Wieże z kamienia - ebook
Wieże z kamienia - ebook
Wojciech Jagielski – wielokrotnie nagradzany pisarz, publicysta, korespondent wojenny, autor bestsellerowych książek.
Za tę książkę autor mógł zapłacić życiem!
− Jestem Szamil Basajew, osiemnastokrotnie zabity – rzucił na powitanie. (…)
− Nie boi się pan, że…
− Ja to się, proszę pana, niczego nie boję.
Autor wyrusza na Kaukaz, gdzie po latach rosyjskiej dominacji rodzi się głód niepodległości. Staje się świadkiem konfliktu między dwoma czeczeńskimi przywódcami – szalonym zwolennikiem akcji terrorystycznych Szamilem Basajewem oraz rozważnym i pragmatycznym pułkownikiem Asłanem Maschadowem. Każdy z nich chce po swojemu układać stosunki z potężnym sąsiadem. A w zrujnowanych domach i blokach żyją w strachu tysiące prostych ludzi, niepewnych jutra. To historia o Czeczenii, jednym z najtragiczniejszych miejsc na ziemi, i o jej mieszkańcach pragnących tego, by choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie.
Mistrz zarówno w fachu dziennikarskim, jak i literackim.
Kazik Staszewski
Ta książka w uderzająco obrazowy sposób oddaje niebezpieczeństwo, nędzę i cierpienie właściwe czeczeńskiej codzienności.
„The Economist”
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6550-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kobiety kończyły dojenie krów. Rozczochrane dzieciaki biegały po uliczkach i wymyślały sobie zabawy na nowy dzień. Zwyczajną senność poranka przerwało nagłe pojawienie się pasterzy, którzy zdyszani zbiegli z górskiej łąki i przekrzykując się nawzajem, opowiadali o partyzantach maszerujących przez przełęcz w kierunku wioski.
Popędzając juczne osły, szli z karabinami i skrzynkami wypełnionymi amunicją. Nie kryli się, jakby wcale nie obawiali się spotkania z żołnierzami patrolującymi granicę. W południe byli już w wiosce. Nikt ich nie zatrzymywał, weszli bez jednego wystrzału. Na wieść o nadciągającym oddziale miejscowi policjanci, którzy całą noc mocnym winem świętowali urodziny kolegi, wrzucili karabiny do bagażników i samochody z piskiem opon odjechały w stronę najbliższego miasteczka.
Poza starcami mężczyzn w wiosce prawie nie było. Jak zawsze o tej porze roku – a był to sam środek upalnego lata – wędrowali do Rosji, by na budowach czy przy żniwach zarobić na przeżycie w górach kolejnej zimnej i chudej jesieni, kolejnej mroźnej zimy.
Partyzanci byli przyjaźni. Zebrali ludzi na rynku i oznajmili, że przybyli z gór, by ich wyzwolić. Dowódca mówił o niesprawiedliwości, złodziejstwie urzędników, a także o Wszechmogącym, który wynagrodzi wieśniakom krzywdy i upokorzenia. – W imię Wszechmogącego ogłaszam wioskę wolną i niezależną od stolicy, co zapomniała o Bogu!
Brodaty komendant obiecał też, że partyzanci nie zrobią ludziom nic złego. Zakazał nawet swoim żołnierzom zrywać jabłka w wiejskich sadach.
– Przystańcie do nas i żyjcie według nakazów Najwyższego – wzywał mieszkańców Szodrody. – Możecie jednak odejść, jeśli boicie się śmigłowców, które pojawią się tu niechybnie, jak tylko rozniesie się o nas wieść. Albo jeśli nie jesteście jeszcze gotowi, by żyć tak, jak przykazał Pan.
Wyglądał na rozczarowanego, gdy godzinę później posępni mieszkańcy wyruszyli w drogę, porzucając wioskę, nad którą powiewała samotna zielona flaga, zawieszona przez partyzantów na minarecie meczetu.
Tego dnia brodaci partyzanci wkroczyli też do innych wiosek rozrzuconych po zielonych wąwozach Kaukazu rozpłatanego tu granicą, która oddzielała spokojny Dagestan od buntowniczej Czeczenii. Pojawili się w Rachacie, Tando, Aszino, Ansalcie, Agwali, Gałatłach, Szauri, Andi i jeszcze w tuzinie aułów w powiatach botliskim i cumadińskim po dagestańskiej stronie granicy.
Mieszkańcy wiosek rozpoznali w brodaczach Czeczenów. Wyróżniali się nie tylko mową, ale i niespotykanym w tych stronach zachowaniem. Czeczeni zawsze wynosili się nad innych, lecz ich pycha stała się wprost nie do zniesienia, odkąd latem dziewięćdziesiątego szóstego, po prawie dwuletniej wojnie, powstrzymali i zmusili do odwrotu wielokrotnie liczniejszą i silniejszą rosyjską armię. Nie udało się to żadnemu z kaukaskich ludów. Od dawna żaden nawet nie próbował zadrzeć z Rosją. Od czasu zaś zwycięstwa nad Rosjanami Czeczeni nie tylko wywyższali się nad innych jak nigdy dotąd, ale uzurpowali sobie prawo do pouczania sąsiadów i wtrącania się w ich sprawy.
Nazywali pogardliwie Dagestan Krajem Niewiary, Dar al-Kufr, choć sami wiarę Proroka przyjęli ponad tysiąc lat po dagestańskich góralach. Wcześniej żyli, przez stulecia oddając pokłony świętym górom i zagajnikom, a nawet Bogu chrześcijan, podczas gdy ulemowie i szejkowie z Dagestanu pod względem pobożności i wiedzy walczyli z powodzeniem o pierwszeństwo ze świętymi mężami z Kairu, Bagdadu czy Stambułu. Także z Dagestanu wywodzili się sławni kaukascy imamowie z Szamilem na czele, którzy walczyli nie tylko o wolność, ale także o państwo Boże. Z Dagestanu pochodzi też aż trzy czwarte kaukaskich pielgrzymów, co roku wyruszających w _hadżdż_, pielgrzymkę do Mekki, ojczyzny Proroka. Czeczeni zaś, którzy nie dość, że przyjęli wiarę późno i w dodatku od samozwańczego proroka, szejka Mansura, z gorliwością neofitów przywłaszczyli sobie nazwę Kraju Wiary, Dar al-Islam.
Odkąd nie dali się Rosjanom, już tylko siebie stawiali innym za wzór, podburzali bliższych i dalszych sąsiadów do wspólnego buntu przeciw Rosji. Wystarczyło, że usłyszeli, iż ktoś w Kabardzie, Czerkiesji, Bałkarii czy Karaczaju przebąknął o niepodległości, a już słali posłańców, by nawiązać stosunki, udzielić poparcia, przekonać do pomysłu utworzenia jednego państwa kaukaskich górali.
Dagestańskim góralom tłumaczyli natomiast wyniośle, że Dagestan i Czeczenia to właściwie jedno. Tak Dagestańczycy, jak i Czeczeni powinni więc co prędzej wygnać ze swojego kraju rosyjskich żołnierzy, urzędników i celników, by zacząć wreszcie żyć swobodnie, oddychać pełną piersią.
Mieszkańcy zajętej przez brodatych partyzantów Szodrody istotnie uważali Czeczenów za swoich. Granice dzieliły ich wioski, pastwiska i wodopoje tylko na mapie. Mieszkali przez miedzę, po jednej stronie dagestański Botlich, po drugiej czeczeńskie Wiedeno. Kiedy z blaszanego głośnika przymocowanego drutem na wieżyczce meczetu w Szodrodzie wioskowy muezin ochryple wzywał do modlitwy, jego głos docierał także do czeczeńskich aułów po drugiej stronie doliny.
Znali się, odwiedzali, handlowali na bazarach, zapraszali na wesela i pogrzeby, zdarzało się – choć rzadko – że wydawali swoje córki za synów sąsiadów. Kiedy Czeczeni walczyli w górach z Rosjanami, ich żonom i dzieciom dali schronienie dagestańscy górale. Karmili, strzegli, nie licząc dni gościny ani nie pytając o zapłatę. Wielu mieszkańców Dagestanu, głównie miejscowych Czeczenów, zaciągnęło się też do partyzantów, by pomagać im w wojnie z Rosjanami.
Nie oczekiwali wdzięczności. Udzielenie gościny jest na Kaukazie obowiązkiem tak samo świętym jak konieczność troski o dobre imię czy krwawej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie zemsty, jedynego sposobu wyrównania krzywd lub zmycia hańby.
Nie spodziewali się jednak, że nie dziękując nawet za gościnę, Czeczeni zaczną się szarogęsić w dagestańskich wioskach, że wtargną do ich domów z karabinami w garści.
– Czego tu szukacie? – spytali starcy z dagestańskich wiosek, próbując powstrzymać schodzących z gór partyzantów. – Nic tu po was.
– Cała ziemia należy do Najwyższego – odburknął brodaty komendant, odsuwając siwobrodych starców stających mu na drodze. – Jesteśmy sługami Wszechmogącego i możemy chodzić, dokąd chcemy, nie pytając nikogo o zgodę.
Wśród partyzantów było także wielu Dagestańczyków.
Widać obecność miejscowych chłopaków w oddziałach partyzanckich na tyle ośmielała ich czeczeńskich komendantów, że zachowywali się tak, jakby najeżdżając zbrojnie dagestańskich wieśniaków, wyrządzali im przysługę. Nie spodziewali się wcale wrogości czy choćby pretensji. Sprawiali wrażenie pewnych siebie, swojej sprawy i zwycięstwa. Do Dagestańczyków, którzy z nimi przybyli zza gór, odnosili się jak zwierzchnicy do podwładnych, nie zaś jak goście wobec gotowych im nieba przychylić gospodarzy.
Mieszkańcy Szodrody, Tando i Ansalty zorientowali się szybko, że brodacze, w których rozpoznawali swoich rodaków i sąsiadów, to ci sami buntownicy, co pół roku wcześniej musieli uciekać z Dagestanu przed gniewem miejscowych władz. Stołeczni urzędnicy z Machaczkały okrzyknęli ich groźnymi przestępcami i obwieścili, że wyznawana przez nich religia jest wywrotowa i zła. Buntownicy, którzy istotnie głosili potrzebę obalenia skorumpowanego i bezbożnego – jak mówili – rządu, znaleźli ratunek w sąsiedniej Czeczenii, dokąd uciekło ich prawie tysiąc.
Osiedli w miasteczku Urus-Martan, znanym na całym Kaukazie jako niepokorna twierdza muzułmańskich fanatyków i marzycieli, samozwańców i banitów. Nie uznawali niczyjej władzy i śnili o nowym kalifacie, który jednym jawił się jako prawdziwie sprawiedliwe państwo, innym zaś jako oaza anarchii. Do Urus-Martanu zjeżdżali wszelkiej maści kaukascy rebelianci, a nawet wędrujący po świecie arabscy wojownicy, w poszukiwaniu męczeńskiej śmierci na świętej wojnie, przepustki do raju.
Urus-Martan cieszył się też na całym Kaukazie złą sławą głównego targu niewolników porywanych dla okupu przez zbrojne bandy, których hersztowie również tutaj mieli swoje siedziby i wojenne bazy. Urus-Martan wymykał się spod wszelkiej kontroli – także nieuznawanego tu prezydenta Czeczenii – i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, co się tam naprawdę działo.
Na wieść, że buntownicy schronili się w czeczeńskim Urus-Martanie, dagestańskie władze kazały wzmocnić posterunki na granicy z Czeczenią. Zapamiętano dobrze, że ucieczkę z Dagestanu banici porównywali do ucieczki Mahometa z Mekki i zapowiadali, że powrócą równie triumfalnie jak Prorok.
I oto wracali, wierząc, że znajdą posłuch i poklask przynajmniej wśród mieszkańców nędznych przygranicznych wiosek, dawno zapomnianych przez urzędników z odległej Machaczkały, zajętych bez reszty pomnażaniem własnych majątków. Powstańcy liczyli, że przy pomocy doświadczonych czeczeńskich wojowników uda im się przepędzić rosyjskich żołnierzy pilnujących granicy i na wyzwolonych ziemiach ogłosić niepodległą górską republikę prawowiernych. Ta zaś, z czasem, miała połączyć się z Czeczenią, a także z innymi powstającymi w Dagestanie oazami wolności i prawa Bożego, stając się zarodkiem kaukaskiego kalifatu.
Trzeciego dnia czeczeńscy i dagestańscy przywódcy rebelii zebrali się w zdobytej bez walki wiosce Ansalta. Po krótkiej naradzie wybrali powstańcze kierownictwo. Weszli do niego przedstawiciele pół setki zagubionych w górskich wąwozach wsi, które bez rewolucji i zbrojnych buntów rządziły się u siebie według praw Koranu. Z niektórych wiosek przysłanych ze stolicy policjantów i urzędników wypędzono. Z innych sami uciekli przed nędzą i beznadzieją, podobnie jak nauczyciele, lekarze, agronomowie.
Wielu spośród przywódców powstania – mułłów, dziennikarzy i poetów – miało za sobą długoletnie pobyty w więzieniach i koloniach karnych na dalekiej Syberii. Więzienie i wygnanie były karami za daremną – zdawało się – walkę o wolność podbitego przez Rosjan Kaukazu i o zakazany przez nich islam. Na czele powstańczej rady stanął mułła Bagautdin Mohammedow z Kizlaru, który niezwłocznie ogłosił się szejkiem. Jego wezyrem został Siradżuddin Ramazanow, Awar z Gunibu. Powstańcy proklamowali powstanie niepodległej górskiej republiki muzułmańskiej i wydali świętą wojnę Rosji. Wybrali też emira, by poprowadził ich do zwycięstwa. Został nim, bez jednego głosu sprzeciwu czy choćby wahania, czeczeński komendant, który dowodził powstańczym zajazdem z Czeczenii na dagestańskie pogranicze, a podczas wojny z Rosjanami okrył się tak wielką sławą, że za bohatera uważano go nie tylko w Czeczenii, ale na całym Kaukazie. Nazywał się Szamil Basajew.
Nazajutrz nadleciały rosyjskie samoloty i zrzuciły na Ansaltę bomby. Na Kaukazie wybuchła nowa wojna, po której miała nadejść jeszcze większa i jeszcze straszniejsza od wszystkich dotychczasowych.
Śmigłowce ciężko, z jękiem wzbiły się nad ziemię. Szarozielone, z czerwonymi gwiazdami na pancerzach kadłuba, mocowały się z rześkim, przezroczystym powietrzem poranka jak pływak, który rozpaczliwie broni się przed zatonięciem.
Z położonego na wysokim wzgórzu miasteczka Botlich widać je było z daleka, gdy leciały wąwozem, gdzie płynęła rzeczka, z nosami spuszczonymi nisko nad ziemią, jakby przeglądały się w strumieniu albo próbowały wypatrzyć coś między głazami. Dopiero u podnóża góry, gdzie wąwóz zakręcał, by ominąć wysokie wzniesienie z przyklejonym do jego zbocza miasteczkiem, śmigłowce podrywały się znad rzeki. Gwałtownie, jakby dopiero w ostatniej chwili dostrzegały skałę, o którą mogły się roztrzaskać.
Stękając głośno z wysiłku, podnosiły się wyżej i wyżej, powoli wydostawały się z przepaści, zrównywały z botliskim rynkiem i w końcu zawisały nieruchomo nad miasteczkiem. Tam równały szereg, jakby się naradzały, by po chwili drapieżnie zaatakować górę tworzącą przeciwległą ścianę wąwozu. Miejscowi wieśniacy przezywali górę Oślim Uchem. Na jej zboczach, a także na sąsiedniej Łysej Górze i w położonej między nimi wiosce Tando ukrywali się przybyli z Czeczenii partyzanci, którzy chcieli wywołać w spokojnym Botlichu zbrojne powstanie.
Pierwszego dnia podeszli aż do rogatek i celnymi strzałami z granatników zniszczyli kilka rosyjskich śmigłowców na lądowisku wykutym w skałach pod miastem. Nie udało się im jednak poderwać miejscowych Awarów do walki. Co więcej, tutejsi górale nie tylko nie dali posłuchu przybyszom, ale zwrócili się przeciw nim. Wieśniacy z aułu Godoberdi, uzbrojeni w stare, myśliwskie flinty na wilki i niedźwiedzie, pierwsi nie wpuścili partyzantów do swojej wsi, a potem odpierali ataki, spuszczając na nacierających skalne lawiny. Napotkawszy niespodziewany opór, partyzanci okopali się w górskich kryjówkach, pochowali się w pieczarach i lasach porastających zbocza. Podzieleni na kilkuosobowe grupy, bronili już tylko zajętych gór, przełęczy i aułów. Czekali na posiłki i rozkazy z Czeczenii.
Za dnia, gdy rosyjskie samoloty i śmigłowce zrzucały na nich bomby i rakiety, partyzanci kryli się w bezpiecznych jaskiniach. Wyłazili z nich, kiedy po nalotach zapadała głucha cisza, a Rosjanie posyłali w góry piechotę. Z wierzchołków nagich skał partyzanci strzelali do wspinających się z mozołem żołnierzy jak na wiejskiej strzelnicy.
Po odparciu kilku krwawych szturmów Rosjanie zrezygnowali. Odtąd z rzadka było słychać karabinowe strzały, partyzanci witali nimi nadlatujące śmigłowce. Jeszcze rzadsze były bitwy na górskich zboczach. Wojnę przeciw partyzantom prowadziły ciężkie, opancerzone śmigłowce, które przez cały dzień, od rześkiego świtu do ciepłego późnego zmierzchu, nękały partyzanckie kryjówki i burzyły zajęte przez nich wsie. Systematycznie, dzień po dniu, dom po domu.
Góry wokół Botlichu rozbrzmiewały dalekimi, głuchymi eksplozjami. Białe słupy dymów, podnoszące się z szarawych skał i zielonych lasów, znaczyły miejsca, gdzie trafiały rakiety i bomby. Kiedy naloty się nasilały, siwe dymy jak mgła zasnuwały zbocza i wierzchołki gór. Bombardowania przerywano tylko w porze obiadu, w południe, gdy upał najbardziej dawał się we znaki.
W miasteczku było cicho jak makiem zasiał. Wydawało się, że mieszkańcy wstrzymali oddech i z natężeniem wsłuchują się w odległe eksplozje, by wywróżyć z nich przyszłość.
Na kamiennym rynku, przycupnąwszy na małej ławeczce, siedzieli wąsaci starcy w futrzanych czapach. Przyglądali się temu wojennemu widowisku w górach bez słowa, niemal bez ruchu. Od rana do wieczora tkwili na rynku niczym rzadkie i równie stare jak oni drzewa, których cień dawał schronienie przed słońcem. Przypominali weteranów zaproszonych za zasługi na darmowe przedstawienie. Przyprowadzeni z honorami na widownię i pozostawieni sami sobie, w milczeniu oglądali powtarzany w kółko spektakl, którego treści ani przesłania nie pojmowali.
Wrażenie było tym silniejsze, że całe miasteczko przypominało wykuty w stromej skale amfiteatr. Widownią były otaczające Botlich górskie ściany, w ich szczeliny i uskoki wciskały się rzędami kamienne domostwa. Szukając oparcia i równowagi, tłoczyły się, rozpychały, piętrzyły jedne na drugich. Dachy domów położonych niżej na zboczu służyły za podwórza obejść zbudowanych wyżej, a sąsiednie chałupy wspierały się na wspólnych kamiennych murach. W tym zapamiętałym przepychaniu i walce o przestrzeń nie zostawiono niemal miejsca na wąziutkie, kręte uliczki, wiodące z domów w górnych rzędach na rynek i przycupnięty przy nim niewielki meczet. Było to miejsce centralne, najważniejsze, święte, zastrzeżone dla starców, którzy całymi dniami przypatrywali się, jak samoloty i śmigłowce przecinają ciemnogranatowe, pogodne niebo, przeganiając z niego jastrzębie i orły.
Dzieciaki spędzały dnie na dachach i wierzchołkach drzew, skąd roztaczał się najlepszy widok na zawłaszczone przez samoloty i śmigłowce niebo, panoramę gór i toczącą się w oddali wojnę. Najbardziej oblężone były dachy i drzewa na skraju miasteczka, tuż nad przepaścią, z której wzbijały się śmigłowce. Stojąc nad urwiskiem, można było z bliska popatrzeć w twarz pilotom, gdy podnosili maszyny na wysokość skalnej półki Botlichu. Każdy wynurzający się z górskiej czeluści śmigłowiec był witany piskami zachwyconej dzieciarni.
Kobiety oglądały wojnę z obejść domostw, a raczej, zapracowane przy studniach i kuchniach, rzucały jej przelotne, zatroskane spojrzenia. Prostowały się z trudem nad baliami i dymiącymi garami, przysłaniały oczy od słońca i patrzyły w niebo.
Od poranka do zmierzchu zwiastowanego przez muezina, który z wioskowego meczetu zawodzącym głosem wzywał wiernych na wieczorną modlitwę, całe miasteczko, a wraz z nim także my, przyjezdni dziennikarze, trwało w bezruchu, przyglądając się śmigłowcom i wsłuchując w głuche, dalekie eksplozje.
Nic innego nie było do roboty.
Nic się nie działo.
Z naszego amfiteatru nie było bowiem widać sceny, na której rozgrywało się przedstawienie. Zasłaniała ją wielka zielona góra. Słyszeliśmy odgłosy walki, widzieliśmy słupy dymu unoszące się nad górskim szczytem i niknące za nim śmigłowce i samoloty.
Wleciały trzy, trzy wyleciały, huk, dym, przerwa. I znów. Dwa wleciały, a po nich jeszcze dwa. Huk, dym, warkot silników powracających maszyn.
Siedzieliśmy niby widzowie przed kurtyną, którą ktoś zapomniał podnieść, mimo że przedstawienie już się rozpoczęło. Aktorzy wchodzili i schodzili ze sceny, a my nie wiedzieliśmy, co się na niej dzieje. Docierały do nas dźwięki dramatu rozgrywającego się za zasłoną, ale jego treści i przebiegu mogliśmy się tylko domyślać.
Nie sposób też było ruszyć się dokądkolwiek. Wojsko zdążyło już pozamykać drogi wiodące przez góry do Wiedeno, do Czeczenii. Żołnierze z posterunków otaczających Botlich nie przepuszczali nawet do aułu Godoberdi – w jego pobliżu ponoć toczyły się walki. Mieli nas tam zabrać Awarowie, z którymi lecieliśmy z Moskwy do Machaczkały pustym samolotem. Awarowie mieszkali w Godoberdi, a na lato wyjeżdżali do Rosji, gdzie najmowali się na budowach jako sezonowi robotnicy. Rzucili robotę, usłyszawszy przez radio wiadomości o partyzantach z Czeczenii, którzy zapędzili się za ich miedzę. Awarowie wracali do aułu, by walczyć z intruzami. W drodze kłócili się między sobą. Jeden z nich uważał, że karabiny powinni kupić na bazarze w Machaczkale, dwaj przekonywali, że nie ma co tracić pieniędzy, bo broń z pewnością będą rozdawać w wiosce lokalne władze.
Z Awarami rozstaliśmy się jednak już w Botlichu. Żołnierze przepuszczali do wsi tylko tych, którzy w niej mieszkali i mogli to poświadczyć jakimś dokumentem. Pozostałych podróżnych zawracano do miasteczka, a zdarzało się, że nawet odsyłano aż do Machaczkały. Pojawili się agenci tajnej policji. Stali na posterunkach przy drogach, przesiadywali w gospodach uczęszczanych przez tubylców i przez nas, przybyszów. Snuli się pozornie bez celu krętymi zaułkami, wystawali w cieniu drzew na placu przed meczetem. Nasłuchiwali, mieli baczenie, kręcili się, zakazywali wszystkiego i wszędzie, żądali, by pokazać legitymacje, przepustki, zezwolenia, na których nigdy nie było dosyć pieczęci okrągłych, trójkątnych, kwadratowych.
Przyjechaliśmy nie w porę i nie tam, gdzie trzeba.
Jak zwykle.
Z reguły przyjeżdżałem za późno i przeważnie nie z tej strony, co należy.
Wyłączając szczęśliwe zrządzenia losu i zdarzenia przewidywalne, wyruszałem zazwyczaj w podróż dopiero na wieść, że coś ważnego już się stało. Zostawałem w tyle od razu na starcie, próbując potem rozpaczliwie gonić utracony czas. Rzadko udaje się być świadkiem czegoś od samego początku i aż do końca, jeszcze rzadziej – obejrzeć wszystko po jednej i po drugiej stronie barykady, mieć pełny obraz, polegać tylko na własnych obserwacjach i wrażeniach. Stanąć tuż-tuż przy magicznej, niewidzialnej linii – nie przekraczając jej jednak – która wyznacza granicę między widownią a sceną, widzieć z bliska twarze bohaterów dramatu, każdy ich grymas, słyszeć nie tylko ich krzyki, ale także szepty, dostrzec każdy gest. Być tak blisko sceny, by się poczuć, choć przez chwilę, jej równoprawnym gospodarzem, lecz wystarczająco daleko, by się bezpiecznie wycofać. Nie dać się jej porwać, pochłonąć, nie pozwolić, by bezwstydna ciekawość koszmaru przemieniła widza i krytyka w bohatera pozbawionego prawa powrotu na widownię.
Decyzja o wyjeździe do Botlichu była błędem popełnionym świadomie i niemal przez wszystkich dziennikarzy. Na cóż można było liczyć, przybywając trzeciego czy czwartego dnia do oblężonej miejscowości, w kraju rządzonym przez wszechwładnych biurokratów i bezdusznych, brutalnych agentów tajnej policji? Partyzanci nie szturmowali miasteczka, lecz zatrzymali się na jego rogatkach. Nie dało się więc opisać dramatu mieszkańców oblężonej twierdzy ani triumfu jej zdobywców. Jedynym, za to najważniejszym argumentem przemawiającym za Botlichem był fakt, że właśnie tu toczyła się wojna i że można tu było w miarę łatwo i szybko dotrzeć.
Wiedziałem, że należało jechać do Czeczenii. Do Groznego, Nowych i Starych Atagów, a stamtąd zawrócić na wschód, w góry, do Nożaj-jurtu i Wiedeno, znaleźć przewodników, którzy by przez przełęcz Charami doprowadzili mnie do obozu partyzantów. Z nimi zaś można było dostać się na widoczną z Botlichu, lecz niedostępną górę Ośle Ucho, gdzie toczyła się właściwa wojna, i przekonać się tam, jak wygląda naprawdę, poczuć na sobie, czym jest.
Tak właśnie zrobił Rusłan, fotograf i operator kamery filmowej. Doścignął partyzantów w górach i stał się kronikarzem ich zajazdu na Dagestan. Siedząc po drugiej stronie góry, tuż obok, na starym telewizyjnym ekranie widziałem, jak uśmiechnięty i pewny siebie Basajew rozdziela między partyzantów ciężkie, dojrzałe arbuzy. Jak ubrany w polową kurtkę z arabskimi napisami na pagonach naradza się, studiując mapy ze swoimi komendantami, wreszcie – jak jego kanonierzy strzelają z armatek do prawie niewidocznych na niebie śmigłowców, jak wiwatują: „_Allah akbar_ – Bóg jest wielki!”.
Rusłan, choć pracował dla zagranicznych redakcji, był jednak Czeczenem. A do Czeczenii nie jeździło się wtedy, ot, tak sobie. Po wojnie z Rosją, zakończonej nierozstrzygającym niczego rozejmem, kraj ten przeistoczył się w nowe Dzikie Pola, wymykające się spod wszelkiej kontroli i żyjące bez żadnych praw. Była to kraina, w której zbrojne bandy, dla zarobku lub na zlecenia patronów z Kaukazu i Rosji, polowały na ludzi i porywały ich dla okupu. Cudzoziemcy, a więc dziennikarze, bo nikt inny z zagranicy tu nie zaglądał, byli towarem szczególnie poszukiwanym. Można było za nich nie tylko wytargować najwyższą cenę, ale ich porwania najskuteczniej kompromitowały tych czeczeńskich polityków, którzy utrzymywali, że Czeczenia może istnieć jako państwo niepodległe, bezpieczne i przewidywalne.
Wybuch powstania pod Botlichem sprawił, że podróż do Czeczenii stawała się jeszcze większą pokusą, a tym samym większym ryzykiem. Można się było spodziewać, że oczekując najazdu cudzoziemców, handlarze żywym towarem wzmogli czujność i pozastawiali nowe pułapki. Aby ich uniknąć, należało wynająć zaufaną własną straż przyboczną i płacić jej za ochronę przynajmniej tak sowicie, by nie uznała za opłacalne odsprzedania swego gościa i dobroczyńcy w jasyr.
Podróż do Botlichu przez Czeczenię nie tylko wydłużała czas wędrówki, ale pomnażała niepomiernie koszty i ryzyko. Decydując się przejechać na drugą stronę barykady, z widowni łatwo można było trafić prosto na scenę. A tego należało za wszelką cenę uniknąć. Pragnąłem być blisko, owszem, ale nie w samym środku. Dlatego pojechałem do Botlichu, by z kamiennego rynku słuchać dalekich eksplozji zza gór i zadowalać się widokiem siwego dymu wybuchów, snującego się po zielonych zboczach i nagich, skalistych turniach.
Podsłuchiwać i podglądać wojnę.
Pewnego dnia, w południe, natknąłem się w miasteczku na niewielki oddział rosyjskich żołnierzy. Muskularni, brązowi od słońca, wiatru i kurzu, w ciemnych okularach, snuli się znudzeni po wąskich zaułkach, gasząc pragnienie sprzedawanym po kryjomu ciepłym piwem. Byli wśród nich Dima i Sierioża, Sybiracy, których poprzedniego wieczora poznałem na rynku przed meczetem.
O czerwonym zachodzie zajechali na plac wielką ciężarówką, aby kupić dla oddziału baraninę na szaszłyki, świeże warzywa i owoce. Czekali przy samochodzie na straganiarza, który uwijał się wśród bazarowych kramów, zbierając po przekupniach pieniądze, by wydać resztę z rzadko tu w górach oglądanego banknotu o wielkim nominale. Kurząc papierosy, żołnierze stali oparci o stalową, rozpaloną kabinę samochodu, nonszalancko, w rozchełstanych mundurach, wystawiając spocone twarze na chłodne podmuchy wiatru. Do tubylców odnosili się pobłażliwie, z wyższością, ale bez wrogości czy pogardy.
Jeszcze zanim sprzedawca zdążył wrócić z uzbieraną po kramach resztą, Sybiracy wygadali się, że nazajutrz o świcie ich oddział ma szturmować Ośle Ucho i położoną nieco dalej niższą górę, nazywaną przez żołnierzy Łodzią Podwodną.
– Kto tam idzie, już nie wraca – opowiadał Dima, patrząc gdzieś przed siebie i, dla lepszego efektu, zaciągając się głęboko papierosem.
Tymczasem Siergiej wcisnął straganiarzowi garść pomiętych banknotów i kazał mu przynieść wódkę. Nerwowo rozglądając się na boki, sprzedawca zniknął między kramami. Na ławeczce przed meczetem wciąż siedzieli starcy w futrzanych czapach. To przez nich alkohol jest na Kaukazie czymś wstydliwym, zakazanym. Nie sprzedaje się go w sklepach, nikt o zdrowych zmysłach nie ośmieli się pić publicznie, a już z całą pewnością nie na oczach starców. Upić się – oznacza społeczną degradację, hańbę, z której nie sposób się podnieść. Ale nawet to nie uratowało gór przed pijaństwem. Wódkę pije się tu ukradkiem, pokątnie, za to często na umór. Przywlekli ją słowiańscy osadnicy, którzy rozpijali tubylców równie chętnie, jak biali przybysze z Europy rozpijali północnoamerykańskich Indian. Potem od wódki uzależnili się młodzi górale, schodzący z gór na step i nadmorskie wybrzeże w poszukiwaniu wykształcenia i zarobku. Wielu z nich, ludzi przywykłych do nieograniczonych przestrzeni, przesiedlono siłą z aułów do miast, pozamykano w klatkach betonowych blokowisk. Pili z tęsknoty i żalu, z rozpaczy, że Boga nie ma, i ze strachu przed Bogiem. W wysokie góry wódka dotarła wraz z elektrycznością, telewizją i asfaltowymi drogami, którymi przewiercono Kaukaz, odbierając mu niedostępność – od wieków jego jedyny system odpornościowy. Z niezdobytej twierdzy Kaukaz stawał się zwyczajnym przechodnim podwórzem, które od innych różniło się jeszcze tylko tradycją i wiarą.
Sklepikarz, oglądając się za siebie, wrócił z wielką lnianą torbą jabłek. Na jej dnie schował cztery butelki żółtej, mocnej wódki. Ukryty za samochodem Siergiej odkorkował pierwszą, wyciągnął z kieszeni mandarynkę, której cząstki miały uszlachetnić smak alkoholu.
Poprzedniego dnia Sybiracy wrócili ze szturmu na zajętą przez Czeczenów osadę Tando. Nocny atak się nie powiódł. Nie dotarli nawet do wsi. Dwa wozy pancerne stanęły w płomieniach, trafione z granatników. Nie tylko musieli się wycofać, ale stracili znów ośmiu żołnierzy, a ze dwudziestu zostało rannych.
– Trudno z nimi wojować. Nauczyli się bić – opowiadał Dima, wykrzywiając ze wstrętem twarz. Gęsta słodycz mandarynki sprawiała, że pita po pół szklanki ciepła wódka była jeszcze trudniejsza do przełknięcia. – A nasi, przez pomyłkę, ostrzelali wczoraj dagestańską policję. Wzięli ich za partyzantów i czterech naszych czarnuchów mamy mniej.
Czarnuchami nazywali Sybiracy tubylców. Bez różnicy, czy byli to Gruzini, czy Azerowie, czy może mieszkańcy Azji Środkowej. Czarnuchami byli wszyscy, kogo nie dawało się zaliczyć do Słowian.
Dima i Siergiej należeli do zaciężnych żołnierzy, od siedmiu lat walczących dla zarobku w wojnach, które wybuchały na ziemiach byłego rosyjskiego imperium. Bili się w Tadżykistanie, w Abchazji, Czeczenii, a teraz przyjechali bić się w Dagestanie. Na razie pozostawali właściwie bez zajęcia, bo za takie nie uznawali patrolowania ulic Botlichu ani legitymowania ludzi. Szturm na Tando był pierwszą operacją, do której posłano takich jak oni, zaprawionych w walce i traktujących ją technicznie, jako sposób zarabiania pieniędzy. Poza nimi dowództwo przysłało w góry na wojnę z partyzantami przerażonych żółtodziobów, rekrutów dopiero co wziętych z poboru. Oficerowie trzymali ich w odwodzie, chroniąc przed walkami i posyłając najwyżej do przeczesywania zbombardowanych wcześniej przez lotnictwo górskich zboczy i zburzonych aułów.
Nazajutrz o świcie oddział Dimy i Siergieja miał właśnie wejść do takiej zbombardowanej przez samoloty wioski i sprawdzić, czy nie ma w niej partyzantów. Była już późna noc, gdy mocno podpici, gramoląc się do samochodu, obiecywali, że zabiorą mnie na akcję, bylebym czekał na nich przed świtem na rynku przy meczecie.
Opowiadając o swoich przygodach, licznych zwycięstwach, okrucieństwie, odwadze i sile, o życiu pośród przemocy, liczyli na podziw, a przynajmniej na współczucie. Co chwilę wtrącali, że gdyby wpadli w ręce partyzantów, czekałaby ich straszna śmierć. W Czeczenii żołnierzy kontraktowych, a także pilotów nie brano do niewoli. Najpierw poddawano ich najokrutniejszym torturom, po czym zabijano. Najczęściej przez poderżnięcie gardła.
Odniosłem wrażenie, że Dima i Siergiej bali się nie strachu czy bólu ani nawet nie śmierci, lecz samotności i odrzucenia, które ich spotykały na każdym kroku. Dla nikogo nie byli bohaterami. W krajach, dokąd przyjeżdżali na wojny, uważano ich za najeźdźców, za barbarzyńców żywiących się cudzym nieszczęściem. Nawet kupując arbuzy na bazarze, musieli uważać, by któryś z tubylców nie wbił im w plecy noża. W domu też nie mogli liczyć na zrozumienie czy podziw. Uważano ich za niepotrafiących się przystosować dziwaków. Bano się ich, bo byli groźni, szczególnie w pijackim gniewie, ale nikt ich nie kochał ani za nimi nie tęsknił, nikt o nich nie myślał. Nikt nie dostrzegał ich nieobecności, nie chciał słuchać ich opowieści. Choć nie mogli się z tym pogodzić, bez nich życie w rodzinnych stronach toczyło się najzupełniej zwyczajnie.
Zjawiłem się w umówionym miejscu przed brzaskiem, nikt jednak po mnie nie wyszedł. Dopiero w południe natknąłem się na Sybiraków, gdy znudzeni odpoczywali w cieniu drzew. Dowódca, niski, żylasty major z ogoloną czaszką, słuchał tranzystorowego radia i nie był skory do rozmowy. Z Moskwy napływały wieści, że choć sytuacja w rejonie kaukaskiego Botlichu pozostawała nadzwyczaj trudna, rosyjskie wojska całkowicie ją kontrolowały, wzorowo realizując plany taktyczne i zadając partyzantom ogromne straty. Lotnictwo odcinało drogi odwrotu buntownikom, wśród których dochodziło do paniki. Według komunikatów Kremla wojna na czeczeńsko-dagestańskim pograniczu została właściwie zakończona, a partyzanci rozbici w puch.
– Wszystko to pięknie – mruknął dowódca ni to do mnie, ni to do siebie – tylko dlaczego w takim razie nasi lotnicy wciąż bombardują dziś Ośle Ucho, na którym, według komunikatów, już dawno siedzimy? I co mam pisać w listach matkom zabitych żołnierzy? Dziś rano znowu straciłem trzech. Odeślą ich do domu sztywnych, w cynkowych skrzynkach. Co mam napisać? Dlaczego zginęli, skoro wojny już nie ma?
Wśród skrytych w cieniu żołnierzy nie mogłem odnaleźć wzrokiem Dimy ani Siergieja. A to był przecież ich oddział, ten, który o brzasku miał szukać partyzantów w ruinach zbombardowanej wsi. Właśnie na nich miałem czekać przed meczetem. Dimy i Siergieja nie było wśród żołnierzy.
– To z tobą pili wczoraj wódkę! Wrócili tak schlani, że nic nie było w stanie postawić ich na nogi. Zamiast na akcję poszli do aresztu – major uśmiechnął się po raz pierwszy, błyskając złotymi zębami. – Powinni ci jeszcze raz postawić. Gdyby się wczoraj nie popili, może to ich odsyłałbym do domu w trumnach i pisał matkom, jakimi byli bohaterami.
Nazir hadżi Baszirchanow przypominał jednego z tych niedźwiedzi, od których roiło się w okolicznych górach. Jego wiek trudno było określić. Równie dobrze mógł mieć lat trzydzieści pięć co pięćdziesiąt. Krępy, o szerokich ramionach, wielkich, sękatych dłoniach, poruszał się niezdarnie. Mimo upału wkładał znoszony, ciemny garnitur z grubej wełny i przydeptane, szare od kurzu buty. Całymi dniami przesiadywał na podwórzu gospody położonej na skraju miasteczka, tuż nad przepaścią. Był sołtysem pobliskiego Tando i przez lornetkę, pożyczoną od kuzyna policjanta, przyglądał się powolnej śmierci swojej wsi, burzonej metodycznie przez rosyjskie lotnictwo.
Z podwórza gospody okolice Tando było widać najlepiej. Samą wieś przesłaniał jednak porośnięty lasem pagórek. Ale Nazir hadżi nie musiał wcale wszystkiego widzieć, by wszystko wiedzieć. Urodził się tu, tu wyrósł, znał każdy kamień. Wystarczyło, że popatrzył, gdzie spadają bomby i skąd się podnosi do nieba dym, a wiedział doskonale, czyja chałupa, czyje obejście zostało właśnie zniszczone.
– Wygląda na to, że ani jedno nie jest już całe. Jeszcze parę dni, a nie zostanie kamień na kamieniu – odzywał się z rzadka, trąc pięścią kwadratową szczękę. – Ludzie mówią, że w wiosce już dawno nie ma partyzantów, ale Rosjanie boją się zasadzki i bombardują dalej, dla pewności. Jeśli sami nie mają odwagi wejść i sprawdzić, to chociaż ludziom daliby wrócić. Mówią, że gdzie indziej, jak już Ruscy wchodzili do wsi, to szli od chałupy do chałupy i wrzucali granaty do tych, co ocalały. Ot tak, wiązkę przez okno albo do piwnicy, nawet nie sprawdzając, czy ktoś tam jest, czy nie. Teraz walczą, a gdzie byli wcześniej? Dlaczego pozwolili, żeby partyzanci przeszli granicę, napadli na wieś? Wtedy trzeba było się bić, ludzi ratować. Co im chałupy zawiniły? Eh… diabli wzięli już Tando.
Nazir hadżi nigdy by się głośno do tego nie przyznał, ale najbardziej martwił go los jego własnego psa, którego nie zdążył spuścić z łańcucha, uciekając w pośpiechu przed partyzantami. Przypomniał sobie o nim za wsią, kiedy usłyszał ujadanie, ale już nie chciał wracać. Uspokajał sam siebie, że partyzanci to przecież nie jakieś bestie, tylko zwyczajni ludzie, jak on sam, że mają ważniejsze sprawy na głowie niż robić krzywdę zwierzętom. Nawet jeśli pies nie dostanie jeść dzień czy dwa, to jeszcze nie zdechnie z głodu, a jak tylko wszystko choć trochę się uspokoi, Nazir hadżi wróci do wioski, żeby się rozejrzeć, zobaczyć co i jak. Nawet nie pomyślał o samolotach.
– A co się stało z naszymi krowami, owcami i kozami? Nie wszystkie zdążyliśmy zabrać ze sobą z pastwisk i obór. Co z nimi? Dobrze, jeśli rozbiegły się po górach, przynajmniej przeżyły. Ale te, cośmy zostawili pozamykane, poginęły pewnie pod bombami i w ogniu – Nazirowi hadżiemu najbardziej dokuczała ta niemoc. Chciałby gdzieś lecieć, coś robić. Choćby po to, żeby w kółko nie myśleć o gospodarstwie, psie przywiązanym do budy, zamkniętych w oborze krowach. – W październiku zaczną się chłody. Ludzie powoli już się szykują do zimy. Gdzie się teraz podzieją? Domy zniszczone, zmarnowane stada, owoce i warzywa zgniją niezebrane. Jak będziemy żyć?
Sołtys był przerażony, bo wraz ze wsią dogasało jego dotychczasowe życie. Czuł to, widział, ale nie potrafił niczemu zaradzić. Co pocznie bez domu? Co powie ludziom, którzy go wybrali, by nimi rządził, by był ich przewodnikiem? Że wszystko stracili, że wszystko, co było, już się nie liczy, że dawne życie nie wróci i lepiej nawet nie sięgać w przeszłość pamięcią, by nie oszaleć z bólu i nie popaść w obłęd?
Co czeka jego ziemię, której nie będzie mógł uprawiać, nie mając domu? Co stanie się z cmentarzem, gdzie są pochowani jego ojciec, dziadowie? Kogoś, kto nie ma domu, rodowej wieży z kamienia, uważano na Kaukazie za najnędzniejsze ze stworzeń. Nie może uważać się za mężczyznę ktoś, kto nie potrafi zapewnić rodzinie przynajmniej dachu nad głową. A tym, którzy nie mają swoich cmentarzy, którzy nie wiedzą, gdzie są pochowani ich przodkowie, odmawia się w górach nawet godności.
Bez domu, ziemi, cmentarza będzie nikim. Straci swoje miejsce na ziemi, a więc nawet nie będzie mógł się uważać za wolnego człowieka. Nie pozostanie mu już nic, co mógłby cenić, co mogłoby być sensem i celem życia. Stanie się uchodźcą, włóczęgą, pomiatanym przez wszystkich nędzarzem, żebrzącym o łaskę, całującym buty.
Z nieszczęściem, jakie spadło na niego i na całą wieś, przychodziło pogodzić się tym trudniej, że było ono tak wielką niesprawiedliwością. Przecież w niczym nie zawinili, by doznać aż tak wielkiej krzywdy. W ich wiosce nigdy nie było żadnych buntowników, nie zgodziłby się na to. A potem partyzantom też nie pomagali. Za co więc to wszystko?
Czasami Nazir hadżi tłumaczył sobie, że życie, choć okrutne, na takie niesprawiedliwości przecież nie pozwoli. Że ktoś im pomoże, że nie zostawi ot tak, na pastwę losu. Może przyjdzie z pomocą rosyjskie wojsko, które teraz, na oczach sołtysa, równało jego wioskę z ziemią, dom po domu, zagroda po zagrodzie. Słyszał w radiu, że w Moskwie obiecywali pomoc, mówili, że nikt nie pójdzie na poniewierkę. Co prawda już wcześniej rozmaitym nieszczęśnikom obiecywali to samo i nigdy nie dotrzymali słowa. Pieniądze na pomoc i odbudowę zawsze rozkradali urzędnicy. Ale może choć tym razem będzie inaczej?
Wieczorem Nazir hadżi modlił się w meczecie. Prosił Najwyższego o ratunek, o siłę, i o to, żeby jemu, sołtysowi, dane było zrozumieć, dlaczego jego wieś znalazła się ni z tego, ni z owego na pierwszej linii frontu. I o co chodziło brodatemu komendantowi zza gór, gdy tłumaczył wieśniakom, że nie modlą się i nie żyją, jak trzeba. W czym Bóg, o tym samym imieniu, którego dopiero obiecał im przynieść, miał być lepszy od tego, do którego sołtys i jego sąsiedzi modlili się od wieków?
W ogóle dziwne rzeczy im prawił i dziwnie się zachowywał partyzancki komendant, Szamil Basajew. Znali go tyle lat, żyli po sąsiedzku, jeśli nie w przyjaźni, to w zgodzie. Jeździli do siebie w gości, na wesela i na pogrzeby. A teraz wydał im się jakiś odmieniony. Cóż, nie dziwota! Przyszedł wszak nieproszony, z karabinem, niosąc wojnę.
– Mieliśmy go za brata. Kiedyś, gdy w Czeczenii trwała wojna, nie przeganialiśmy nawet partyzantów, jeśli schodzili z gór na naszą stronę wylizać się z ran, odetchnąć, pożywić. Nasza policja odwracała oczy, kiedy Czeczeni przemycali przez Botlich broń i amunicję, zwozili z gór rannych na leczenie. Wiele ryzykowaliśmy, ale uznaliśmy, że tak trzeba. Po wojnie nasi starcy zaprosili Szamila i jego brata, Szirwaniego. Podarowali im futrzane szuby na znak braterstwa – jako człowiek młody Nazir hadżi, choć sołtys, w tamtej naradzie z Szamilem i Szirwanim nie uczestniczył. Szamila spotkał raz czy dwa, zamienił słowo. Lepiej znał młodszego brata, Szirwaniego, który, w przeciwieństwie do Szamila, nigdy się nie wynosił nad innych. – Szamil okazał się zdrajcą. Za naszą dobroć odpłacił taką zniewagą. Był naszym bratem, a został wrogiem, i takim już pozostanie na zawsze. Czeczeni zapłacą nam za to, co zrobił.
Codziennie przybywali do Botlichu kolejni młodzi Awarowie, wracali spiesznie z Rosji, gdzie latem zatrudniali się na budowach i przy żniwach. Zjeżdżali się do domu na wieść o wojnie w swoich stronach. Chcieli walczyć. Byli rozżaleni i wściekli, gdy odmówiono im wydania broni i oznajmiono, że wojnę z Czeczenami mają zostawić rosyjskim wojskom, przerzucanym teraz na Kaukaz z Petersburga, Rostowa, Nowosybirska, Krasnojarska. „To Dargijczycy, to wszystko przez nich” – zżymali się w bezsilnym gniewie Awarowie z pogranicza.
Choć byli najludniejszym z czterdziestu górskich narodów zamieszkujących Dagestan, w stolicy kraju, Machaczkale, rządzili Dargijczycy, a ci najwyraźniej bali się rozdać broń Awarom, bo dziś Awarowie biliby się z Czeczenami, ale kto wie, przeciw komu skierowaliby lufy jutro. Może by ramię w ramię z czeczeńskimi dżygitami wystąpili znów przeciw Rosji? Wciąż przecież wspólnie walczyli z Rosjanami, bez przerwy wzniecali powstania. Na ich czele stali co prawda awarscy imamowie, ale sami Awarowie nigdy nie walczyli nazbyt żarliwie, jeśli obok nie było Czeczenów. Skąd można było mieć pewność, że tym razem nie staną pod sztandarami Basajewa, który przecież ogłosił się emirem całego Kaukazu?
Kto wie, czy właśnie nie o to szło przebiegłemu Basajewowi. Hardym Czeczenom nie udało się podburzyć przeciw Rosji żadnego z sąsiadów. Nie tylko dalsi bracia, Czerkiesi, ale ci najbliżsi, Ingusze, dagestańscy Awarowie, Dargijczycy, Lakowie, Kumycy i Lezgini, nie zamierzali umierać za wolność Czeczenii. Nie myśleli się narażać, nie chcieli nic ryzykować, nawet jeśli stawką w grze miałaby być ich własna wolność. Nie śnili o bohaterstwie, nie chcieli ani walczyć, ani ginąć. Czeczeni zaś, mimo całej pychy i zacietrzewienia, musieli rozumieć, że w pojedynkę nie dadzą rady rosyjskiemu wojsku, które nigdy nie przestało myśleć o nowej wojnie i nowym zwycięstwie, czym pomściłoby starą klęskę i hańbę.
Czeczeni nie potrafili przekonać kaukaskich górali do wojny, ale wciąż mogli ich do niej zmusić. Wystarczyło rzucić iskrę. Napaść, wyrżnąć w pień i puścić z dymem rosyjski posterunek w dagestańskiej Awarii lub Lacji, sprowokować Rosjan do odwetu, przypomnieć Lezginom o dawnych pretensjach do ziemi Tabasaranów czy Cuchurów, napuścić stepowych Nogajów przeciw Kumykom, nastawić Awarów przeciw Dargijczykom. Zmusić, by zaczęli do siebie strzelać, a wtedy, nim ktokolwiek się spostrzeże, sprzymierzą się i wystąpią przeciw Rosji.
Basajew nie był pierwszym Czeczenem, który najechał ziemie Dagestanu. Podczas wojny z Rosją zajazdu na dagestańską stanicę Kizlar dokonał inny komendant, Salman Radujew. Na rozkaz ówczesnego przywódcy czeczeńskich powstańców, generała Dżochara Dudajewa, spróbował przenieść ogień wojny do Dagestanu. Przede wszystkim jednak pozazdrościł sławy Basajewowi, który rok wcześniej, przypuszczając brawurowy atak i biorąc w jasyr całe stutysięczne miasto Budionnowsk już w samej Rosji, wymusił na rosyjskim rządzie zgodę na rozmowy o przerwaniu wojny.
Powrót Basajewa i jego dżygitów z Budionnowska do Wiedeno był bowiem marszem triumfalnym. W miasteczkach, stanicach i aułach witały go i wiwatowały na jego cześć tłumy górali. Z młodego, mało znanego partyzanckiego komendanta stał się sławny na cały Kaukaz. Śpiewano o nim pieśni, podziwiano. Rozochocony Szamil zaszył się w górach, skąd zapowiadał kolejne spektakularne operacje. Straszył, że zaatakuje Rostów, innym razem, że samą Moskwę, że zdobędzie Kreml i jako zakładników weźmie jego gospodarzy, że będzie wysadzał rosyjskie elektrownie atomowe i okręty podwodne.
Te buńczuczne przechwałki już wtedy okropnie irytowały Asłana Maschadowa, szefa sztabu partyzanckiej armii, który w imieniu czeczeńskich powstańców prowadził z Rosjanami rozmowy o pokoju. Dumny Maschadow klął w żywy kamień, bo za Szamila musiał świecić oczami przed rosyjskimi generałami. Był bezsilny. Choć formalnie pozostawał zwierzchnikiem Basajewa, nic tak naprawdę nie mógł mu zrobić. Co gorsza, potrzebował go jak powietrza. W Czeczenii nie było drugiego takiego komendanta. Nie było też partyzanckiego oddziału, który by potrafił się bić tak jak dżygici Szamila.
Po wojnie gwiazda Basajewa przygasła. Czeczeni wybrali sobie na prezydenta nie jego, dżygita, lecz służbistę Maschadowa. Młody Szamil długo się miotał. To szedł na służbę do Maschadowa, to występował przeciw niemu, przyłączał się do jego wrogów. Nie brakowało takich, którzy powiadali, że gdyby nie zajazd na Botlich, Basajew rozmieniłby zupełnie swoją sławę i popadł w zapomnienie, że wywołał nową wojnę z prywaty.
W tamte upalne sierpniowe wieczory roku dziewięćdziesiątego dziewiątego cały Kaukaz aż huczał od najrozmaitszych, najbardziej nieprawdopodobnych plotek. Mówiło się nawet, że zraniony w swoich ambicjach Basajew dał się zwieść, podejść Rosjanom (krążyły też plotki, że działał z nimi w zmowie), którzy, gotowi do nowej wojny, potrzebowali tylko pretekstu, by ją wywołać. A historia Rosji, jak żadna inna, pełna jest tajnych agentów, szpiclów i prowokatorów przenikających szeregi spiskowców i powstańców, prowadzących ich do najszlachetniejszych buntów i najwznioślejszych rewolucji.
Już wiosną podejrzanie zaczęły się mnożyć napady na rosyjskie posterunki rozmieszczone na czeczeńskich granicach. Coraz częściej tajemnicze samoloty bez znaków rozpoznawczych zrzucały bomby na pograniczne góry, coraz częściej dochodziło do zbrojnych potyczek i porwań ludzi dla okupu. O całe zło oskarżano Czeczenów. Porywano zaś ludzi na całym Kaukazie, po czym jasyr wieziono do Czeczenii, która będąc poza rosyjską kontrolą, stanowiła doskonały skład i targ niewolników. Nikt jednak nie pytał, w jaki sposób porywacze mijali posterunki policji na drogach do Czeczenii. Syna wicepremiera Dagestanu porwano w Moskwie i, schowanego pod workami kartofli, przewieziono ciężarówką na Kaukaz. Porywacze musieli minąć po drodze tysiąc posterunków, a żaden z policjantów nie zdziwił się, dlaczego kierowca kupował w Moskwie kartofle i wiózł towar na południe, skoro w Stawropolu można je kupić taniej.
Zanim Basajew najechał na dagestański Botlich, emisariusze z Dagestanu (wielu z nich później zabito w Czeczenii, ale nie sposób ustalić, czy za to, że wywiedli Basajewa w pole) zapewniali go, że są gotowi do powstania, że tylko czekają na sygnał, że chcą, by stanął na ich czele. Sentymentalny i żądny nieśmiertelnej sławy watażka nie był w stanie oprzeć się pokusie, tym bardziej że Dagestańczycy zagrali mu na ambicji i dumie. Kiedy się wahał, zaczęli czynić wyrzuty, że kiedy jest potrzebny, odmawia pomocy, tchórzy. „Co z ciebie za emir – mówili – jeśli nie masz odwagi przyjść nam z pomocą?”.
Rosjanie zaś – jeśli istotnie uciekli się do prowokacji, by znaleźć pretekst do wojny – bardzo chcieli, by najazdem na Dagestan pokierował właśnie Basajew, uosabiający jak nikt w Rosji dzikie okrucieństwo i fanatyzm. Nikt inny na jego miejscu nie wydałby się Rosjanom specjalnie groźny. Nie na tyle przynajmniej, by zgodzili się na nową wojnę w Czeczenii. A latem dziewięćdziesiątego dziewiątego w Rosji przyzwolenie na nową wojnę czuło się w powietrzu coraz wyraźniej.
Premierem rosyjskiego rządu został młody i niepozorny, nikomu wcześniej nieznany Władimir Putin, wychowanek i szef tajnej policji, który natychmiast zapowiedział ostro, że zrobi porządek na Kaukazie. Starzejący się, wciąż chory i wiecznie niedysponowany z powodu skłonności do kieliszka prezydent Jelcyn od dawna potrzebował dziedzica, który by jemu samemu gwarantował spokojną starość, a jego bliskim – spokój i majątki. Sprawdził już dwóch kandydatów, na próbę obsadzając ich na stanowisku premiera. Żaden nie wydał mu się odpowiedni. A ten najnowszy, Putin, zdecydowany na wszystko, zaczynał mu się podobać.
Jego energia, stanowczość, surowość, nawet zimne okrucieństwo, którego dopatrywano się w spojrzeniu, nie przerażało Rosjan, ale jakby dodawało sił i wiary w siebie. Zahipnotyzowani rozpadem swojego imperium, przez długie lata tkwili w letargu i poczuciu winy, godząc się na wszystko. To, co inni nazywali wolnością, im kojarzyło się wyłącznie z degradacją i upokorzeniem.
Putin dawał nadzieję na odmianę. Coraz częściej i coraz głośniej zaczęto szeptać, że młody czekista może okazać się znakomitym kandydatem na dziedzica kremlowskiego tronu, zaniedbywanego ostatnimi czasy przez starego prezydenta. Jeśli Putin i jego ludzie potrzebowali kaukaskiej zwycięskiej wojny jako katapulty, która by ich wystrzeliła do władzy, to Basajew wyświadczył im przysługę.
Przypomniał światu o sobie,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.