Wieszać każdy może - ebook
Wieszać każdy może - ebook
II wydanie "Wieszać każdy może". Kiedy wrogie armie ścierają się koło twego domu, kiedy Zieloni Mściciele wkraczają do akcji, a potężna klątwa egipska zagraża wszystkim i wszystkiemu, pojawia się On. Nie jest super bohaterem, nadczłowiekiem, nie ratuje ludzkości w imię wyższych celów. Rozpoznacie go bez trudu. Walonki, kufajka, czapka uszanka i ten specyficzny...aromat? Najbardziej charakterystyczny bohater polskiej fantastyki. Bimbrownik, egzorcysta...po prostu Jakub Wędrowycz. Powraca w wielkim stylu!
Wieszać każdy może”, to kolejna książka o tej kultowej postaci. W typowo „wędrowyczowskich” opowiadaniach poznacie jedną z wojennych przygód bohatera, dowiecie się kim są „Zieloni Mściciele” oraz wysłuchacie wykładu na tematy fachowe. Autor ujawni wreszcie prawdziwe imię Baby Jagi i pokaże zgubne efekty działania kaca. Po raz pierwszy okaże się również, że był ktoś, kto mógł wypić więcej niż Jakub Wędrowycz. Ale nie był człowiekiem, więc się nie liczy. A na koniec... na koniec poznacie siłę prawdziwej egipskiej klątwy.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-300-5 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mów mi Janek... – W oczach jeńca błyszczała dziwna, bezczelna pewność siebie.
– Kurde, a to się porobiło – westchnął Jakub i upitolił związanemu Niemcowi głowę. – Coraz lepiej szkolą sukinsynów, prawie bez akcentu gadał... Są jeszcze jacyś?
– To już ostatni – zameldował Józef Paczenko.
– Uhetałem się. – Semen wytarł szablę o płaszcz jednego z trupów. – Co robimy?
– Wypruwacz kazał, żeby kłaść wzdłuż drogi. – Józef z kieszeni najbliższego wyciągnął srebrną papierośnicę i troskliwie umieścił ją we własnej sakwie.
– Kurtka niezła... – Wędrowycz zaczął ściągać bluzę mundurową ze „swojego” Niemca. – Przyda się na jesień. Chłody teraz takie, a to niezłe sukno, może jeszcze zapasy sprzed Stalingradu...
– No i gdzie będziesz w tym czarnym paskudztwie paradował? Tu jest kupa hitlerowskich odznaczeń. Jeszcze cię Ruskie zastrzelą! – postraszył kozak.
– Odpruję, a kurtkę w ługu wypiorę, to z czarnej taka bardziej bura się zrobi. – Ściągnął ubranie do reszty i zaraz przymierzył. – Jak na obstalunek zrobiona – pochwalił. – Tylko upaćkana trochę. – Roztarł krew rękawem. – Ale w wodzie z octem namoczę, to nawet szwabska posoka puści.
– A to? – Józef z powątpiewaniem popatrzył na dziurę ciut poniżej lewej kieszeni.
– Ktoś mi zaceruje.
– Jak uważasz. – Paczenko zdarł kolejnemu trupowi buty.
Wywalił onuce i naciągnął oficerki na swoje stopy. Przeszedł się, poskrzypując cholewami.
– Szykowne, ale ciut ciasne. – Skrzywił się. – Spylić komuś będzie trza... Może Ruskim, jak wejdą...
– Uważaj, bo ci zapłacą, chyba że kulą między oczy – Jakub był realistą.
– Jak tylko trochę za małe, to wlej do środka spirytusu i tak pochodź, za tydzień się dopasują – pouczył go Semen. – No, chłopaki, nie ma się co zasiadywać, sprzątajmy tu migiem, dzieciaki spać muszą iść... A i nas przecież czeka jeszcze tej nocy grubsza robota.
– Fakt. – Jakub złapał najbliższego trupa za nogi i pociągnął w stronę drzwi. – Trza gospodarzom powiedzieć, żeby te plamy piaskiem zasypali, bo śmierdzieć będzie... – Popatrzył z frasunkiem na kałuże krwi, gęsto zdobiące podłogę.
Przy drodze spotkali kolegów z oddziału. Kapitan Wypruwacz rozciągnął kawał sznura.
– Układać ścierwa tak, żeby nogami dotykały linki – polecił. – Pokażemy, że w Polsce jest porządek. Równiutko ma być. Jak rano wkroczą Sowieci, żeby estetycznie wyglądało.
– A może by kilku przywiązać do drzew i wetknąć im czerwone sztandary w ręce? – zaproponował Jakub. – Do tego podczepić przewody elektryczne i w odpowiedniej chwili prąd się puści, a oni flagami zamachają. To by dopiero było godne powitanie Armii Czerwonej.
– Ty się, Wędrowycz, nie wymądrzaj – zaczął dowódca i popatrzył na ciągniętego trupa. – A gdzie jest łeb?
– O kurde, zapomniałem! W chałupie musi został...
Jakub położył ciało zgodnie z instrukcją, a po chwili wrócił, kopiąc głowę hitlerowca jak piłkę.
– Melduję: akcja przeprowadzona wzorowo i bez strat własnych – zasalutował Semen, przeliczywszy wzrokiem oddział.
– Poddał się któryś?
– Niestety.
Dowódca westchnął. Od bardzo dawna chciał, zgodnie z postanowieniami konwencji genewskiej, wziąć jeńców, ale Niemcom ktoś nagadał o nim jakichś bredni i opacznie zrozumieli jego chęć brania wrogów żywcem. Zamiast się poddawać, walczyli zawsze do ostatka, a otoczeni popełniali samobójstwa, byle tylko nie wpaść w ręce kapitana Wypruwacza.
– Jest czwarta rano. – Wypruwacz spojrzał na zegarek. – Idziemy na pałac.
Nieoczekiwanie niebo na wschodzie rozbłysło na prawie całej długości horyzontu. Dopiero po chwili wiatr przyniósł odległe echo wystrzałów.
– Ruscy – zauważył Józef. – Przygotowanie artyleryjskie, za najdalej dwadzieścia minut zabiorą się za forsowanie Bugu.
– A za dwie godziny może będą już tutaj – mruknął Jakub. – Musimy się pospieszyć.
Partyzanci, zajęci układaniem ciał, nie zauważyli w półmroku przedświtu, jak wzdłuż płotu przemknął szary cień w mundurku Hitlerjugend.
Untersturmführer Jürgen obudził się, słysząc daleki huk dział. Wyszedł na balkon pałacu i zagryzł wargi. Intensywny poblask kolejnych detonacji powiedział mu wszystko.
– Ruscy robią desant przez Bug – warknął. – Nasze chłopaki z Waffen SS ich zatrzymają...
Spojrzał na chałupy wioski. We wszystkich oknach paliły się światła. Oddział, który zakwaterował wieczorem, widać też się poderwał. O, już nawet maszerują drogą.
Skrzywił się lekko. Żołnierze szli bezładną kupą, jak jakaś partyzancka banda, a nie doborowy oddział SS. Poza tym... Zum Teufel! Po cholerę szli w stronę pałacu, przecież powinni wsiadać na motory i jechać wspomóc zagrożony odcinek!
Ktoś przeskoczył przez płot do ogrodu. Po chwili rozległ się łomot do drzwi. Zaraz potem zagadkowy gość wybił szybkę w oknie werandy i wpadł do środka. Untersturmführer znowu się skrzywił. Co to za zwyczaje! A może...? Może to jakiś Polaczek przyszedł kraść? Odbezpieczył pistolet i ruszył po schodach na parter. Zaraz zaprowadzi tu Ordnung... Na półpiętrze wpadł na niego mały Klaus.
– Co to za porządki! – huknął na niego Jürgen. – Baczność! Czego się tłuczesz? Czemu szybę wywaliłeś? Pójdziesz do karceru!
– Partyzanci od kapitana Wypruwacza! Wyrżnęli oddział, a teraz walą tutaj – wydyszał młody. – Musi pan uciekać.
– Donnerwetter!
Porwał chłopaka za ramię, przebiegli przez salon. Z sejfu pospiesznie wyciągnął teczkę ściśle tajnych dokumentów podległego mu terenu i zawiniątko z kosztownościami. Na podjeździe przed pałacem stał jego opel.
– Wsiadaj! – Pchnął dzieciaka do środka, sam wskoczył za kierownicę.
Silnik zapalił od razu. Uderzyli w bramę, staranowali jedno skrzydło. Wartownik obudził się w swojej budce, ale nie zdążył przetrzeć oczu, gdy wypadli na drogę. Jürgen zakręcił w stronę wsi.
– Zabiją nas. Widziałem, trupy nosili, głowy poucinali – chlipał chłopak.
– Co tam się stało, u diabła? Jak partyzanci mogli zabić pięćdziesięciu esesmanów? To niemożliwe! Przecież nasi musieli wystawić warty!
– Pod chałupami przy Uchańskiej były pokopane kryjówki – wyryczał dzieciak. – W nocy ci mordercy wyleźli spod podłóg i pozarzynali śpiących...
– Verflucht! – Tego nie przewidział.
– Nas też zabiją... – Łzy przerażenia kapały na mundurek. – Nie darują nam...
– Spokój, pojedziemy do Chełma, przyślą tu wojsko, drogo nam Polaczki zapła...
Szarpnął kierownicą w ostatniej chwili. Partyzanci, przeskakujący płot ogrodu, na widok samochodu zatrzymali się i otworzyli chaotyczny ogień w jego stronę.
Jürgen wrzucił tylny bieg, przejechał kilkadziesiąt metrów. Koło pałacu wybuchła kolejna gwałtowna strzelanina, widać doszło do potyczki z wartownikami. Untersturmführer wykręcił i pomknął naprzód, koło folwarku i dalej na łąki.
– Tu jest bagno – chlipnął Klaus. – A grobla wąska...
– Trzymaj się.
Popędził pełną wybojów polną drogą, omal nie zrywając zawieszenia. Skręcił w Grabowiecką i przemknął przez tę część wsi. Na krzyżówkach znowu omal nie zginęli, gdy jakiś chłop zaczął ich ostrzeliwać ze swojej chałupy. Dniało. Po niebie przemknęło kilka sowieckich samolotów.
Wypadli na szosę do Chełma. Byli już przy cmentarzu, kiedy za lasem, gdzieś nad Sielcem, pojawiła się na bladym niebie wielka chmura dymu. Nawet tu słychać było echo gęstej palby karabinowej.
– Garnizon, ktoś atakuje garnizon w Sielcu – jęknął chłopak. – Trzeba zawrócić i uciekać na Krasnystaw!
Jürgen posłuchał. Chciał zahamować i zawrócić. W tej chwili silnik zakaszlał i zgasł. Untersturmführer nerwowo przekręcił kluczyk w stacyjce. Bez większego efektu. Wyskoczył z wozu, by podnieść maskę, i wtedy zrozumiał. Któraś z kul przebiła bak. Przez cały czas tracili bezcenne paliwo.
Daleko na drodze rozległ się warkot silników. Spory oddział motocyklistów wypadł z lasu i gnał w stronę Wojsławic.
– Zabierzemy się z żołnierzami – zadecydował Jürgen.
– A jak nie zechcą nas wziąć? – Klaus znowu pociągał nosem.
– Zechcą. – Z zawiniątka Jürgen wyłowił złotą dwudziestodolarówkę. – Zapłacimy...
Motory zbliżały się i dowódca spostrzegł naraz swoją pomyłkę. Szosą mknęły potężne amerykańskie motocykle. Sowieci! Obaj bez słowa rzucili się do ucieczki przez bramę na gęsto zadrzewiony cmentarz. Któryś z sołdatów wypruł za nimi serię z pepeszy, ale widać bardzo się spieszyli, bo pognali dalej.
Od strony Wojsławic doleciał chrzęst gąsienic i równomierny huk jadących czołgów.
– Co dalej? – zapytał chłopak bezradnie.
– Do lasu! – Untersturmführer zmierzył wzrokiem rozległą przestrzeń pól dzielącą ich od zbawczej gęstwiny. – Tam przeczekamy.Pola Trzcin
Okolice Moskwy, 1924
Mały biały pałacyk stał w ogrodzie. Wódz, opatulony w koce, spoczywał na szezlongu. Wychudł przez ostatnie tygodnie i jego łysa głowa przypominała trupią czaszkę. Wiotka skóra opinała drżące dłonie niczym zbyt ciasna rękawiczka. Z capiej bródki wypadały resztki włosów. Tylko skośne mongolskie oczka patrzyły jak dawniej – chytrze i czujnie.
– Towarzyszu Lenin, uczyńcie mnie waszym następcą. – Kandydat na nowego wodza, klęcząc na tarasie, pokornie całował nauczyciela w rękę.
– Ech, Józwa – wymamrotał Włodzimierz Iljicz – przecież ty się nie nadajesz. Wypić z tobą można, szaszłyki robisz świetne, pogadać przyjemnie, organizatorem też jesteś niezłym. A i gdybym chciał kogoś stuknąć po łbie, nie poprosiłbym nikogo innego. Ale wódz byłby z ciebie do niczego...
– Jak to? – Stalin udał, że płacze rzewnymi łzami. – Przecież jestem młody, zdolny, inteligentny, bezlitosny. Idealnie się nadaję na to stanowisko.
– Starałeś się, trzeba ci przyznać. Pomysł z kołchozami i obozami pracy był pierwsza klasa, ale brak ci rewolucyjnej bezwzględności. Za miękki jesteś... Nie, moim następcą zostanie Lew Dawidowicz.
– Trocki? Ten dureń?! Przecież on się kompletnie nie nadaje. A do tego jest z wykształcenia krawcem! – Na twarzy Stalina odmalowała się cała gama uczuć.
Paskudne to były uczucia. Jednak wódz tego nie zauważył.
– Nawet sprzątaczka może być ministrem – szepnął. – Ale żeby rządzić Rosją, a w przyszłości całym światem, potrzeba naprawdę twardej ręki. I serca jak kamień...
– Ja mam serce jak kamień – warknął Józef. – A krzepy w łapach też mi nie brakuje.
Wstał z klęczek i udusił Lenina poduszką.
– Tfu! – Włodzimierz Iljicz szarpnął się i wypluł dobrą garść dziwnego pyłu.
Coś go przygniatało, dusiło, odbierało oddech.
Miotnął się rozpaczliwie i z ulgą strząsnął z siebie warstwę gleby. Na szczęście niezbyt grubą.
– Co oni, pogrzebali mnie? Żywcem? – Klnąc, otrzepywał się z ziemi. – Mnie? Swojego wodza?! Feliks Edmundowicz zrobi z nimi porządek. A zacznie od...
Odległe wycie szakala przerwało tę gniewną tyradę. Lenin oderwał wzrok od pokrytej kurzem marynarki i po raz pierwszy rozejrzał się wokoło.
– Wot te na – wyszeptał.
Był w miarę inteligentny, więc w jednej chwili zrozumiał, że tu, gdzie trafił, nawet Dzierżyński nie zdoła mu pomóc. Rozległe pole pokrywał ni to piach, ni to popiół. Wszędzie wokoło ziały dziesiątki dołów podobnych do tego, z którego on sam się wygrzebał. Niektóre były głębokie, wyraźnie świeże, inne dawno już przyprószył pył niesiony wiatrem. Nad pustynią wisiało upiorne ciemnopurpurowe niebo. Gigantyczny żuk toczył po nim czerwoną kulę.
– Przecież nie ma życia pozagrobowego! – zdziwił się. – Co za diabeł? A, jasne. To robota Stalina, musiał mi jakiegoś świństwa dosypać do jedzenia.
Uszczypnął się w ramię. Zabolało. Potarł czoło dłonią, aby zebrać myśli. Jego palce utknęły w czymś dziwnym, ale znajomym. Obmacał pospiesznie czaszkę.
– Mam włosy! – ucieszył się. – Odrosły... A lekarze mówili, że syfilis powoduje trwałe wyłysienie.
Zaraz jednak ponownie popadł w gorzką zadumę. Elementy układanki zaczęły do siebie pasować.
– Mówili, że do końca życia nie odrosną – westchnął. – Czyli jednak nie żyję. Stalin, ścierwo, to jego robota... Tylko gdzie ja, u licha, jestem? Niebo to chyba nie jest, piekło też nie. Ech, Józwa by pewnie wiedział, kształcił się w seminarium. A polazł gdzieś, akurat kiedy jest potrzebny! Pewnie żyje sobie, obezjajec, i może nawet wodzem zostanie – rozżalił się. – A jak pomyślę, że mogłem przecież posłać go przodem, żeby drogę przebadał...
Wycie szakala rozległo się teraz znacznie bliżej. Wódz obmacał kieszenie w poszukiwaniu jakiejś broni, ale nic nie znalazł. Nawet jego ulubiony kozik, ukradziony przed laty staremu góralowi w Poroninie, gdzieś przepadł. Pewnie wzięli do muzeum...
– Wo blja! – zaklął. – Dupy wołowe ci towarzysze z politbiura! Mogli mi dać chociaż jakiś pistolet na drogę w zaświaty. Niech no tylko wrócę na ziemię, już ja im pokażę. Ruski miesiąc popamiętają!
Wycie urwało się, a w półmroku zamajaczyła sylwetka. Przybysz wyglądał na człowieka, jedynie głowę miał jakby wilczą. I ze dwa i pół metra wzrostu. Konusowaty Lenin musiał zdrowo zadrzeć podbródek, żeby mu się przyjrzeć.
– No i wszystko jasne. Jestem w Egipcie – ucieszył się. – A może raczej w egipskich zaświatach... – Wiadomości, które w szkole nauczyciel wbijał mu linijką po łapach, stopniowo się przypominały.
– Witaj, synu – odezwał się psiogłowy.
Głos był głuchy, jak gdyby dobiegał spod uchylonej płyty grobu. Ale mową Puszkina władał bardzo dobrze, choć z moskiewskim, a nie petersburskim akcentem.
– Anubis? – zgadł ożywieniec. – To znaczy bóg Anubis – poprawił się szybko.
– Owszem. – Strażnik Krainy Zmarłych wyciągnął skądś kajet. – A teraz szybciutko wypełnimy ankietę.
– Oczywiście. – Wódz zawsze żywił ogromny szacunek do urzędowych dokumentów.
– Imię, nazwisko, profesja?
– Włodzimierz Iljicz Uljanow. Na adwokata się uczyłem, ale potem mi kariera prawnicza trochę nie wyszła.
– Czyli?
– Wyrzucono mnie z korporacji za komunistyczną agitację na sali sądowej. Zawodowy rewolucjonista, dziennikarz...
Psiogłowy notował.
– Źródła utrzymania?
– Mamusia mi przysyłała, a jak się nieboszczce zmarło – tu Lenin uronił fałszywą łzę – brałem pieniądze od Stalina. Bo te, które udało mi się kiedyś z Kamieniewem wydrukować, kiepskie były, w banku nie chcieli wymieniać.
– Czyli osobiście nie pracował? – Dłoń z piórem zawisła nad kwestionariuszem.
– No skąd! Jak się robi rewolucję, to nie ma człowiek czasu na głupoty.
– Stanowisko służbowe?
– No to jeśli sam nie pracowałem, tylko z zasiłku żyłem, bezrobotny chyba... A może wolny zawód? – Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tą kwestią. – A ostatnio... Hm... Wpisz: przywódca światowego proletariatu.
– Co to jest proletariat?
W głowie Lenina zapaliły się ostrzegawcze lampki. Czasami potrafił naprawdę szybko myśleć. Tak było i tym razem. W nieoczekiwanym przebłysku natchnienia wpadł na odpowiednie rozwiązanie.
– Wiesz co? Wpisz do ankiety zawód: faraon – powiedział. – To dużo uprości.
– Faraon? Sprawdzimy... – Anubis naskrobał coś w kajecie. – Wyznanie?
– Marksista.
Psiogłowy wytrzeszczył oczy. Poskrobał się za uchem. Potem sprawdził w kieszonkowym leksykonie religii.
– Nigdy nie słyszałem o takiej wierze... I w wykazie też nie figuruje. – Zmarszczył brwi.
Lenin zrozumiał, że chyba popełnił jakiś błąd. Ale jego umysł, wprawiony w dialektyce, błyskawicznie znalazł rozwiązanie:
– Jak każdy faraon zmuszałem ludzi, by cześć oddawali przede wszystkim mnie – uściślił.
– Znaczy się bóg?
– Boga nie ma – bąknął wódz. – Oczywiście egipscy są – postanowił się podlizać – to nie ulega najmniejszej wątpliwości i ja nigdy tego nie kwestionowałem, ale chrześcijańskiego nie ma, to tylko burżuazyjny zabobon.
– Przykro mi, ale wedle naszych danych jest. – Strażnik zamknął zeszyt.
– To czemu trafiłem tutaj?
– Zostałeś zmumifikowany. Każdy zabalsamowany, jeśli nie jest chrześcijaninem, trafia do nas. Na sąd Ozyrysa trzeba iść tędy. – Wskazał dłonią jakieś budowle majaczące na horyzoncie. – Po drodze są pewne próby i pułapki, ale jako faraon – tu uśmiechnął się sarkastycznie – z pewnością sobie poradzisz. W razie czego sprawdzaj w „Księdze Umarłych”.
– A jeśli nie zdam? – Chytre oczka zamrugały. – Będzie egzamin poprawkowy?
– Karą jest ostateczne zatracenie ciała i duszy w Jeziorze Płomieni – wyjaśnił z godnością Anubis i powoli rozpłynął się w powietrzu.
Lenin znowu pogrzebał po kieszeniach, ale „Księgi Umarłych” oczywiście nie znalazł.
– Kolejny punkt ujemny dla chłopaków z politbiura – warknął, a potem zamyślił się głęboko.
Warto by jakoś dać znać na ziemię, żeby dosłali mu potrzebne instrukcje. Tylko jak?
– Ciekawe, co tam słychać u tego waszego wodza. – Pawło Wędrowycz puścił oko do Semena. – Kitę odwalił przedwczoraj, to go teraz pewnie diabli na widłach noszą.
– Tylko nie u mojego – obruszył się kozak. – Ja nie mam z tym ścierwem nic wspólnego!
– No co? – Gospodarz dał mu sójkę w bok. – Lenin to Ruski, tak jak ty...
– A gdzie tam on Ruski, ślepia skośne, gęba żółta, ałtajski wyrodek i tyle.
Kuba popatrzył na ojca i gościa, a potem, jak na dobrego syna przystało, nalał im jeszcze samogonu.
– Z tymi diabłami to może nie do końca tak – powiedział. – Ksiądz mówił, że piekło to nieobecność Boga. Znaczy takie różne Leniny po śmierci pójdą do dziury i tam będą skazani na własne ohydne towarzystwo.
– To już lepiej by mu chyba było do kotła z siarką – parsknął Semen. – Bo jak go tam Marks z Engelsem wychędożą... – zawiesił głos.
Wszyscy trzej ryknęli serdecznym śmiechem. Ich proste chłopskie serca przepełniała radość, jaką dać może tylko świadomość cudzego nieszczęścia.
Wódz, klnąc pod nosem, człapał ubitym traktem. Po drodze co jakiś czas mijał wydrążone w skale szyby. Zajrzał do kilku. Głęboko, głęboko pod ziemią, w wielkiej jaskini, przetaczały się ogniste fale. Skwierczały w nich ciała grzeszników. Zrozumiał, że widzi Jezioro Płomieni.
Zbliżał się do budynków zagradzających drogę.
– Pułapki? – mruknął rozeźlony. – I za co to wszystko? Nie mogliby raz oczu przymknąć? Mnie, wodza, przez taki tor przeszkód puszczać? A to się wpakowałem.
– Jak śliwka w kompot, że użyję znanego i tobie powiedzenia – powiedział ktoś za jego plecami. – A nawet jeszcze gorzej...
Lenin odwrócił się na pięcie. Stojąca przed nim istota przypominała człowieka, tylko głowę miała znowu jakąś taką...
– Hm, podobny jest pan do Anubisa, ale sądząc po godnej postawie... – Włodzimierz Iljicz na wszelki wypadek wolał się znowu podlizać.
– Jestem Set – przedstawił się przybysz. – Bóg chaosu, wojny, destrukcji, pan Zachodniej Pustyni.
– Miło mi, nazywam się... – Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu.
– Wiem. I wiem, co narozrabiałaś na ziemi. Ale nie przejmuj się, twoja postawa życiowa, charakter i poglądy budzą moją najżyczliwszą aprobatę.
– Miło mi to słyszeć. – Lenin odetchnął z ulgą.
Wreszcie ktoś normalny.
– Mamy wspólny problem – rzucił Set. – Bardzo byś mi się tu przydał, ale bez znajomości haseł nie przejdziesz przez bramy i inne zasadzki...
– Anubis wspominał coś o „Księdze Umarłych”.
– Proszę. – Pan chaosu wręczył mu grubachny zwój papirusu. – Nagniemy trochę przepisy. Tylko nie mów nikomu, od kogo to masz, bo dostanę po uszach...
– Oczywiście. – Lenin uśmiechnął się z wdzięcznością. – Tylko jak ja to odczytam? Nie znam hieroglifów...
Ale Seta już nie było. Włodzimierz Iljicz zajrzał do zwoju i po raz pierwszy od zmartwychwstania uśmiechnął się szeroko.
– No, to rozumiem. Wreszcie komuś chciało się chwilę pomyśleć.
Papirus został spisany w wersji rosyjskojęzycznej.
Lenin pchnął pięknie rzeźbione dwuskrzydłowe drzwi i wkroczył do Sali Podwójnej Prawdy. Jej centralny punkt stanowiła wielka waga. Wokoło zbudowano cały amfiteatr, w którym siedział tłum dziwnych istot. Przy wadze krzątał się jakiś osobnik z głową ibisa, który sprawdzał działanie mechanizmu.
Urządzenie chyba od dawna nie było używane, bowiem na szalkach leżała warstewka kurzu. Anubis gawędził z jakąś nieletnią panienką ubraną w bardzo przejrzystą halkę. Dziewczyna miała na głowie opaskę, a za nią wpięte jedno strusie pióro.
„Ale kobietka” – pomyślał wódz. „Zważywszy jej strój, wyzbyła się chyba burżuazyjnych przesądów. Jakby miała chwilę wolnego czasu, po rozprawie można by zaprosić ją na kawę, a potem, kto wie, może i dałoby się pofiglować?”
Pogładził się z zadowoleniem po odrośniętej czuprynie. Z tego, co pamiętał, w młodości był niezłym przystojniakiem, te lekko mongolskie rysy twarzy robiły wrażenie na towarzyszkach rewolucjonistkach. Skoro włosy odrosły, to może i inne części ciała zjedzone przez syfilis będą działały jak trzeba? I naraz poczuł, jak młodzieńcza energia napełnia jego lędźwie.
Opodal wagi stał złocisty tron, chwilowo pusty. W kącie siedziało coś dziwnego, paskudna krzyżówka hipopotama i krokodyla. Na szczęście bestię ktoś inteligentnie przykuł do ściany grubym złotym łańcuchem.
– Jakim cudem tu dotarłeś? – zagadnął psiogłowy, podchodząc do Włodzimierza Iljicza. – To niemożliwe.
– Pokonałem wasze pułapki.
– No i jak, gotów? – Anubis wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu.
– Naturalnie. A co tu się będzie działo?
– Sąd Ozyrysa. Zważymy twoją duszę i ocenimy, czy wolno ci powędrować na Pola Trzcin, czy nie...
– Jak można zważyć coś, czego nie ma? – zdumiał się podsądny. – Pola Trzcin? – upewnił się.
– Owszem. To kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie dni pędzi się na rozkosznym trudzie siania i zbierania plonów. Wszyscy pracują od rana do wieczora we wspólnym wysiłku.
– I ja też mam...
– Jeśli przejdziesz sąd. – Psiogłowy, jak na gust Lenina, zbyt często ironicznie się uśmiechał.
– To pomyłka! – zaprotestował wódz. – Jak to w polu robić? Przecież nie po to wymyśliłem kołchozy, żeby dać się w czymś takim zamknąć!
Anubis zmarszczył nos z dezaprobatą.
– I jeszcze jedno: kim jest ta panieneczka? – Włodzimierz Iljicz spojrzał na dziewczynę z piórem. – Aktoreczka jaka z kabaretu czy kokota? Możesz mnie przedstawić?
– Nie bluźnij! – warknął strażnik. – To bogini sprawiedliwości Maat.
Lenin zrozumiał, że znowu paskudnie podpadł. Zaklął pod nosem i zaczął przypominać sobie w panice, czego nauczył się na studiach prawniczych.
– Gdybym wiedział, że się tak skończy, tobym rzadziej chodził na wagary.
Zabrzmiał gong i na tronie zmaterializował się władca Krainy Zmarłych. Długą chwilę panowało milczenie, wszyscy patrzyli na rewolucjonistę wyczekująco.
– Wyjmijcie mu duszę – polecił wreszcie Ozyrys.
Bóg Tot zaklekotał dziobem, a potem wyciągnął rękę i wydobył z piersi wodza serce.
– O, do licha...? – zdziwił się Włodzimierz Iljicz. – To nie wycięli mi go przy mumifikacji?!
Spojrzał podejrzliwie na swój odsłonięty tors, ale na skórze nie było żadnego śladu.
„Dziwne, przecież powinna zostać dziura” – pomyślał. „To pewnie tylko złudzenie, żeby mnie w trąbę zrobić...”
Tot położył organ na wadze. Teraz podeszła bogini Maat. Wyjęła zza przepaski we włosach strusie pióro i umieściła je na drugiej szali.
– Eeee? – zdziwił się wódz. – Chyba wam kociołek nie gotuje – zasugerował niepoczytalność składu sędziowskiego. – Przecież mięso zawsze będzie cięższe od puchu!
Waga pokazała to, co było do przewidzenia. Szala z sercem opadła natychmiast.
– Winny – orzekł Tot.
Lenin pospiesznie zajrzał do papirusu.
– Diabli nadali, przegapiłem mowę obrończą. – Teraz dopiero połapał się, co powinien był zrobić.
Ozyrys patrzył na Lenina zaciekawiony. Jego oczy przypominały czarne dziury.
– Nie wygląda na jakiegoś wielkiego drania – powiedział wreszcie. – Odczytajcie, co tam napisane...
Anubis rozerwał serce i spojrzał do środka. Pod wpływem jego wzroku świeże jeszcze skrzepy ułożyły się w hieroglify.
– Obalenie legalnej władzy, rabunek miliardów rubli w złocie, obrócenie stu pięćdziesięciu milionów ludzi w niewolników, zlecenie likwidacji trzydziestu milionów takich, którym się to nie spodobało...
– Zaludnienie ziemi musiało wzrosnąć ostatnimi czasy – zauważyła bogini Maat.
– Rzeczywiście, nieco poszalał. Czy masz coś na swoją obronę? – zapytał Ozyrys oskarżonego.
– Byłem faraonem...
– Do tego nielegalne posługiwanie się tytułem – mruknął psiogłowy. – Czyli próba wprowadzenia w błąd składu sędziowskiego, podanie nieprawdziwych danych do ankiety.
– Wiem, że u nas to się inaczej nazywa – zaprotestował Włodzimierz Iljicz – ale faraonem byłem. I to znakomitym. Co należy do obowiązków władcy? – Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Wyrwałem mój lud z ręki ciemięzcy i sam go uciemiężyłem, zakończyłem krwawą wojnę i zaraz wszcząłem kilka kolejnych. To prawo wodza prowadzić wojny. – Uśmiechnął się triumfalnie. – Nakładałem podatki, i to najwyższe na świecie.
– Oddawałeś cześć bogom? – zainteresował się Ozyrys. – A może poleciłeś chociaż wznieść piękne świątynie? Byłaby jakaś okoliczność łagodząca.
– Piramid ani świątyń budować nie nakazałem, ale zburzenie stu trzydziestu tysięcy cerkwi też łatwe nie było... – bąknął podsądny. – W dodatku nie było jak czci oddawać, bo zakazałem wszelkich kultów religijnych, zmuszając ludzi, by oddawali hołdy mnie...
– Wystarczy – westchnął Ozyrys. – Wrzućcie go do Jeziora Płomieni. Tam jego miejsce.
– Chwileczkę, braciszku drogi – odezwał się jakiś głos. Obok wagi zmaterializował się Set. – Po co zaraz tak ostro? Co ci się znowu nie podoba?
– Faraon uzurpator Uljanow.
– Jak rozumiem, wszyscy królowie zażywający rozkoszy na Polach Trzcin objęli swoją władzę legalnie? Świetny dowcip, muszę go opowiedzieć na przykład naszej drogiej Hatszepsut... I ze trzydziestu innym faraonom.
– Zniewolił kilka narodów – zaprotestowała bogini Maat. – I planował podbić cały świat. Do tej pory nie zdarzyło się, by tak wielki przestępca stanął przed nami. A widzieliśmy tu niejedno.
– Moja droga, pokaż mi faraona, który nie prowadziłby wypraw przeciw Libijczykom, Kuszytom i w Palestynie. Może nie wszystkim udało się samo zniewolenie, jednak plany mieli ambitne. Co do podbijania świata, nasi protegowani słabo znali geografię i tylko dlatego nie przyszło im to do głów.
– Ale trzydzieści milionów ofiar? To przecież przesada!
– Moja droga, sama mówiłaś, że ludność ziemi radykalnie wzrosła. Dawnymi czasy wystarczyło zabić tysiąc wrogów, by rozgromić całą armię, teraz trzeba dziesiątki milionów, żeby ludzie w ogóle to zauważyli. Czy nie mam racji? – zwrócił się do Lenina.
– Oczywiście. W zagranicznych gazetach nie wierzyli nawet, że tylu wykończyliśmy – zapewnił wódz.
– Sami widzicie, faraon całą gębą – podsumował Set. – Trochę się to stanowisko inaczej u nich nazywało, ale zmumifikowany został, więc jest nasz.
– Ręczysz za niego? – Ozyrys spojrzał na brata.
– Oczywiście. – Bóg wojny, chaosu i destrukcji uśmiechnął się promiennie. – To przecież mój najwierniejszy wyznawca!POUFNE. Wojsławice 6 IX 1985r.
Protokół zatrzymania
Imię: Jakub.
Nazwisko: Wędrowycz.
Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.
Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).
Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.
Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Powiązania:
Semen Korczaszko: rosyjski monarchista,
Józef Paczenko: bimbrownik,
Paweł Markowski: ksiądz.
Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.
Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gorącym uczynku.