-
promocja
Wieża elfów. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 2 - ebook
Wieża elfów. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 2 - ebook
Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68591-63-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Colnora
Gdy z mroku wyłonił się mężczyzna, Wyatt Deminthal wiedział, że to będzie najgorszy, a być może ostatni dzień jego życia. Mężczyzna miał na sobie ubranie z surowej wełny i szorstkiej skóry, a jego twarz wyglądała znajomo – Wyatt widział ją ponad dwa lata wcześniej przy świetle świecy i miał nadzieję już więcej nie zobaczyć. Mężczyzna nosił trzy miecze, wszystkie sfatygowane, zmatowiałe i z przepoconymi, postrzępionymi uchwytami. Przewyższał Wyatta wzrostem prawie o trzydzieści centymetrów, był szerszy od niego w ramionach i miał silne ręce. Stał w lekkim rozkroku, opierając ciężar ciała na przednich częściach stóp. Wpatrywał się w Wyatta jak kot w mysz.
– Baron Dellano DeWitt z Dagastanu? – Zabrzmiało to nie jak pytanie, lecz oskarżenie.
Wyatt poczuł gwałtowny skurcz serca. Nawet po rozpoznaniu twarzy mężczyzny miał wciąż nadzieję – bo pomimo wielu trudnych lat nie stracił do reszty optymizmu – że nieznajomemu chodzi tylko o pieniądze. Jednakże po usłyszeniu tych słów jego nadzieja zgasła.
– Przykro mi, to pomyłka – odparł mężczyźnie, który zagradzał mu drogę. Usiłował mówić przyjacielskim, beztroskim, niewinnym tonem. Próbował nawet ukryć swój caliański akcent, aby wypaść wiarygodnie.
– Wcale nie – upierał się nieznajomy, przecinając alejkę i podchodząc niebezpiecznie blisko. Miał luźno opuszczone ręce, co niepokoiło bardziej, niż gdyby je trzymał na głowicach mieczy. Mężczyzna nie bał się Wyatta, mimo że ten nosił przy boku kord.
– Tak się składa, że nazywam się Wyatt Deminthal. Stąd mój wniosek, że to pomyłka.
Wyatt cieszył się, że udało mu się to powiedzieć bez jąkania. Z wielkim wysiłkiem skupiał się na tym, by rozluźnić ciało, opuścić ramiona, oprzeć ciężar ciała na jednej pięcie. Zdobył się nawet na przyjemny uśmiech i rozejrzał swobodnie dokoła z niewinną miną.
Stali naprzeciwko siebie w wąskiej, zaśmieconej alejce zaledwie kilka metrów od wynajmowanej przez Wyatta kwatery na strychu. Było ciemno. Metr za jego plecami wisiała latarnia zamontowana z boku sklepu z żywnością. Widział, jak jej migocące światło połyskuje w pozostałych po deszczu kałużach na brukowanej uliczce. Wciąż słyszał z tyłu przytłumione, blaszane dźwięki muzyki w gospodzie Pod Szarą Myszą. W oddali było słychać głosy, śmiech, krzyki, odgłosy kłótni. Po brzęku upuszczonego garnka rozległ się koci pisk. Gdzieś przejechał powóz i na mokrej, kamiennej nawierzchni zaklekotały drewniane koła. Było późno. Na ulicach wałęsali się jedynie pijani, nierządnice i interesanci, których sprawy najlepiej było załatwiać po zmroku.
Mężczyzna zbliżył się o krok. Wyattowi nie podobało się jego twarde, zdeterminowane spojrzenie, ale najbardziej zaniepokoił go wyraz żalu, który dostrzegł w oczach nieznajomego.
– Wynająłeś mnie i mojego przyjaciela, żebyśmy ukradli miecz z zamku Essendonów.
– Przykro mi, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nawet nie wiem, gdzie jest ten zamek. Musiałeś mnie z kimś pomylić. Pewnie przez to. – Zdjął kapelusz z szerokim rondem i pokazał go mężczyźnie. – Widzisz, to zwykły kapelusz, bo każdy go może kupić, ale równocześnie niezwykły, bo obecnie niewielu ludzi takie nosi. Najpewniej widziałeś kogoś w podobnym nakryciu głowy i uznałeś, że to ja. Rozumiem twoją pomyłkę i nie żywię do ciebie urazy.
Wyatt włożył z powrotem kapelusz, opuszczając go trochę z przodu i przechylając lekko na bok. Poza tym Deminthal nosił kosztowny, czarno-czerwony kubrak z jedwabiu i krótką, krzykliwą pelerynę, ale brak aksamitnych ozdób w połączeniu ze znoszonymi butami zdradzał jego sytuację materialną. Jeszcze więcej mówił o nim złoty, okrągły kolczyk w lewym uchu – to była pamiątka po jego dawnym życiu.
– Kiedy dotarliśmy do kaplicy, król leżał na podłodze. Martwy.
– Widzę, że to nie jest szczęśliwa historia – powiedział Wyatt, szarpiąc palce wykwintnych, czerwonych rękawic, co zwykł czynić w chwilach niepokoju.
– Czekali na nas strażnicy. Zawlekli nas do lochów. Omal nas nie stracono.
– Przykro mi, że tak niecnie z wami postąpiono, ale już mówiłem, nie nazywam się DeWitt. Nigdy o nim nie słyszałem. Na pewno o was wspomnę, gdybym go kiedyś spotkał. Kto go szuka?
– Riyria.
Światło na ścianie sklepu za Wyattem zgasło i ktoś szepnął mu do ucha:
– Po elficku to znaczy „dwóch”.
Serce zabiło Deminthalowi dwa razy szybciej i zanim zdążył się odwrócić, poczuł na gardle ostrze sztyletu. Zamarł, starając się oddychać jak najlżej.
– Wystawiłeś nas na śmierć – ciągnął mężczyzna za Wyattem. – Byłeś pośrednikiem. Wysłałeś nas do tamtej kaplicy, by spadła na nas wina. Przyszedłem ci odpłacić pięknym za nadobne. Jeśli chcesz powiedzieć ostatnie słowo, zrób to teraz i po cichu.
Wyatt był dobrym pokerzystą. Znał się na blefach i wiedział, że człowiek za jego plecami nie blefuje. Nie przyszedł po to, żeby go nastraszyć, przycisnąć lub zmanipulować. Nie szukał informacji; wiedział wszystko, co chciał wiedzieć. Wyatt rozpoznał to po tembrze głosu, tonie, słowach, tempie oddechu napastnika – ten człowiek przyszedł go zabić.
– Co się dzieje, Wyatt? – zapytał ktoś słabym głosem.
W dole alejki otworzyły się drzwi i na tle światła ukazała się sylwetka młodej dziewczyny, której cień padał na brukowaną uliczkę i ścianę po przeciwnej stronie. Szczupła dziewczyna z włosami do ramion miała na sobie koszulę nocną do kostek, spod której wystawały gołe stopy.
– Nic, Allie, wracaj do środka! – krzyknął Wyatt, zdradzając się ze swoim akcentem.
– Co to za ludzie, z którymi rozmawiasz? – Allie zrobiła krok w ich stronę, wchodząc w kałużę. – Wyglądają na rozgniewanych.
– Nie zostawię świadków przy życiu – syknął nieznajomy.
– Zostawcie ją, nie była w to zamieszana – błagał Deminthal. – Przysięgam. To była tylko moja sprawka.
– W co zamieszana? – spytała Allie. – O co tu chodzi? – Zrobiła kolejny krok.
– Zostań na miejscu, Allie! Nie podchodź. Proszę, rób, co mówię. – Dziewczyna się zatrzymała. – Kiedyś zrobiłem coś złego. Musisz zrozumieć. Zrobiłem to dla nas, dla ciebie, Eldena i siebie. Przypominasz sobie, jak przyjąłem tamtą pracę kilka zim temu? Jak pojechałem na parę dni na północ? Właśnie wtedy… to zrobiłem. Udawałem kogoś innego i przeze mnie omal nie zginęli ludzie. W ten sposób zdobyłem pieniądze na zimę. Nie czuj do mnie nienawiści, Allie. Kocham cię, skarbie. Proszę, wracaj do środka.
– Nie! – sprzeciwiła się. – Widzę nóż. Skrzywdzą cię.
– Jeśli nie wejdziesz do domu, zabiją nas oboje! – krzyknął Wyatt szorstko, zbyt szorstko. Nie chciał tego robić, ale musiał jej uświadomić powagę sytuacji.
Allie teraz płakała. Stała w świetle lampy i się trzęsła.
– Wejdź do środka, kochanie. – Wyatt starał się opanować i mówić spokojnym głosem. – Wszystko będzie dobrze. Nie płacz. Elden się tobą zaopiekuje. Powiedz mu, co się stało. Wszystko się ułoży.
Nadal szlochała.
– Proszę, skarbie, musisz już wejść do środka – prosił Wyatt. – To wszystko, co możesz zrobić. Musisz to dla mnie zrobić. Proszę.
– Ko-cham cię, ta-tu-siu!
– Wiem, słonko. Ja też cię kocham i bardzo przepraszam.
Allie powoli weszła do środka i snop światła zaczął się zwężać, aż po zamknięciu drzwi zniknął i alejka znów pogrążyła się w ciemności. Tylko słabe, niebieskie światło przesłoniętego chmurami księżyca padało na wąską uliczkę, na której stali trzej mężczyźni.
– Ile ma lat? – zapytał głos za plecami Deminthala.
– Nie mieszajcie jej do tego. Zróbcie to szybko. Możecie mi wyświadczyć choć tę jedną przysługę?
Wyatt zbierał siły na to, co miało niechybnie nadejść. Na widok dziecka się załamał. Gwałtownie się trząsł, zacisnął dłonie w rękawicach w pięści. Tak go ściskało w dołku, że miał trudności z przełykaniem śliny i oddychaniem. Czuł metalowe ostrze na gardle i czekał, aż napastnik je przesunie, przeciągnie w poprzek jego szyi.
– Gdy przyszedłeś nas wynająć, wiedziałeś, że to pułapka? – spytał mężczyzna z trzema mieczami.
– Co? Ależ skąd!
– Zrobiłbyś to, gdybyś wiedział?
– Nie wiem… Chyba tak. Potrzebowaliśmy pieniędzy.
– A więc nie jesteś baronem?
– Nie.
– A kim?
– Byłem kapitanem statku.
– Byłeś? Co się stało?
– Kiedy mnie zabijecie? Po co te wszystkie pytania?
– Z każdym pytaniem, na które odpowiadasz, zyskujesz kolejny oddech – odpowiedział głos za jego plecami.
To był głos śmierci, beznamiętny i pusty. Gdy Wyatt go słyszał, czuł ściskanie w żołądku, jakby z krawędzi wysokiego klifu spoglądał w przepaść. Nie widząc twarzy napastnika, wiedząc, że trzyma ostrze, które go zabije, czuł się jak na egzekucji. Pomyślał o Allie, miał nadzieję, że nic jej nie będzie, a potem uprzytomnił sobie, że ona go zobaczy. Ta myśl uderzyła go z zadziwiającą jasnością. Gdy będzie już po wszystkim, dziewczyna wybiegnie i znajdzie go na ulicy. Będzie brodzić w jego krwi.
– Co się stało? – powtórzył pytanie kat, a dźwięk jego głosu od razu przywrócił Wyatta do rzeczywistości.
– Sprzedałem statek.
– Dlaczego?
– Nieważne.
– Długi karciane?
– Nie.
– To z jakiego powodu?
– Co za różnica? I tak mnie zabijecie. Skończcie już to!
Stanął stabilnie na nogach. Był przygotowany. Zacisnął zęby, zamknął oczy. Zabójca jednak zwlekał.
– Jest różnica, bo Allie to nie twoja córka – szepnął kat.
Ostrze oddaliło się od jego szyi.
Powoli, z wahaniem, Wyatt się odwrócił, żeby stanąć twarzą do mężczyzny ze sztyletem. Nigdy wcześniej go nie widział. Był niższy od wspólnika, ubrany w czarny płaszcz z kapturem, który zacieniał jego rysy, pozwalając dostrzec jedynie niektóre elementy twarzy: czubek spiczastego nosa, wydatne kości policzkowe, koniec podbródka.
– Skąd wiesz?
– Dojrzała nas w ciemności. Staliśmy w mroku, a ona dostrzegła z sześciu metrów mój nóż przy twoim gardle.
Wyatt nic nie odpowiedział. Nie śmiał się ruszyć ani odezwać. Nie wiedział, co myśleć. Jakimś cudem coś się zmieniło. Nieuchronna śmierć cofnęła się o krok, ale jej cień majaczył groźnie. Deminthal nie miał pojęcia, co się dzieje, i przerażała go możliwość zrobienia fałszywego kroku.
– Sprzedałeś statek, żeby ją wykupić, prawda? – domyślił się człowiek w kapturze. – Ale od kogo i dlaczego?
Wyatt dojrzał pod kapturem jedynie posępną twarz i bezlitosne oczy. W odległości zaledwie oddechu stała śmierć; wieczność od wybawienia dzieliły tylko słowa.
Mężczyzna z trzema mieczami położył rękę na ramieniu Deminthala.
– Wiele zależy od twojej odpowiedzi. Ale już się domyśliłeś, prawda? Teraz się zastanawiasz, co powiedzieć, i oczywiście usiłujesz odgadnąć, co chcemy usłyszeć. Po prostu powiedz prawdę. Jeśli popełnisz błąd, to przynajmniej powodem twojej śmierci nie będzie kłamstwo.
Wyatt skinął głową. Znów przymknął oczy, wziął głęboki wdech i powiedział:
– Kupiłem ją od człowieka o nazwisku Ambrose.
– Ambrose Moor? – spytał kat.
– Tak.
Wyatt czekał, ale nic się nie stało. Otworzył oczy. Sztylet zniknął, a mężczyzna z trzema mieczami uśmiechał się do niego.
– Nie wiem, ile kosztowała ta dziewczyna, ale nie mogłeś wydać pieniędzy lepiej.
– Nie zabijecie mnie?
– Nie dziś. Wciąż jesteś nam winien sto tenentów za tamto zlecenie – powiedział oziębłym tonem człowiek w kapturze.
– Ja… ich nie mam.
– To zdobądź.
Na alejkę padł snop światła, gdy drzwi do domu Wyatta otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wyszedł energicznym krokiem Elden. Ruszył w ich stronę z pełną desperacji miną, trzymając wysoko nad głową olbrzymi topór o dwóch ostrzach.
Większy z napastników wyjął szybko dwa miecze.
– Eldenie, NIE! – krzyknął Wyatt. – Oni mnie nie zabiją! Stój.
Elden przystanął, nie opuszczając topora, i spoglądał to na jednego, to na drugiego.
– Zamierzają mnie puścić – uspokoił go Wyatt, po czym zwrócił się do obu mężczyzn. – Nie mylę się, prawda?
Mężczyzna w kapturze przytaknął.
– Ureguluj dług – powiedział.
Gdy mężczyźni odchodzili, Elden stanął przy boku Wyatta, a Allie przybiegła i go objęła. Razem wrócili do domu. Elden rozejrzał się po raz ostatni, po czym zamknął za nimi drzwi.
* * *
– Widziałeś, jaki był duży? – zapytał Royce’a Hadrian, wciąż zerkając przez ramię, jak gdyby olbrzym mógł próbować się do nich podkraść. – Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś takiego wielkiego. Musiał mieć ponad dwa metry, a ten kark, te bary i topór! Do jego podniesienia potrzeba by dwóch takich jak ja. Może nie jest człowiekiem, może to olbrzym albo troll. Niektórzy się zarzekają, że one istnieją. Znam kilku, którzy twierdzą, że osobiście je widzieli.
Royce spojrzał na przyjaciela i się skrzywił.
– No dobrze, tak mówią przeważnie pijacy w barach, co nie znaczy, że to nie jest możliwe. Zapytaj Myrona, on potwierdzi moje słowa.
Kierowali się na północ w stronę mostu Langdona. Wokół panował spokój. W szacownej dzielnicy wzgórz w Colnorze ludzie woleli w nocy spać niż hulać w gospodach. Tu mieszkali magnaci handlowi, zamożni ludzie interesów, którzy posiadali domy wspanialsze od wielu pałacowych rezydencji wyższej szlachty.
Colnora zaczynała jako skromne, przydrożne miejsce na odpoczynek na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Wesbaden i Aquesty. Na początku gospodarz o nazwisku Hollenbeck zaopatrywał wraz z żoną karawany w wodę i udostępniał handlarzom miejsce w swojej stodole w zamian za wieści i towary. Hollenbeck umiał się poznać na jakości i zawsze wybierał najlepsze produkty.
Niebawem gospodarstwo przeobraziło się w karczmę i Hollenbeck dobudował sklep i magazyn, by uzyskiwane towary sprzedawać wędrowcom. Kupcy zaczęli kupować działki obok niego i otwierać własne sklepy, gospody i zajazdy. Powstała wioska, a następnie miasto, ale karawany wciąż wybierały w pierwszej kolejności Hollenbecka. Według legendy powodem tego była jego żona, która nie tylko odznaczała się niepospolitą urodą, ale też potrafiła śpiewać i grać na mandolinie. Powiadano, że wypiekała najsmaczniejsze cobblery z brzoskwiniami, borówkami i jabłkami. Kilka stuleci później, kiedy już nikt nie znał dokładnego położenia pierwotnego gospodarstwa Hollenbecka i niewielu pamiętało, że kiedyś żył taki gospodarz, nadal pamiętano jego żonę – Colnorę.
Z biegiem lat miasto się rozwijało, aż stało się największym ośrodkiem miejskim w Avrynie. Kupujący mogli tam znaleźć najmodniejsze rzeczy, najpiękniejszą biżuterię i najbogatszy asortyment egzotycznych przypraw z setek sklepów i targowisk. Ponadto w Colnorze mieszkało kilku najlepszych rzemieślników i miasto szczyciło się najwspanialszymi, najpopularniejszymi karczmami i gospodami w kraju. Od dawna powiększało się tam grono artystów scenicznych, którzy namówili Cosmosa DeLura, najbogatszego mieszkańca miasta i mecenasa sztuki, do zbudowania Teatru DeLura.
Po drodze Royce i Hadrian zatrzymali się nagle przed dużą, białą tablicą z repertuarem teatru. Na tablicy namalowano sylwetki dwóch mężczyzn wspinających się na zewnętrzną ścianę zamkowej wieży i umieszczono napis:
Spisek przeciw Koronie.
Jak młody książę i dwóch złodziei uratowali królestwo.
Przedstawienia codziennie wieczorem.
Royce uniósł brew, natomiast Hadrian przesunął czubkiem języka po przednich zębach. Spojrzeli na siebie, ale żaden się nie odezwał i ruszyli w dalszą drogę.
Po opuszczeniu dzielnicy wzgórz szli ulicą Mostową. Teren obniżał się w stronę rzeki. Mijali rzędy magazynów – gigantycznych budynków ozdobionych znakami spółek niczym królewskimi herbami. Niektóre spółki były oznaczone zwyczajnie inicjałami – dotyczyło to zwykle nowych interesów o nieugruntowanej pozycji. Inne posiadały łatwo rozpoznawalne znaki towarowe – na przykład w przypadku spółki Bocant, potentata, który zaczynał od handlu wieprzowiną, był to łeb dzika, a przedsiębiorstwa DeLura symbolizował romb.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie zdoła nam nigdy zapłacić tych stu tenentów? – spytał Hadrian.
– Po prostu nie chciałem, żeby myślał, że się wykręcił sianem.
– Nie chciałeś, żeby pomyślał, że Royce Melborn zmiękł na widok łez małej dziewczynki.
– To nie była pierwsza lepsza dziewczyna, a poza tym uratował ją przed Ambrose’em Moorem. Już samo to wystarczało, żeby darować mu życie.
– Nie mogę się nadziwić, jakim cudem Ambrose wciąż żyje?
– Chyba ktoś mnie namówił do zmiany planów – odparł Royce swoim tonem „nie mówmy o tym” i Hadrian przestał drążyć temat.
Z trzech głównych mostów miasta Langdon był najbardziej ozdobny. Wykonano go z ciętego kamienia, po obu stronach ustawiono co kilka metrów duże latarnie w kształcie łabędzi, które po zapaleniu nadawały mostowi odświętny wygląd. Teraz jednak się nie paliły, a nawierzchnia z kamienia była wilgotna i wydawała się śliska i niebezpieczna.
– Przynajmniej nie szukaliśmy DeWitta przez ostatni miesiąc na darmo – powiedział sarkastycznie Hadrian, kiedy przechodzili przez most. – Pomyślałbym…
Royce zatrzymał się i nagle uniósł rękę. Obaj rozejrzeli się, bez słowa wyciągnęli broń i ustawili się plecami do siebie. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Słychać było jedynie huk wzburzonej wody, która pędziła i pieniła się pod nimi.
– Imponujesz mi, Zmiatacz – zwrócił się do Royce’a mężczyzna, wychodząc zza latarni na moście. Skórę miał bladą, a ciało tak chude i kościste, że dosłownie tonął w swoich luźnych bryczesach i koszuli. Wyglądał jak zwłoki, które ktoś zapomniał pogrzebać.
Hadrian dostrzegł za nim jeszcze trzech mężczyzn, którzy wdrapywali się na przęsło. Wszyscy wyglądali podobnie: byli chudzi, muskularni i ubrani w ciemne rzeczy. Zataczali koło jak wilki.
– Po czym się zorientowaliście, że tu jesteśmy? – spytał chudzielec.
– Chyba po twoim oddechu, ale właściwie nie można wykluczyć, że po odorze ciała – odpowiedział z szerokim uśmiechem Hadrian, oceniając ich postawę, ruchy i kierunek, w którym patrzyli.
– Nie pyskuj, kolego – zagroził najwyższy z czwórki napastników.
– Czemu zawdzięczamy tę wizytę, Koszt?
– Zabawne, właśnie miałem cię zapytać o to samo – odparł chudzielec. – W końcu to nasze miasto, a nie twoje. Już nie.
– Czarny Diament? – spytał Hadrian.
Royce skinął głową.
– A ty to pewnie Hadrian Blackwater – domyślił się Koszt. – Zawsze myślałem, że jesteś większy.
– A ja zawsze myślałem, że jest was więcej.
Koszt się uśmiechnął, patrząc wyzywająco na Hadriana, po czym skierował uwagę z powrotem na Royce’a.
– A więc co tu porabiasz, Zmiatacz?
– Jestem przejazdem.
– Poważnie? Nie masz nic do załatwienia?
– Nic, co mogłoby cię interesować.
– I tu się mylisz. – Koszt odszedł od latarni i zaczął krążyć wolno wokół nich. Wiatr targał jego luźną koszulą jak flagą na maszcie. – Czarny Diament interesuje wszystko, co się dzieje w Colnorze, zwłaszcza jeśli ma to związek z tobą, Zmiatacz.
Hadrian pochylił się i spytał:
– Czemu mówi do ciebie „Zmiatacz”?
– Taki miałem pseudonim w gildii – odparł Royce.
– On był Czarnym Diamentem? – spytał napastnik, który wyglądał najmłodziej. Miał zaokrąglone, pulchne policzki, zaczerwienione i pokryte krostami wąskie usta, rzadki wąsik i kozią bródkę.
– No tak, Rytownik, nigdy nie słyszałeś o Zmiataczu, prawda? Rytownik to nowicjusz, jest w naszej gildii dopiero pół roku. Zmiatacz był nie tylko Czarnym Diamentem, ale też oficerem, sprzątaczem i jednym z najbardziej osławionych członków w historii gildii.
– Sprzątaczem? – spytał Hadrian.
– Zabójcą – wyjaśnił Royce.
– Jest już legendą – ciągnął Koszt, chodząc po kamiennym moście i starannie omijając kałuże. – Jako cudowne dziecko swojej epoki awansował tak szybko, że ludzie poczuli się nieswojo.
– Zabawne, ale pamiętam tylko jednego – powiedział Royce.
– Cóż, kiedy Pierwszy Oficer gildii jest podenerwowany, to wszyscy pozostali też się denerwują. W tamtym czasie Klejnotem kierował człowiek o nazwisku Hoyte. Większość z nas uważała go za osła. Dobry złodziej i zarządca, ale i tak osioł. Zmiatacz miał duże poparcie w niższych szeregach i Hoyte się niepokoił, że może zająć jego miejsce. Zaczął zlecać Zmiataczowi najniebezpieczniejsze zadania – roboty, które przebiegały podejrzanie źle. Mimo to Zmiatacz zawsze wychodził z nich bez szwanku, co czyniło z niego jeszcze większego bohatera. Zaczęły krążyć pogłoski, że w naszej gildii może być zdrajca. Hoyte wcale się nie zmartwił. Dostrzegł w tym okazję.
Koszt-mówca przerwał swój spacer po moście i zatrzymał się przed Royce’em.
– W tamtym czasie było trzech sprzątaczy w gildii i wszyscy oni się przyjaźnili. Nefryt, jedyna zabójczyni w gildii, była pięknością, która…
– W czym rzecz, Koszt? – warknął Royce.
– Podaję Rytownikowi parę faktów z historii, Zmiatacz. Chyba mi nie żałujesz okazji do podszkolenia moich chłopaków, co? – Koszt uśmiechnął się i znów zaczął się przechadzać, zatykając kciuki za pas luźnych spodni. – Na czym to ja skończyłem? Ach tak, Nefryt. To się stało w tamtym miejscu. – Wskazał palcem ponad mostem. – W tamtym pustym magazynie z symbolem koniczyny na bocznej ścianie. To właśnie tam Hoyte ich wystawił do pojedynku przeciwko sobie. Wtedy, tak jak i teraz, sprzątacze nosili maski, żeby nie ujawniać swojej tożsamości. – Koszt przerwał i spojrzał na Royce’a z udawanym współczuciem. – Nie miałeś pojęcia, że to ona, dopóki nie było po wszystkim, prawda, Zmiatacz? A może wiedziałeś i mimo to ją zabiłeś?
Royce nie odpowiedział, ale wbił w Koszta groźne spojrzenie.
– Ostatnim z trojga sprzątaczy był Przecinacz, którego przygnębiła informacja, że Zmiatacz zamordował Nefryt. I nic dziwnego, bo Przecinacz i Nefryt byli kochankami. W związku z tym, że za śmierć Nefryt odpowiadał przyjaciel Przecinacza, sprawa zrobiła się osobista i Hoyte z radością pozwolił mu wyrównać rachunki. Ale Przecinacz nie chciał, żeby Zmiatacz zginął, tylko żeby cierpiał. Dlatego upierał się przy bardziej wyrafinowanej, bardziej bolesnej karze. Ten człowiek to genialny strateg – nasz mistrz w planowaniu akcji. Zaaranżował aresztowanie Zmiatacza przez straż miasta. Sprzedał kilka przysług i za uzbierane pieniądze kupił werdykt. Zmiatacz wylądował w więzieniu Manzant, z którego już się nie wychodzi. Uważano, że nie można stamtąd uciec, tyle że Zmiataczowi jakoś to się udało. Wciąż nie wiemy, jak się wydostałeś… – Zawiesił głos, dając Royce’owi szansę na odpowiedź.
Royce nadal milczał.
Koszt wzruszył ramionami.
– Po ucieczce Zmiatacz wrócił do Colnory – kontynuował. – Najpierw sędzia, który przewodniczył jego procesowi, został znaleziony martwy w łóżku. Potem zginęli fałszywi świadkowie – wszyscy trzej tej samej nocy – a na koniec oskarżyciel. Wkrótce zaczęli znikać po kolei członkowie Czarnego Diamentu. Znajdowano ich w najdziwniejszych miejscach: w rzece, na miejskim placu, nawet w wieży kościoła. Po stracie kilkunastu członków Klejnot zawarł układ. Gildia oddała Hoyte’a Zmiataczowi, który go zmusił do publicznego przyznania się. Potem Zmiatacz zabił Hoyte’a i porzucił jego zwłoki w fontannie na Placu na Wzgórzu. To było czyste mistrzostwo. Wojna się skończyła, ale przebaczenie nie wchodziło w rachubę, bo rany były zbyt głębokie. Zmiatacz wyjechał i dopiero po latach znów się pojawił, robiąc wypady z terytorium gildii Czerwonej Ręki na północy. Ale nie jesteś jej członkiem, prawda?
– Gildie już mi nie są potrzebne – odparł oziębłym tonem Royce.
– A to kto? – spytał Rytownik, wskazując Hadriana. – Służący Zmiatacza? Nosi tyle broni, że wystarczy dla nich obu.
Koszt uśmiechnął się do Rytownika.
– To Hadrian Blackwater. I nie wyciągałbym ręki w jego kierunku, bo możesz ją stracić.
Rytownik spojrzał z niedowierzaniem na Hadriana.
– Co? To jakiś mistrz szermierki? O to chodzi?
Koszt zachichotał.
– Umie się posługiwać mieczem, dzidą, łukiem, kamieniem, wszystkim, co jest pod ręką. – Zwrócił się do Hadriana. – Diament nie wie o tobie zbyt wiele, ale słyszeliśmy wiele pogłosek. Według jednej byłeś gladiatorem. Według innej generałem w caliańskiej armii – i odnosiłeś sukcesy, jeśli te opowieści są wiarygodne. Krąży nawet plotka, że byłeś dworzaninem w niewoli u egzotycznej wschodniej królowej.
Niektórzy pozostali członkowie Diamentu, w tym Rytownik, zachichotali.
– Choć ta podróż ścieżką wspomnień jest fascynująca, Koszt, powiedz, czy zatrzymałeś nas z jakiegoś konkretnego powodu?
– Oprócz frajdy? Oprócz nękania? Oprócz przypomnienia ci, że to miasto jest kontrolowane przez Czarny Diament? Oprócz poinformowania cię, że niezrzeszonym złodziejom, takim jak wy, nie wolno działać na tym terenie, i że jesteś tutaj niemile widziany?
– Tak, właśnie o to mi chodzi.
– Właściwie jest jeszcze jedno. Szuka was jakaś dziewczyna.
Royce i Hadrian spojrzeli na siebie zaciekawieni.
– Włóczy się po mieście i rozpytuje o dwóch złodziei: Hadriana i Royce’a. Choć zabawnie było usłyszeć reklamę publiczną waszych imion, dla Czarnego Diamentu to krępujące, by w Colnorze ktoś szukał złodziei, którzy nie należą do naszej gildii. Ludzie mogą mieć mylne wyobrażenie co do tego miasta.
– Co to za jedna? – spytał Royce.
– Nie mam pojęcia.
– Gdzie jest?
– Śpi pod Łukiem Sklepikarzy na Bulwarze Stołecznym, więc raczej nie jest szlachcianką debiutującą w towarzystwie ani córką bogatego kupca. Podróżuje sama, więc pewnie nie przyjechała tu po to, żeby was zabić albo doprowadzić do waszego aresztowania. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że chce was wynająć. Jeżeli należy do typowych zleceniodawców, którzy się do was zwracają, na waszym miejscu zastanowiłbym się nad wyborem bardziej tradycyjnego zawodu. Może dostalibyście pracę w gospodarstwie z trzodą chlewną – przynajmniej obracalibyście się w towarzystwie na swoim poziomie.
Wyraz twarzy i ton głosu Koszta zrobiły się poważne.
– Znajdźcie ją i zabierajcie się wszyscy razem z naszego miasta, żeby jutro wieczorem już was tu nie było. Może nie będziecie chcieli zwlekać. Po doprowadzeniu jej do porządku może ładnie wyglądać i dostaniecie za nią przyzwoitą cenę lub przynajmniej da komuś kilka minut przyjemności. Przypuszczam, że nikt się do niej jeszcze nie dobrał tylko dlatego, że wszędzie wymienia wasze nazwiska. Tutaj Royce Melborn to wciąż to samo co straszydło.
Koszt odwrócił się, żeby odejść, i znów przybrał drwiący ton.
– Szkoda, że nie możecie zostać. W teatrze grają sztukę o dwóch złodziejach, których wrobiono w morderstwo króla Medfordu. Inspiracją do niej było prawdziwe zabójstwo Amratha przed kilkoma laty. – Koszt pokręcił głową. – Zupełnie nierealne. Wyobrażasz sobie, żeby wytrawny złodziej dał się zwabić do zamku, by ukraść miecz w celu uratowania człowieka przed pojedynkiem? Autorzy!
Koszt nadal kręcił głową, kiedy wraz z pozostałymi złodziejami zostawił Hadriana i Royce’a na moście i oddalił się ulicą na brzegu po drugiej stronie.
– Przyjemnie było, nie uważasz? – powiedział Hadrian, kiedy zawrócili i zaczęli wchodzić na wzgórze, kierując się na Bulwar Stołeczny. – Mili ludzie. Jestem zawiedziony, że przyszło tylko czterech.
– Wierz mi, byli bardzo niebezpieczni. Koszt to Pierwszy Oficer Diamentu, a dwaj, którzy się nie odzywali, to sprzątacze. Było jeszcze sześciu na wszelki wypadek, po trzech z każdej strony mostu, którzy ukrywali się w pobliżu. Nie ryzykowali z nami. Już ci lepiej?
– Znacznie, dzięki. – Hadrian przewrócił oczami. – Zmiatacz, tak?
– Nie nazywaj mnie tak – powiedział poważnym tonem Royce. – Nigdy.
– To znaczy jak? – spytał niewinnie Hadrian.
Royce westchnął, a potem uśmiechnął się do niego.
– Nie guzdraj się. Klientka czeka.
* * *
Obudziła się, czując dotyk szorstkiej ręki na udzie.
– Co masz w sakiewce, kochanie?
Dziewczyna przetarła oczy, zdezorientowana i zaskoczona. Leżała w rynsztoku pod Łukiem Sklepikarzy. Miała brudne włosy, w które zaplątały się liście i gałązki, a jej suknia wyglądała jak postrzępiony łach. Przyciskała do piersi maleńką sakiewkę na sznurku, którą zawiesiła na szyi. Większości przechodniów mogła się wydawać tobołkiem śmieci wyrzuconym na poboczu drogi lub stosem szmat i gałązek, który przeoczyli zamiatacze ulic. Mimo to niektórzy interesowali się nawet stertami śmieci.
Pierwsze, co zobaczyła, kiedy wyostrzył jej się wzrok, to ciemna, wymizerowana twarz i szeroko otwarte usta mężczyzny, który nad nią klęczał. Pisnęła i próbowała się odczołgać. Mężczyzna chwycił ją za włosy. Silne ręce przygwoździły ją do ziemi i przycisnęły jej nadgarstki do boków.
Poczuła na twarzy jego gorący oddech, który cuchnął alkoholem i tytoniem. Wyrwał sakiewkę z jej ręki i zdjął ją z jej szyi.
– Nie! – Wyswobodziła rękę i sięgnęła po woreczek. – Jest mi potrzebny!
– Mi też.
Mężczyzna zarechotał, odtrącając jej rękę na bok. Zważywszy w ręce ciężar monet w sakiewce, uśmiechnął się i włożył woreczek do kieszeni na piersi.
– Nie! – zaprotestowała.
Usiadł na niej, przyszpilając ją do ziemi, i przesunął palce po jej twarzy z góry na dół, następnie wzdłuż ust, aż w końcu zatrzymał się przy szyi. Powoli chwycił ją za gardło i lekko zacisnął palce. Sapnęła, usiłując złapać oddech. Przycisnął swoje usta do jej tak mocno, że wyczuła, iż jest szczerbaty. Drapał ją szorstkimi bokobrodami po brodzie i policzkach.
– Cicho – szepnął. – Dopiero zaczynamy. Musisz oszczędzać siły.
Podniósł się na kolana i sięgnął ręką do guzików bryczesów.
Dziewczyna się broniła, szarpiąc go i wierzgając, ale przygniótł jej ręce kolanami i kopała tylko powietrze. Krzyknęła. W odpowiedzi mężczyzna mocno ją spoliczkował. Szok wywołany uderzeniem wprawił ją w osłupienie i patrzyła niewidzącym wzrokiem, podczas gdy napastnik dalej rozpinał guziki. Nie czuła jeszcze w pełni bólu. Policzek dopiero zaczynał ją piec. Załzawionymi oczami patrzyła na siedzącego na niej agresora, jakby oglądała tę scenę z oddali. Pojedyncze dźwięki zastąpił przytłumiony szum. Widziała, jak spierzchnięte usta i długie, cienkie mięśnie gardła mężczyzny się poruszają, ale nie słyszała słów. Uwolniła jedną rękę, ale napastnik od razu ją złapał i przycisnął do ziemi.
Za plecami mężczyzny zobaczyła dwie zbliżające się sylwetki. W jej sercu zatliła się iskierka nadziei i dziewczyna zdołała wyszeptać słabo:
– Pomocy.
Mężczyzna na przedzie wyjął masywny miecz, chwycił go za klingę i się zamachnął. Napastnik upadł jak długi w poprzek rynsztoka.
Mężczyzna z mieczem uklęknął przy niej. Był tylko konturem na tle czarnego jak węgiel nieba, duchem w mroku.
– Czy mogę w czymś pomóc, milady? – usłyszała jego głos. Miły głos. Chwycił ją za rękę i pomógł jej wstać.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Hadrian Blackwater.
Utkwiła w nim wzrok.
– Naprawdę? – zdołała powiedzieć, nie puszczając jego ręki. Zanim się zorientowała, zaczęła płakać.
– Co jej zrobiłeś? – spytał drugi mężczyzna, podchodząc do nich.
– Ja… nie wiem.
– Za mocno ściskasz jej rękę? Puść ją.
– To ona mnie trzyma.
– Przepraszam, przepraszam – powiedziała drżącym głosem. – Po prostu nie myślałam, że zdołam was znaleźć.
– W porządku. Udało ci się. – Uśmiechnął się do niej. – A to jest Royce Melborn.
Głośno westchnęła i zarzuciła ręce na szyję mniejszego mężczyzny, obejmując go mocno i płacząc jeszcze rzewniej. Royce stał sztywny i skrępowany, podczas gdy Hadrian odsunął dziewczynę.
– Odnoszę wrażenie, że nasz widok cię cieszy. To dobrze – powiedział do niej Hadrian. – A teraz powiedz, kim jesteś.
– Thrace Wood z wioski Dahlgren. – Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. – Szukam was od bardzo dawna.
Zachwiała się.
– Dobrze się czujesz?
– Trochę kręci mi się w głowie.
– Kiedy ostatnio jadłaś?
Oczy jej się rozbiegły, kiedy próbowała sobie przypomnieć.
– Nieważne. – Hadrian zwrócił się do Royce’a. – To było kiedyś twoje miasto. Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy znaleźć pomoc dla młodej kobiety w środku nocy?
– Szkoda, że nie jesteśmy w Medfordzie. Gwen byłaby nieoceniona w tej sytuacji.
– A tu nie ma burdelu? Jesteśmy przecież w handlowej stolicy świata. Nie mów mi, że tego nie sprzedają.
– Jest taki jeden miły na ulicy Południowej.
– W porządku, Thrace. Chodź z nami, zobaczymy, czy uda nam się doprowadzić cię do porządku i nakarmić.
– Chwileczkę.
Uklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie i wyjęła swoją sakiewkę z jego kieszeni.
– Nie żyje? – spytała.
– Wątpię. Aż tak mocno go nie uderzyłem.
Przy wstawaniu poczuła zawroty głowy i zaczęło jej się robić ciemno przed oczami. Przez chwilę chwiała się jak pijana, zatoczyła się i upadła. Odzyskała na chwilę przytomność i poczuła, jak czyjeś ręce delikatnie ją podnoszą. Choć w głowie jej szumiało, usłyszała chichot.
– Co cię tak bawi? – usłyszała.
– Podejrzewam, że to pierwszy raz, kiedy ktoś przyjdzie do domu publicznego z własną kobietą.