Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Więzi Krwi. Walka o dom. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 lipca 2025
E-book: EPUB,
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
44,90
4490 pkt
punktów Virtualo

Więzi Krwi. Walka o dom. Tom 3 - ebook

Cassidy znowu wpada w kłopoty… ale tym razem nie z własnej winy!

Czy jej przebiegła i karygodnie odważna dwójka potomków zaprowadzi ją w sam środek imperialnej wojny? Wszak nie ma bardziej zwariowanej i nieprzewidywalnej przygody niż rodzicielstwo – nawet w świecie, gdzie wpływy ważą więcej niż rycerski miecz, a najcenniejszą walutą jest zdrada.

Cassidy nie może już uciekać przed polityczną zawieruchą; musi zdecydować, po której stronie naprawdę stoi – ludzi czy magicznych istot. Więzy krwi zetrą się z lojalnością wobec drużyny, zielone łąki ojczyzny Cass nasiąkną szkarłatem, a jej rodzina przejdzie najcięższą próbę. Czy dawna zabójczyni udowodni, że zasługuje na spuściznę Hervorów?

Imponujące zwieńczenie trylogii o lojalności, buncie, miłości i własnej ścieżce znaczonej krwią.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9387-9
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dom to nie zawsze otoczenie, w którym przebywasz. Nie są nim także budynek, ulica czy miasto – ściany tworzące pozór azylu. Nie sztuką jest wznieść pusty gmach. By stał się naszą ostoją, musimy tchnąć w niego duszę. Wyposażyć we wspomnienia i najbliższych ludzi, a także przyozdobić historią, która otuli nas w trudnych chwilach.

Cassidy czuje się rozdarta między dwoma światami – Irandal a Kubeitem – gdzie zapisała wiele kart swojego życia. Była pewna, że pożegnała imperium już na zawsze, a tymczasem znów musi przemierzyć ciemną morską toń ku miejscu, który zwykła nazywać domem. Tylko czy aby na pewno jest on właśnie w Irandal?ROZDZIAŁ 1

Ogromny masztowiec wysunął się z doku i wypłynął na szerokie wody. Wiatr dął w żagle, kołysząc pokładem. Potężne fale uderzały o burtę, marynarze buchtowali liny, zaś kapitan doglądał kursu. Pasażerowie lokowali się w swoich kajutach. Szykowali się na długi rejs ku zielonym lądom zwanym Irandal.

Krzyki mew zanikały, oddalali się od Hawari, co wcale nie cieszyło Cassidy. Nie miała siły zejść pod pokład. Kiedy tylko okręt wypłynął w rejs, dopadła ją dawna przypadłość. Wisiała na jednej z burt i nie potrafiła myśleć o niczym innym jak o tym, że czeka ją wiele dni podobnej męczarni. Być może wmawiała sobie chorobę, ale rejs, który odbyła wiele lat temu, bardzo wyraźnie zapisał się w jej wspomnieniach.

– Cassidy! – Mocniejszy podmuch wiatru poniósł świergotliwy głos elfki w kierunku rufy.

Rudowłosa dziewczyna poruszyła się niespokojnie. Zacisnęła powieki.

– O, tu jesteś! – Raz jeszcze dobiegł ją głos Sorchy. – Biedactwo. Myślałam, że tym razem unikniesz złego samopoczucia.

– Chyba oszaleję, a dopiero wyruszyliśmy – jęknęła Cassidy.

– Wypiłaś eliksir, który dostałaś od Mereid?

– Yhym… okropne świństwo.

– Mam tego więcej. Mereid zadbała o medykamenty, żebyś lepiej zniosła podróż.

– No… zapakowała mi chyba całą pracownię. Mam do wyboru: łykać to świństwo albo przez kolejne dni wisieć tutaj.

– Zaraz powinno ci ulżyć. Zaczekaj.

Cassidy westchnęła ciężko i zmierzyła wzrokiem horyzont.

Kiedy tylko przeszła po trapie i poczuła kołyszący się pod jej nogami pokład, przypomniała sobie podróż do Kubeitu. Towarzyszyły jej teraz podobne uczucia – strach, ale też dziwna ekscytacja. Minęło wiele lat, a imperium wciąż pozostawało żywe w jej pamięci. Cassidy tęskniła za Irandal, czuła, że zostawiła w Beldan cząstkę samej siebie. I choć pokochała gorące powietrze Kubeitu, jej serce rwało się ku zielonym lądom – nawet jeśli wiedziała, że zderzy się tam z przykrymi wspomnieniami. Przeszłością, której nie chciała pamiętać.

Zerknęła na Sorchę. Siedziała na barierce, obserwując wzburzone morze. Wydawała się nieswoja i zamyślona. Cassidy podejrzewała, co było powodem jej smętnego nastroju.

– Nie chcesz wracać do Irandal? – zapytała przyciszonym głosem.

– Nie widziałam mojej rodziny od wielu lat… – Elfka nie odrywała wzroku od horyzontu. – Związałam się z człowiekiem, a Eria jest półelfką. Nie wiem, czy będą chcieli ze mną rozmawiać.

– Ale chcesz im pomóc.

– Muszę to zrobić – stwierdziła z mocą Sorcha. – Spodziewam się, że spotka mnie wiele nieprzyjemności, ale nie mogę postąpić inaczej. To w końcu mój dom.

– Nasz dom jest w Hawari, nie zapominaj o tym – mruknęła Cassidy. – Aidan z Erią na ciebie czekają. Ja też chcę szybko wrócić do Lorena i Keiry. Zrobimy, co trzeba i wrócimy do swoich.

– Oby tylko nic im się nie stało. Przez ostatnie lata było spokojnie. Rada…

– Rada ma teraz inne sprawy na głowie – wtrąciła lekceważącym tonem Cass. – Poza tym jest tam Edan. Mereid też nie da ruszyć gildii, zdobyła uznanie Tiernana, a ten trzyma za jaja wszystkich w Hawari. Nikt ich nie tknie pod naszą nieobecność.

Sorcha zdobyła się na lekki uśmiech. Nie minął dzień, odkąd pożegnała Aidana i zostawiła pod jego opieką córkę, a już czuła palącą tęsknotę. W obliczu zagrożenia, jakie zawisło nad jej klanem, musiała jednak wrócić do Irandal. Miała w sobie mnóstwo żalu do krewnych, ale obawiała się, że zatwardziałe poglądy ojca – głowy ostatniego plemienia elfów żyjącego w Irandal – sprowadzą zagładę na jej ród. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby choć nie spróbowała pomóc rodzinie.

Propaganda siana przez ludzi imperatora Blarisa od zawsze ukazywała istoty trudniące się magią jako niegodziwe stworzenia i obarczała je winą za wszelkie nieszczęścia, jakie spotykały ludność Irandal. Całe pokolenia czarodziejów, elfów czy krasnoludów odczuwały ostracyzm, były izolowane, a ich miejsce w społeczeństwie stopniowo się kurczyło, aż do momentu, gdy wyrzucono ich na margines. Z czasem uprzedzenia przerodziły się w brutalne prześladowania. Istoty magiczne padły ofiarami represji, aż w końcu jawna niechęć eskalowała w wojnę.

Przyjaciele musieli zareagować na tę niesprawiedliwość. Kraj, który zajmował szczególne miejsce w ich sercach, nagle znalazł się w niebezpieczeństwie, a losy ich dawnych druhów sypały się jak piasek w dłoniach.

Kyle miał mnóstwo czasu na rozmyślanie. Potrzeba działania skłoniła go do ruszenia na pomoc swoim braciom, chociaż nadal nosił w sercu palący żal. Upływ czasu nie stłumił poczucia niesprawiedliwości. Niegdyś zakon zdradził ideały, w które tak głęboko wierzył, a minione wydarzenia wciąż paliły go niczym żywa rana. Niemniej nie potrafił całkowicie wyzbyć się wpojonego mu szacunku do misji narzuconej przez formację, do której niegdyś należał. Darzył braci zakonnych szacunkiem, a myśl o potencjalnej zgubie rycerzy, powodowanej głęboką indoktrynacją, budziła w nim złość.

Po kolejnej rozmowie z Wenetem, który pełnił funkcję preceptora zakonu, nie potrafił złożyć myśli. Uczucia żalu i krzywdy zderzały się z potrzebą wsparcia braci w tej nierównej wojnie. Teraz, przemierzając pokład, wspominał rozmowę z byłym nauczycielem:

– Ilu zdołało uciec? – zapytał, kiedy Wenet opowiedział mu o wydarzeniach z Irandal.

– Dwudziestu trzech skryło się w cytadeli. Ludzie Blarisa od tygodni oblegają twierdzę, ale nie wiedzą o przejściu w górach.

– Nikt nie spodziewał się ataku – dodał Jory. – Pewnie część braci błąka się po lasach. Nie wiedzą, co się właściwie stało.

– Wojsko organizuje zasadzki, a ludzie kierują ich w miejsca odwiedzane przez naszych braci. – Preceptor uzupełnił wypowiedź kompana. – Ci, którym udało się przeżyć, są zdezorientowani, a część podobno dobrowolnie oddała się śmierci.

– Ludzie szanowali ideały zakonu, dlaczego teraz uważają rycerzy za zagrożenie? – drążył Kyle, wyraźnie wzburzony.

– Uważają zakon za sprzymierzeńców magii. – Jory oparł się bezsilnie o ścianę. – Czarodzieje to nasi bracia i siostry, zresztą zakon bez inicjacji nie ma racji bytu.

– Jak mówiłem, musisz tchnąć w nich ducha walki – ciągnął uparcie Wenet. – Cytadela nie może upaść!

– To jest właśnie cena kodeksu – prychnął Kyle ze złością. – Wpajaliście nam te bzdury potem i krwią, pozbawiając racjonalnego myślenia.

– To nie są bzdury, bracie. Dzięki tym zasadom zakon przetrwał długie stulecia.

– I przepadnie z tego samego powodu.

Kyle gwałtownie ruszył się z miejsca. Przespacerował się po korytarzu gildii. Zatrzymał się po kilku krokach i przeczesał dłonią włosy w zdenerwowaniu.

– I co mam zrobić?! – zwrócił się w końcu do Weneta. – Mówisz, że mam tchnąć w nich ducha walki, ale jak? Oni potrzebują celu, czegoś, o co będą mogli walczyć!

– Mają o co walczyć. Będą bronić cytadeli i potrzebujących, ale najpierw muszą uwierzyć, że to ma jakikolwiek sens. – Preceptor wyprostował się dumnie. – A kto jak nie ty udowodni im, że istnieje coś więcej poza potrzebą wypełniania misji?

Kyle nie odpowiedział. Nie czuł się wtedy na siłach, by kontynuować rozmowę z dawnym przełożonym. Rozdarcie, żal i gniew miotały nim jak szmacianą lalką; nie przywykł do tak dużego bagażu emocjonalnego.

Teraz, kiedy wyruszył już do Irandal, uzmysłowił sobie, jak trudną pokonał drogę. Miał stać się siłą tych wszystkich zagubionych, bezradnych mężczyzn. Narzucone przez Weneta brzemię mu ciążyło, nie wiedział, czy jest odpowiednim wzorem, mogącym pchnąć ich do walki. To dla nich chciał się poświęcić, nie dla kapituły. Jego bracia zostali rycerzami Zakonu Elieen nie z własnej woli. To nie był wybór, za który powinni ponosić konsekwencje.

Kyle spacerował po statku, starając się zebrać myśli. Co właściwie mógłby powiedzieć innym rycerzom? Jak pchnąć ich do walki? Tak naprawdę to Cassidy stała się jego drogowskazem. Bez niej popadłby w obłęd i zapewne sam szukałby śmierci. Nawet teraz, mimo upływu lat, wciąż miał wrażenie, że bez niej nie potrafiłby posuwać się naprzód. A teraz narażała się z jego powodu.

– W porządku? – Melodyjny głos ukochanej wyrwał go z rozmyślań.

Uniósł wzrok na żonę i skinął w odpowiedzi. Cassidy podbiegła do rycerza i spojrzała na niego z przejęciem.

– Rozmawiałeś z tym twoim belfrem?

Kyle przytaknął, ale nic nie odpowiedział.

– I co chcecie zrobić? – ciągnęła, zachęcając do rozmowy.

– Nie wiem – westchnął. – Musimy dostać się do cytadeli, a później zobaczymy. Nikt nie wie, ilu rycerzy odłowiono, a ilu ukrywa się w lasach Irandal.

– Nie mogę uwierzyć, że zakon stał się celem Blarisa. Jak do tego doszło? Vigar nawet nie wspomniał o sytuacji w imperium, choć cały czas wymienialiśmy listy.

– Bo jego to nie dotyczy – odpowiedział bez emocji Kyle.

– Ale mnie tak! Mógł o tym pomyśleć! – oburzyła się, po czym westchnęła bezsilnie. – Wiem, że chcesz bronić Zakonu. Rozumiem cię i wspieram, ale jeszcze do niedawna uważano cię za zdrajcę, a teraz co? Nie zrozum mnie źle, lecz nagle sobie o tobie przypomnieli? Bo stałeś się potrzebny? Nie widzisz tej hipokryzji?

– Podjąłem się tego dla moich braci. Ale to nie twoja walka, Cassidy. Powinnaś zostać z dziećmi w Hawari.

– Chyba sobie żartujesz?! Sorcha chce pomóc elfom, Morrigan czarodziejom. Moi najbliżsi wyruszyli na wojnę! Chyba śnisz, jeśli myślisz, że siedziałabym w takiej sytuacji z założonymi rękami!

Zeszli na dolny pokład i skierowali się w stronę kajut. Szybko odnaleźli pomieszczenie, które mieli zająć podczas podróży. Weszli do środka. Kabina była dość duża i przestronna, z wygodną koją, stołem, krzesłami. Pod ścianą stało kilka skrzyń z osobistymi rzeczami, a nad ich głowami w takt ruchów statku kołysała się olejna lampa. Przez otwarte okno pod sufitem wpadała morska bryza, dająca wytchnienie od nieco stęchłego zapachu przemoczonych desek.

Cassidy zaczerpnęła więcej powietrza. Czuła się znacznie lepiej – eliksir w końcu zaczął działać. Miała nadzieję, że jakoś przetrwa tę podróż.

– Nie podoba mi się to – oznajmiła. – Nie ufam Wenetowi, źle mu z oczu patrzy. Mamy skryć się w cytadeli, którą oblegają. Po co? Nie lepiej uderzyć do Vigara? Może dowiemy się czegoś więcej o planach Blarisa? Pomyśl nad tym. Nie pomożemy rycerzom zamknięci w murach obleganej twierdzy.

Kyle jednak nie słuchał. Stanął w progu i rozejrzał się po kajucie. W powietrzu wyczuwał znajomą magiczną aurę i miał nadzieję, że zmysły płatają mu figla.

Błagam, tylko nie to, pomyślał. Podążając za magiczną, słodką wonią, podszedł do kufra, w którym schował swoją zakonną zbroję. Przykucnął obok niej i podniósł wieko.

Cassidy przerwała wywód i spojrzała na rycerza. Widząc jego minę, wywróciła oczami.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zdenerwowała się. – Czego tam szukasz? Tylko mi nie mów, że masz zamiar paradować w tej blaszanej beczce na środku morza.

– Cassidy, mamy problem – mruknął zrezygnowany.

– A co? Zbroja ci zardzewiała?

– Gorzej…

Odpowiedź Kyle’a zaintrygowała Cassidy. Podeszła do ukochanego i zajrzała mu przez ramię. Nie spodziewała się tego, co tam zobaczy. W ogromnym kufrze spali Loren z Keirą, zwinięci w kłębki jak małe kociaki.

Zabójczyni pobladła.

– To są chyba jakieś żarty! – warknęła i doskoczyła do kufra. – Loren! Keira! Co wy tu robicie?! Mieliście zostać w gildii!

Dzieci, wybudzone krzykiem, otworzyły oczy i pierwszym, co ujrzały, była twarz wściekłej matki. Zlękły się, choć przewidziały już wcześniej, że nie ominą ich konsekwencje ucieczki z domu.

Cassidy zaalarmowała przyjaciół podróżujących w sąsiednich kajutach, podczas gdy dzieci wygramoliły się z kufra i stanęły na środku pomieszczenia. Swoim pojawieniem się wywołały niemały ambaras. Loren nie chciał nikogo słuchać. Szurał butem po deskach, czując gotującą się w nim złość.

– Skaranie z tymi dzieciakami! – wściekała się Cassidy, chodząc nerwowo w tę i z powrotem. – Naprawdę nie możemy zawrócić?

– Wyrzuć ich za burtę, niech płyną wpław – prychnęła Morrigan.

Loren z Keirą spojrzeli po sobie przerażeni.

– Bardzo śmieszne, wiesz? – oburzyła się Cass. – Nie pomagasz!

– To twoja wina. Nie potrafisz upilnować własnych dzieci – ciągnęła czarodziejka. – Zresztą, dlaczego mnie to dziwi? Niedaleko pada jabłko od jabłoni, a przez twój wzrost spadło wyjątkowo blisko.

Cassidy zgromiła Morrigan wzrokiem, fukając ze złości. Chwyciła w garść loki i zacisnęła je. Nie mogła uwierzyć, że nie przewidziała pomysłu dzieciaków.

– Edgar z Laveną na pewno się martwią – dodała Sorcha. – Pewnie nawet nie wiedzą, że dzieci są z nami na statku.

– Odeślemy ich, kiedy dobijemy do Faren – mruknął pocieszająco Kyle. – Trzeba będzie znaleźć odpowiedni statek i zorganizować opiekę.

– Nie! Zostaniemy z wami! – oburzył się Loren. – Napiszcie do babci wiadomość!

– Napiszemy, ale i tak dostanie ją za miesiąc – rzuciła ironicznie Cass. – Nie wstyd wam?! Pewnie cała gildia przetrząsa teraz Hawari!

– Nie chciałem zostać – upierał się chłopczyk. – Sama mówiłaś, że musimy być dzielni, mamo! Nie będziemy uciekać jak tchórze. Też chcemy pomóc!

– Niby w jaki sposób?

– Będziemy walczyć! Dlaczego wy możecie się narażać, a ja mam czekać na was w Hawari?!

– Bo jesteś dzieckiem! – wtrącił stanowczo Kyle. – Lorenie, od tygodni unikasz treningów. Skoro tak bardzo palisz się do walki…

– Nie muszę być mistrzem miecza, żeby być silny – wycedził, przerywając ojcu. – Nie muszę być taki jak ty!

– A szkoda – ciągnął ze złością rycerz. – Przydałoby ci się więcej pokory!

Chłopiec zamilkł na chwilę i zacisnął ze złością pięści. Delikatne iskry posypały się z jego dłoni – magia w nim wrzała, chcąc znaleźć ujście.

– Niestety, poszedłeś w matkę – zakpiła Morrigan.

– Bardziej w babkę – zauważyła przekornie Cass.

Czarodziejka spojrzała na nią wymownie, po czym zwróciła się do Lorena.

– No to chodź. Ocenimy to.

Zimne, jakby skute lodem oczy czarodziejki przeszyły chłopca spojrzeniem. Spuścił głowę z pokorą. Wiedział, że poniesie konsekwencje swojego wybryku i gniewu Morrigan bał się najbardziej. Loren podążył za czarodziejką, zostawiając resztę w kajucie.

Keira współczuła bratu. Przez całą rozmowę nie odzywała się ani słowem, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, choć miała świadomość, że i ona zawiniła, uciekając z domu. Uwaga rodziców jak zwykle skupiła się na Lorenie, bo to on najczęściej był prowodyrem ich psot. Tym razem jednak ona również paliła się do podróży. Postanowiła go bronić.

– To nie wina Lorena. Mówiłaś, mamo, że to niebezpieczne, dlatego oboje chcieliśmy pomóc.

– Jesteś za mała, żeby brać udział w wojnie – wyjaśnił już dużo łagodniej Kyle. – To nie jest miejsce dla dziecka.

– Dlaczego? Przecież codziennie trenujemy…

– To nie to samo – przerwała jej Cass. – Dziecko, to niebezpieczne. Jeśli coś ci się stanie…

– No właśnie! Co, jeśli nigdy nie wrócicie do Hawari?! – Głos dziewczynki lekko zadrżał. – Co się stanie z nami?

Cassidy z Kyle’em spojrzeli po sobie zmieszani. Zaczęli rozumieć, co kierowało ich dziećmi. Zabójczyni podeszła do córki. Przykucnęła i chwyciła jej ramię.

– Keira… – zaczęła łagodnie. – Po wszystkim byśmy do was wrócili.

– A jeśli nie? – stawiała na swoim. – Tobie tato też zabronił płynąć do Irandal. Chciał, żebyś została.

– I dalej tak uważam – skwitował Kyle.

– Zapomnij! – oburzyła się Cassidy. – Już o tym rozmawialiśmy…

– No właśnie. Chcesz pomóc – wcięła się Keira. – My też chcemy. Proszę, nie odsyłajcie nas do Hawari.

Błagalny głos córki zmieszał Cassidy. Wypuściła powietrze z płuc i spojrzała na Kyle’a. Ten uniósł brwi i pokręcił głową. Zabójczyni zrozumiała.

– Mowy nie ma. – Podniosła się z kucek. – Wrócicie najbliższym statkiem z Faren.

– Ale…

– Skończyłam temat! – fuknęła. – Edgar też wam natrze uszu!

Dziewczynka przygryzła wargę. Zerknęła na drzwi i założyła za ucho czarne długie włosy. Miała nadzieję, że Loren coś wymyśli i będą mogli towarzyszyć rodzicom.

Chłopiec szedł za czarodziejką w milczeniu. Wpatrywał się w podłogę, nasłuchując uporczywego stukotu obcasów. Z każdym kolejnym krokiem stawał się coraz bardziej skruszony – ale i zły. Nie podobało mu się, że dorośli decydowali o jego losie. Miał zaledwie siedem lat, jednak czuł w sobie wystarczającą siłę, aby wspomóc rodziców. Nie podobała mu się wizja długotrwałych oczekiwań w Hawari.

Morrigan wyprowadziła dziecko na świeże powietrze. Przeszła wzdłuż pokładu pełnego załogi i zatrzymała się przy dziobie statku. Loren stanął tuż obok niej i dopiero wtedy odważył się unieść wzrok. Czarodziejka wpatrywała się w horyzont. Mocniejszy podmuch wiatru uniósł kosmyki jej włosów, które otarły się o blade policzki. Chłopiec wodził wzrokiem po jej idealnej twarzy, jednak kiedy spojrzała w jego stronę, Loren odwrócił wzrok.

– Tagann cumhacht mhór¹… – zaczęła.

– …freisin le freagracht mhór² – dokończył słowa, które czarodziejka wpajała mu niczym mantrę.

– Nie rozumiesz znaczenia tych słów.

– Rozumiem! – oburzył się. – Chcę być odpowiedzialny! Cały czas mówisz, że jestem dobrym czarodziejem! Wiele potrafię, a teraz…

– Z pewnością – prychnęła. – Jesteś bardzo dzielny, mały, ale nie zgrywaj bohatera. Świat wypełniają pieśni o szlachetnych czynach, ale cóż z tego? Wszyscy ci bohaterowie zawsze giną jako pierwsi.

– Ja nie zginę. – Wyprostował się dumnie, czarodziejka wyczuła jednak nerwowe nuty w jego głosie. Uśmiechnęła się kpiąco.

– Nie, bo wrócisz do Hawari. Już dość nawywijałeś.

– Ale…

– Jeśli rzeczywiście rozumiesz, czym jest odpowiedzialność, nie będziesz dyskutował – przerwała mu ostro. – Wszyscy mamy skupić się na zadaniu, a nie pilnować bachorów pałętających się pod nogami.

– Nie jestem bachorem!

– Jesteś. Masz jeszcze mleko pod nosem i siano pod tą rudą czupryną. Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. Jeśli chcesz być moim uczniem, to zrobisz, co ci powiem.

Po tych słowach zostawiła chłopca z milionem myśli.

– Ej! – zawołał za nią po chwili, jednak nie zareagowała. Zniknęła pod pokładem.

Loren czuł palący żal, a słowa Morrigan ugodziły go do żywego. Zacisnął pięści tak mocno, że ręce mu zadrżały. Nie zgadzał się ze swoją mistrzynią. Inaczej postrzegał odpowiedzialność i chciał udowodnić, że jest wart więcej, niż Morrigan sądzi.

Długo o tym rozmyślał. Siedział na barierce statku, wpatrując się w fale uderzające o burtę. Wiatr smagał jego jasną, piegowatą twarz i niósł za sobą zapach słonej wody. Owa woń kojarzyła się chłopcu z domem – z Hawari, którą dopiero opuścił. Kochał Edgara, Lavenę i pozostałych przyjaciół, ale tak bardzo chciał się sprawdzić… Pragnął dorównać ojcu.

Rozmyślając o słowach czarodziejki, nie zauważył Keiry, która przystanęła tuż obok. Oparła się niepostrzeżenie o barierkę i zapatrzyła w punkt na morzu. Loren zauważył w końcu siostrę, ale nic nie powiedział. Spostrzegł, że i ona jest przygnębiona.

– Bardzo się wściekła? – zagadnęła Keira.

– Hm?

– Morrigan…

– Nie bardziej niż zwykle. – Wzruszył ramionami, po czym zacytował kąśliwie: – „Wszyscy mamy skupić się na zadaniu, a nie pilnować bachorów pałętających się pod nogami”.

– Może jednak powinniśmy zostać w Hawari.

– Chyba oszalałaś! – wściekł się. – Nie wrócę do domu! Niech sobie mówią, co chcą!

– Tato mówił…

– Niech mówi, nie muszę go słuchać!

Keira zamilkła i przyglądała się bratu. Zawsze drażnił go temat ojca, zwłaszcza kiedy Kyle próbował pouczać Lorena. Westchnęła ciężko. Nie chciała go bardziej denerwować.

– To co zrobimy?

– Coś wymyślę – fuknął Loren. Przerzucił nogi nad barierką, zeskoczył na pokład. Zostawił siostrę i pomaszerował w stronę kajut.

Słońce zniknęło za horyzontem. Ostatnie promienie skrzyły się w niemal idealnej tafli, odbijającej padające na nie światło. Cassidy przyglądała się temu spektaklowi. Po rozmowie z Lorenem starała się zebrać myśli. Była zła przez bezmyślną ucieczkę dzieciaków z domu, choć zaczynała rozumieć logikę tych działań. Nie chciała być hipokrytką. Sama wielokrotnie łamała zasady. Wychodziła naprzeciw zagrożeniu, by czuć się potrzebna – tak samo oceniała zachowanie Lorena. Chłopiec okazał się butny i odważny. Nie chciała łamać jego ducha, choć jako matka drżała o przyszłość dziecka. Keira podążała za szaleństwem brata, ale jej stonowany temperament nie wzbudzał w Cassidy takiej trwogi jak syn. Dziewczynka o wiele trafniej oceniała własne możliwości.

Zerknęła na Kyle’a, który wyszedł do niej na pokład.

– Śpią?

– Chyba tak – westchnął. – Loren dalej się upiera, że nie wróci do Hawari.

– Nie bądź dla niego taki surowy. Chce dobrze.

– Tak jak ty? – rzucił nieco uszczypliwie. – Też powinnaś wrócić.

– Kyle! Nie…

– Oni widzą, że się stawiasz, i robią to samo – przerwał jej. – Cassidy, nie wiemy, co czeka nas w Irandal. Być może…

– No właśnie – przyznała wściekła. – Pójdziecie do cytadeli i co dalej? Kyle, to poroniony pomysł! Jestem przedstawicielką gildii kupieckich. Ze mną będziecie mogli poruszać się swobodnie po Irandal! Z pomocą Vigara poznamy plany imperatora, będziemy mogli coś wymyślić, przewidzieć jego kolejne ruchy. Przez tyle lat nie nauczyłeś się jeszcze, że nie wszystko załatwisz mieczem?

Cassidy wpatrywała się zdeterminowana w rycerza, jakby jej spojrzenie miało odwieść go od dalszej rozmowy na ten temat. Wiedziała, że ma rację. Ona jako jedyna nie musiała obawiać się władz miasta i mogła bezpiecznie przeprowadzić ich przez Irandal. Poza tym zwyczajnie martwiła się o Kyle’a. Wiedziała, że jej mąż nie stroni od radykalnych rozwiązań.

– Więc co proponujesz? – Rycerz wyraźnie odpuścił.

– Udamy się do gildii w Beldan. Musimy się dowiedzieć, co planuje Blaris, jakie wydał rozkazy. To na pewno ułatwi nam ułożenie jakiegoś planu. Poza tym… – Sięgnęła do kieszeni spodni i wyciągnęła rulonik papieru. Rozwinęła go. – Edan twierdzi, że rodzina Mastres może nam pomóc. Znajdziemy ich w okolicach Veries, a więc niedaleko cytadeli.

– Edan od lat nie był w Irandal. – Kyle zerknął z niesmakiem na zapiski ojca. – Co może wiedzieć o intencji tych ludzi?

– Skoro polecił nam, żebyśmy się z nimi skontaktowali, to musi coś wiedzieć. Wiem, że nie pałasz do niego zaufaniem, ale ja wierzę, że ma dobre intencje. Może warto spróbować?

Kyle cmoknął zniecierpliwiony, zacisnął szczęki i nabrał więcej powietrza w płuca. Widział determinację bijącą z oczu ukochanej. Domyślał się, co oznacza. Czuł w kościach, że zaangażowanie Cassidy w tę sprawę sprowadzi na nią kolejne kłopoty – i kolejne zagrożenie. Zdecydowanie wolałby, żeby została w Hawari, bezpieczna, podczas gdy on rozwiązałby tę sprawę po swojemu. Nie było jednak takiej siły, która wpłynęłaby na zabójczynię – tego był pewny.

Spędzili na morzu długie dni. Monotonna podróż rodziła w głowach przyjaciół wiele wątpliwości, ale i strach przed tym, co zastaną na miejscu. Blaris słynął z twardych rządów, choć do tej pory unikał radykalnych działań. Wszyscy od dawna mieli świadomość, że starcie z władzą to jedynie kwestia czasu. Łudzili się jednak, że będzie dotyczyć innego pokolenia. Dla każdego z nich nadchodząca walka miała zupełnie inne znaczenie. Kyle chciał wspomóc swoich braci, Sorcha bronić rodziny, zaś Morrigan…

Czarodziejka nie była związana z żadną gildią, nie miała też bliskich, których chciałaby chronić, jednak zmiana zasad panujących w Irandal od dawna spędzała jej sen z powiek. Marzyła o tej bitwie i czuła, że w końcu będzie mogła ziścić pragnienia. Paliły ją niczym trucizna. Rozlewały się w żyłach i zajmowały umysł. Żal i poczucie niesprawiedliwości chciały znaleźć w końcu ujście; musiała odegrać się na kimś, kto w jej mniemaniu pozbawił ją szansy na lepszy byt. Mimo że w Hawari odnalazła namiastkę władzy, to wracając do swoich korzeni, mogła spełnić inne z ambicji.

Teraz jednak starała się okiełznać ucznia. Obserwowała, jak Loren w ogromnym skupieniu unosi kule wody za pomocą magii. Ciecz walczyła z grawitacją. Przyssała się do tafli, nie pozwalając wyrwać się z jej objęć.

– Nie tak – fuknęła, kiedy chłopak zerwał czar, sprawiając, że woda chlupnęła do morza. – Nie udawaj potężniejszego, niż jesteś. Zobacz.

Uniosła dłoń i wyszeptała słowa inkantacji. Woda zabulgotała, a ze wzburzonej tafli wyskoczyła kula wielkości ludzkiej głowy. Zaiskrzyła w promieniach słońca i uniosła się wyżej, kierując na pokład.

Loren był nieco nabzdyczony, ale oglądał pokaz czarodziejki. Magia przywiodła wodny pocisk tuż pod sam nos chłopca. Wewnątrz pływała mała srebrna rybka. Zdezorientowana zataczała koła, szukając ucieczki.

– Zanim osiągniesz mistrzostwo magii, musisz opanować podstawy – ciągnęła Morrigan. – Naucz się mierzyć siły na zamiary, bo niczego nie uzyskasz.

– To tylko głupia woda.

Czarodziejka uśmiechnęła się drwiąco. Uniosła dłonie, a kula zadrżała, dotknięta kolejną porcją magii. Przybrała postać głowy smoka, który rozwarł paszczę przed twarzą chłopca. Wodne kły zalśniły w słońcu; Loren miał wrażenie, że czuje na twarzy oddech potwora. Zląkł się, kiedy pysk wyrwał do przodu. Rozbił się na głowie chłopca, mocząc koszulę i rude kędziorki. Loren otrząsnął się z wody i spojrzał na czarodziejkę z wyrzutem.

– To jeden z żywiołów. Daje życie, ale równie skutecznie je odbiera. Nie lekceważ tej siły.

– Ogień to też żywioł. – Loren podniósł rybkę obijającą się o pokład. – Dużo potężniejszy niż woda.

– Żeby osiągnąć mistrzostwo, musisz być dobry w każdej dziedzinie. – Czarodziejka obserwowała, jak chłopiec uwalnia zwierzę, wrzucając je do morza. – Zresztą tutaj lepiej nie baw się ogniem. Jeśli spalisz żagle, to zaręczam, że wrócisz do Hawari wpław.

Chłopiec zignorował jej słowa. Wodził wzrokiem po tafli, by po chwili wyciągnąć dłonie za barierkę. Rozpostarł ramiona tak, jakby chciał objąć horyzont.

Morrigan czuła unoszącą się wokół chłopca słodką woń magii. Podeszła bliżej. Woda zawrzała. Zmącona tafla przybrała postać wiru. Zataczała koła, by wyrwać jej część ponad granatową toń. Nierówna masa przybierała przeróżne kształty, utrzymując zwartą formę.

Za wiele chcesz, mały – pomyślała Morrigan, odczytując jego intencję.

Pojawił się pokraczny łeb. Miotał się, jakby chciał wyrwać się z objęć magii. Morrigan uniosła dłoń.

– Eitilt dragon³ – wypowiedziała zaklęcie.

Magiczne stworzenie zadrżało. Nastroszyło potężne kolce, które wyrosły mu na grzbiecie. Wyrwało w górę, przybierając postać wężopodobnej kreatury. Zatoczyło serpentynę na nieboskłonie, gubiąc krople, które wyglądały jak sypiące się ze stworzenia diamenty.

Loren wydał zduszony okrzyk. Zerknął na Morrigan. Posłała mu łagodny uśmiech.

– Ćwicz – poleciła, kiedy wodny smok zmienił się w niejednolitą masę wody i runął do morza. – Przed tobą jeszcze wiele pracy.

Chłopiec pokiwał głową i oparł się o barierkę. Czuł mrowienie dłoni i ciężko oddychał. Na dziś to był koniec lekcji. Jego moce nie dawały mu takich możliwości, jakie posiadała Morrigan. Wiedział, że przed nim jeszcze wiele nauki, ale był zdeterminowany, żeby osiągnąć mistrzostwo we władaniu magią.

Aby podróż była mniej nużąca, pasażerowie starali się znaleźć sobie jakieś zajęcie. Jedni pogrążali się w długich rozmowach, inni doskonalili umiejętności walki – tak jak Keira i Kyle. Cassidy z czułością obserwowała ukochanego mierzącego się z córką na pokładzie. Z uwagi na brak ćwiczebnych mieczy dziewczynka dzierżyła rapier matki. W małych rączkach stanowił śmiercionośną broń, ale był nieco za długi i za ciężki. Pomimo tych przeciwności Keira dobrze radziła sobie z ostrzem. Przykładała się do ćwiczeń. Pod czujnym okiem Kyle’a za każdym razem robiła widoczne postępy. Cassidy podziwiała jej zwinne ruchy i napawała się dumą. Mała rokowała na dobrą wojowniczkę.

– To nie przystoi – usłyszała głos Weneta, który przystanął przy rudowłosej.

Dziewczyna uniosła wzrok na preceptora. Widziała, że obserwował pojedynek.

– Z tego, co wiem, nie stronicie od szkolenia dzieci – przyznała z wyraźnym niesmakiem. – Dziwi mnie twoja niechęć.

Wenet wymamrotał coś pod nosem, a po jego twarzy przemknął cień. Ani na moment nie spuszczał surowego spojrzenia z byłego ucznia.

– Zmarnował potencjał, choć tak wiele mógł osiągnąć jako rycerz zakonny.

– Sami wygnaliście go z Irandal.

– Złamał kodeks, ale teraz ma szansę wszystko naprawić. – Przeniósł spojrzenie szarych, zimnych oczu na Cassidy. – Nie stawaj mu na drodze. Już dość namieszałaś.

– Niech Kyle sam zdecyduje, co chce zrobić ze swoim życiem. Nie podlega już cytadeli, więc się od niego odpieprz. Skąd ta zmiana? Nagle stał się potrzebny?

– Jak ty mało o nim wiesz. – Wenet uśmiechnął się kpiąco. – Jeszcze go nie znasz.

Słowa preceptora zagotowały krew w żyłach Cass. Jej dłonie zadrżały, kiedy zacisnęła je w pięści. Nim jednak zdążyła rzucić parę kąśliwych uwag, dobiegł ją świergotliwy głos Sorchy.

– Keira trenuje? – Elfka podeszła do zebranych i skinęła na powitanie Wenetowi. – Jest taka zdolna! Widać, jaki Kyle jest z niej dumny! To jego oczko w głowie.

Wenet zirytował się słowami długouchej dziewczyny. Nie wdał się jednak w dalszą dyskusję, ruszył w kierunku kajut, zostawiając kobiety.

Cass odprowadziła go wzrokiem, czując, jak wewnątrz pali ją wściekłość. Nie ufała preceptorowi.

– Powiedziałam coś nie tak? – Sorcha zmieszała się jego zachowaniem.

– Nie, to nie ty. To ten nadęty belfer jest skończonym idiotą. – Zaperzyła się Cass, wracając spojrzeniem na walczących.

– Pewnie denerwuje się powrotem do Irandal.

– Z pewnością. – Skrzywiła się. – Niech skupi się na zadaniu i trzyma się z daleka od Kyle’a. Coś czuję, że chce namieszać mu w głowie.

– Dlaczego tak mówisz?

Cass nie odpowiedziała. Od samego początku czuła jego niechęć. Wiedziała, że nie w smak była mu cała sytuacja z Kyle’em – to w końcu wyjątkowy rycerz. Cytadela straciła go przez zatwardziałe zasady rządzące tym miejscem, ale teraz, w obliczu wojny, okazywał się niezbędny do ratowania Zakonu. Ogarniał ją bunt i strach, że ktoś mógłby jej odebrać ukochanego. Z tego też powodu ani myślała wrócić do Hawari.

Kiedy trening dobiegł końca, Cass podeszła do córki i przejęła rapier.

– Świetnie sobie radzisz, ale niemal uszkodziłaś ostrze. – Przejechała palcem po krawędzi klingi. – To nie miecz. Musisz bardziej uważać.

– Kiedy dostanę swój? – Dziewczynka spojrzała z żałością na matkę. – Obiecałaś…

– Żebyś ucięła głowę bratu?

– Jesteś niesprawiedliwa, mamo. Hana mówiła, że jak była mała, dostała swój miecz.

– Pomyślimy o czymś, kiedy wrócimy do Hawari – wtrącił Kyle. – Myślę, że wystarczająco dobrze sobie radzisz, żeby dostać własną broń.

Cass zaśmiała się, kiedy córka podskoczyła z radości.

– No i wyprosiła. – Położyła dłonie na biodrach. – Keira, znajdź brata. Zaraz pójdziemy coś zjeść.

– Znowu suchary? – jęknęła.

– Podobno załoga ma świeże ryby. – Mrugnęła do niej. – Leć po brata.

Dziewczynka usłuchała prośby matki i ruszyła wzdłuż pokładu. Była pewna, że Loren kręcił się gdzieś tutaj z Morrigan.

Cass spojrzała na Kyle’a. Obserwowała, z jakim uczuciem rycerz odprowadził córkę wzrokiem. Zadrżało jej serce.

Nie, Kyle nigdy by nas nie zostawił, pomyślała, odganiając niewygodne wizję.

– Jak się czujesz? – Kyle zwrócił się do Cassidy. – Zdecydowanie lepiej znosisz podróż.

– Eliksiry Mereid to świństwo, ale rzeczywiście działają. Wolę je pić niż wisieć na burcie.

– Mądrze.

Cass uśmiechnęła się i przytuliła ukochanego. Bała się konsekwencji jego decyzji – powrotu do dawnego życia i wojny. Po przeżyciach z Hawari nie mogła znieść myśli, że ich idylla miałaby zostać zburzona.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij