wypłakawszy się dzikiemu lokatorowi w mankiet, poszedł zabuzować z dziewczynkami. Po dwóch dniach milicja znalazła ich nad ranem bez życia. Zaczadzieli od piecyka w melinie.
Bliżej nocnych ciemności żywszych rumieńców nabiera życie czynszówek. W oknie na piątym piętrze czyjaś ręka odsuwa zazdrostki. „Ta” wyspała się wreszcie, zaraz wyjdzie na miasto. Niedaleko. Pod bramę zajechała taksówka, wysiada z niej gruba Dzidka, córka wozaka spod numeru 23. Plącząc głośno, z pijacką czkawką, drapie się na piętro. Z klapy rozpiętego palta powiewa wesoły balonik: dla synka. Przypomniało się jej po roku, że zostawiła tu dziecko…
A oto inna matka śpieszy do swoich dzieci — Bolesławska z Białostockiej. Nie było jej od rana, pewnie włóczyła się po bazarze. Teraz stukając pokrywkami w poszukiwaniu jedzenia ciężką ręką gładzi czuprynę dziesięcioletniego syna, który pochyla się nad braciszkiem w beciku. Chce jeszcze coś mu powiedzieć, ale już śpi. Będzie to sen spokojny. Byt ma zabezpieczony: mąż siedząc w więzieniu przysyła co miesiąc 200 złotych alimentów. Opieka społeczna dokłada 600 złotych zapomogi, a syn jest doskonałą niańką, o ile tylko zamknąć go w mieszkaniu na klucz.
Tuż przed dziesiątą idzie z workiem na plecach dziadek z Tarchomińskiej. W izbie wysypuje zebrane butelki i szmaty na podłogę. Zadowolony ze skarbów zabiera się do przyrządzania kolacji. Dzisiaj będzie „krupnik” według recepty wypróbowanej od lat: łyżka sztucznego miodu, szklanka mleka, dwie łyżki margaryny i kwaterka denaturatu. „Krupnik” najlepiej smakuje podgrzany. Dziadek wypija go jednym tchem, elegancko, z małym palcem odgiętym od boku musztardówki. Nie darmo przed wojną ukończył gimnazjum.
Po kolacyjce dziadek legnie w swoim barłogu i na wpół drzemiąc będzie nasłuchiwał, czy nic nie skrobie w szybę. Może zajrzy Zośka z sąsiedniej bramy? To dla niej trzyma talony do baru na zupę i sześć złotych, które dostał za butelki. Zośka, trzydziestoletnia panna z dzieckiem, pogłaszcze go za to po rozczochranej brodzie. I może nawet poprosi, aby jeszcze raz zatańczył przed nią kankana.
Tak marzy dziadek leżąc pod brudnym kocem. Ale nic nie dzieje się tej nocy. Zośka pewnie poszła na robotę, a kto miał wśliznąć się do kamienicy, już to zrobił. Właśnie jest pora na zaciąganie firanek, obracanie kluczy w zamkach. Od tej chwili drzwi otworzą się tylko na wyraźny okrzyk: „swój”. Albo gdy trzeba będzie pobiec po pogotowie ratunkowe lub milicyjne…
I na reportera już czas. Nazajutrz odwiedzi opiekunkę społeczną.