- promocja
- W empik go
Więzień labiryntu. Seria Więzień labiryntu. Tom 1 - ebook
Więzień labiryntu. Seria Więzień labiryntu. Tom 1 - ebook
Więzień Labiryntu to pierwszy tom serii amerykańskiego autora Jamesa Dashnera. Książka stała się międzynarodowym bestsellerem i jest uznawana za jedną z najlepszych z tego gatunku, obok takich tytułów jak Igrzyska Śmierci, Gone czy Niezgodna.
Na podstawie powieści został nakręcony film, który stał się hitem na całym świecie.
Kiedy Thomas budzi się w windzie, pamięta tylko swoje imię. Otaczają go nieznajomi – chłopcy, których wspomnienia również zniknęły.
Poza wysokimi kamiennymi ścianami, które ich otaczają, znajduje się bezkresny, nieustannie zmieniający się labirynt. To jedyna droga ucieczki — a nikt nigdy nie wyszedł z niego żywy.
Potem pojawia się dziewczyna. Pierwsza dziewczyna w historii. A wiadomość, którą przekazuje, jest przerażająca.
Szansa jest tylko jedna:
Znajdź wyjście albo giń.
Pełna tajemnic historia o walce o przetrwanie, którą zagorzali fani opisują jako połączenie Władców much, Igrzysk śmierci i Zagubionych.
„Entertainment Weekly”
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65568-56-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powstał, rozpoczynając nowe życie, otoczony przeszywającą ciemnością i stęchłym, zakurzonym powietrzem.
Dźwięk metalu uderzającego o metal; podłoga gwałtownie zadrżała i przewrócił się. Przeczołgał się na czworakach do tyłu, kropelki potu spływały z jego czoła pomimo przejmującego chłodu. Uderzył plecami o zimną, metalową ścianę. Wstał i przesuwał się wzdłuż niej, dopóki nie dotarł do kąta pomieszczenia. Osunął się na podłogę i przyciągnął nogi do tułowia, mając nadzieję, że jego oczy wkrótce przywykną do ciemności.
Przy kolejnym wstrząsie pomieszczenie szarpnęło w górę, niczym stara winda w szybie kopalnianym.
Dźwięki skrzypiących łańcuchów i mechanicznych kół, przywołujące na myśl starożytną fabrykę stali, rozbrzmiewały dookoła, odbijając się od ścian pustym, brzękliwym świstem. Pozbawiona światła winda kołysała się na boki, wjeżdżając na górę, przyprawiając go o mdłości; zapach spalonego oleju zaatakował jego zmysły, sprawiając, że poczuł się jeszcze gorzej. Zbierało mu się na płacz, jednak jego oczy pozostawały suche; mógł jedynie siedzieć samotnie w ciemności i czekać.
Nazywam się Thomas, pomyślał.
To... to była jedyna rzecz, jaką pamiętał ze swojej przeszłości.
Nie pojmował, jak to mogło być możliwe. Jego umysł funkcjonował bez zarzutu, próbując rozpoznać otoczenie i znaleźć wyjście z tej sytuacji. Fala informacji zalała jego myśli – fakty i obrazy, wspomnienia i szczegóły o świecie, o sposobie, w jaki ten świat funkcjonował. Przywołał obraz śniegu na drzewach, wspomnienie przejażdżki drogą zasypaną liśćmi, hamburgera z frytkami, księżyca rzucającego jasną poświatę na trawiastą łąkę, kąpieli w jeziorze, zgiełku i zamętu miejskiego życia o poranku.
Jednak nadal nie wiedział, skąd pochodził ani w jaki sposób znalazł się w spowitej ciemnością windzie, czy też kim byli jego rodzice. Nie pamiętał nawet swojego nazwiska. Obrazy ludzi przemykały mu przez głowę, jednak nie potrafił ich rozpoznać, twarze zastępowała udręczona plama kolorów. Nie potrafił sobie przypomnieć choćby jednej znanej mu osoby lub przywołać jakiejkolwiek rozmowy.
Wagon windy wciąż się wznosił, kołysząc się na boki. Thomas przyzwyczaił się do nieustannie szczękających łańcuchów, które wciągały go na górę. Upłynęło sporo czasu. Minuty zamieniły się w godziny, chociaż nie mógł być tego pewny, ponieważ każda sekunda wydawała się wiecznością. Nie. Był przecież sprytniejszy. Jego zmysły podpowiadały mu, że był w ruchu od co najmniej pół godziny.
Co dziwne, poczuł, jak strach go opuścił, zupełnie niczym chmara komarów przegoniona przez wiatr, ustępując miejsca wszechogarniającej go ciekawości. Chciał wiedzieć, gdzie się znajduje i co to wszystko oznaczało
Wagon, skrzypiąc i wydając dźwięk głuchego uderzenia, szarpnął i zahamował, sprawiając, że Thomas ponownie upadł na twardą podłogę. Zrywając się na nogi, poczuł, że wagon kołysze się coraz wolniej, aż w końcu zatrzymał się zupełnie.
Zapadła złowroga cisza.
Upłynęła minuta. Dwie. Spoglądał w każdym kierunku, jednak zewsząd ogarniała go ciemność. Szedł ponownie po omacku wzdłuż ściany w poszukiwaniu wyjścia. Jednak nie znalazł niczego prócz zimnego metalu. Jęk zawodu rozbrzmiał echem, niczym przenikliwe zawodzenie śmierci. Kiedy zaniknął, powróciła cisza. Krzyknął znowu, wzywając pomocy, uderzając pięściami w ścianę.
I nic.
Thomas wrócił z powrotem do kąta, objął kolana ramionami i zadygotał, a strach powrócił. Poczuł niespokojne drżenie w piersi, jak gdyby jego serce chciało się wyrwać i opuścić ciało.
– _Niech... ktoś... mi... pomoże!_ – krzyknął. Każde słowo rozdzierało jego gardło przenikliwym wrzaskiem rozpaczy.
Nad jego głową rozległ się głośny brzęk – przestraszony, wciągnął gwałtownie powietrze, spoglądając w górę. Prosta linia światła przeszyła sufit, Thomas obserwował, jak się powiększała. Ciężki zgrzytliwy dźwięk ujawnił obecność podwójnych rozsuwanych drzwi, które po chwili stanęły otworem. Po tak długim czasie spędzonym w ciemności, światło raniło jego oczy; odwrócił wzrok, zasłaniając twarz dłońmi.
Usłyszał dźwięki dochodzące z góry – głosy – i strach sparaliżował jego ciało.
– Patrzcie na tego sztamaka!
– Ile może mieć lat?
– Wygląda jak klump w koszulce.
– Sam jesteś klump, smrodasie.
– Stary, ale tam śmierdzi pociskiem!
– Mam nadzieję, że podobała ci się przejażdżka, świeżuchu.
– Stąd nie ma powrotu, koleś.
Thomas poczuł ogarniającą go falę gorąca i paniki. Głosy były jakieś dziwne, rozbrzmiewały echem. Niektóre z nich wydawały mu się zupełnie obce – inne zaś znajome. Spojrzał spod przymrużonych powiek w stronę mówiących osób, starając się przyzwyczaić oczy do światła. Z początku dostrzegł jedynie przemieszczające się cienie, które wkrótce przybrały kształt ludzi nachylających się nad wyrwą w suficie, spoglądających na niego i wskazujących go palcem.
Nagle, zupełnie jak gdyby ktoś wyregulował ostrość jego wzroku, twarze stały się wyraźne. Jego oczom ukazali się chłopcy – niektórzy młodsi, inni starsi. Thomas nie wiedział, czego się spodziewać, jednak ich widok zaskoczył go. Byli nastolatkami. Dzieciakami. Niektóre z jego obaw odpłynęły, jednak nie na tyle daleko, aby uspokoić łomoczące wciąż serce.
Ktoś spuścił linę, na końcu której znajdowała się wielka pętla. Thomas zawahał się, następnie podszedł i wsadził do niej prawą stopę; ściskał ją mocno, podczas gdy ktoś na górze wciągał go w stronę światła. Zobaczył las dłoni, całe mnóstwo rąk, i te dłonie chwyciły go za ubranie, wciągając na górę. Rzeczywistość zdawała się wirować kłębiącą się mgłą twarzy, kolorów i świateł. Burza emocji rozrywała mu wnętrzności; chciał krzyczeć, zbierało mu się na płacz i wymioty. Chóralne głosy ucichły, kiedy wyciągano go z ciemnego kontenera i ktoś do niego przemówił. Wiedział, że nigdy nie zapomni tych słów.
– Miło cię poznać, sztamaku – powiedział chłopak. – Witaj w Strefie.2
Wciągające go dłonie w końcu zniknęły, gdy Thomas stanął twardo na ziemi i otrzepał kurz z koszulki i spodni. Wciąż oślepiony światłem, zachwiał się. Zżerała go ciekawość, jednak czuł się zbyt słabo, aby dokładniej przyjrzeć się otoczeniu. Jego nowi towarzysze milczeli, kiedy obracał głowę we wszystkie strony, starając się rozejrzeć wokoło.
Gdy obracał się powoli, pozostałe dzieciaki chichotały, przyglądając się mu. Niektórzy chłopcy wyciągnęli ręce i szturchali go palcami. Musiało ich być co najmniej pięćdziesięciu. Mieli poplamione i przepocone ubrania, jak gdyby wrócili po ciężkim dniu pracy. Byli różnej postury, wzrostu oraz rasy, a ich włosy miały różną długość. Nagle zakręciło mu się w głowie. Zamrugał oczami, przyglądając się twarzom chłopców oraz dziwnemu miejscu, w którym się znalazł.
Stali pośrodku olbrzymiego dziedzińca wielkości siedmiu boisk piłkarskich, otoczonego z czterech stron potężnym murem z szarego kamienia, który pokrywał gęsty bluszcz. Wysokie na kilkadziesiąt metrów ściany tworzyły idealny kwadrat wokół nich, a w każdej z nich, dokładnie pośrodku, znajdowała się długa szczelina, za którą rozpościerały się ścieżki i długie korytarze.
– Patrzcie na tego szczylniaka – rozbrzmiał chropowaty głos. Thomas nie widział, kto wypowiedział te słowa. – Od tego kręcenia się w kółko koleś skręci sobie kark.
Kilku chłopców wybuchnęło śmiechem.
– Zawrzyj twarzostan, Gally! – wtrącił ktoś niskim głosem.
Thomas ponownie skupił wzrok na tłumie obcych stojących przed nim. Wiedział, że musi mieć się na baczności – czuł się, jakby był pod wpływem środków odurzających. Wysoki, jasnowłosy chłopak o kwadratowej szczęce powąchał go, jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Niski, pulchny koleś wiercił się nieustannie, spoglądając na Thomasa wybałuszonymi oczami. Krępy, umięśniony Azjata skrzyżował ramiona, przyglądając się mu, a podwinięte rękawy obcisłej koszulki uwidoczniły bicepsy. Ciemnoskóry chłopak – ten sam, który go powitał – spojrzał na niego z marsową miną. Niezliczona reszta wpatrywała się w niego.
– Gdzie jestem? – zapytał Thomas, zdziwiony tembrem własnego głosu. Nie brzmiał tak, jak powinien, był wyższy, niż się spodziewał.
– Na pewno nie u mamy – rzucił ciemnoskóry chłopak. – Wylaksuj.
– Do którego Opiekuna trafi? – krzyknął ktoś z głębi tłumu.
– Mówiłem, smrodasie – odpowiedział ostry i przenikliwy głos. – To klump, więc będzie Pomyjem. Bez dwóch zdań.
Chłopak roześmiał się, jak gdyby opowiedział najlepszy kawał w życiu.
Thomas ponownie poczuł uporczywy mętlik w głowie, słysząc tak wiele słów i zdań, które pozbawione były sensu. _Sztamak. Smrodas. Opiekun. Pomyj_. Wyskakiwały z ust chłopaków tak naturalnie, że czuł się nieswojo, nie znając ich znaczenia. Zupełnie jakby wraz z utratą pamięci utracił również część rozumienia mowy.
Ocean emocji zalewał jego umysł i serce. Zdezorientowanie. Ciekawość. Panika. Strach. Jednak przede wszystkim ogarniało go ponure uczucie rozpaczy, jak gdyby świat, który znał, przestał istnieć, został wymazany z jego pamięci i zastąpiony obrzydliwym substytutem. Pragnął uciec jak najdalej od tych ludzi i tego miejsca.
Chłopak o szorstkim głosie przemawiał:
– ...nawet tego nie zrobi, dam sobie za to rękę uciąć.
Thomas w dalszym ciągu nie widział jego twarzy.
– Powiedziałem, zawrzyj twarzostan! – krzyknął ciemnoskóry młodzieniec. – Lepiej zwijaj chlipadło, inaczej ci je ukrócę!
To musiał być ich przywódca, uświadomił sobie Thomas. Nie mogąc znieść widoku wpatrujących się w niego kilkudziesięciu par oczu, skupił swoją uwagę na przyglądaniu się miejscu, które tamten chłopak nazwał Strefą.
Podłoże dziedzińca wyłożono olbrzymimi kamiennymi blokami. Wiele z nich było naznaczonych pęknięciami, spomiędzy których wyrastały chwasty i trawa. W pobliżu jednego z narożników dziedzińca znajdował się dziwny, rozpadający się drewniany budynek, który wyróżniał się na tle szarego kamienia. Wokół niego znajdowało się kilka drzew, których korzenie niczym pazury przebijały kamienną podłogę w poszukiwaniu pożywienia. W innym rogu znajdowały się uprawy – z miejsca, w którym stał, Thomas rozpoznał kukurydzę, sadzonki pomidorów, drzewa owocowe.
Po drugiej stronie dziedzińca znajdowały się drewniane zagrody dla owiec, świń oraz krów. Spora kępa drzew w ostatnim z narożników wyglądała na uschniętą i obumarłą. Pogodne niebo mieniło się błękitem, jednak Thomas nie dostrzegał śladu promieni słońca, pomimo blasku dnia. Pełzające po murach cienie nie zdradzały czasu ani kierunku – równie dobrze mógł być wczesny poranek, jak i późne popołudnie. Gdy wziął głęboki oddech, starając się uspokoić nerwy, zaatakowała go mieszanka zapachów: świeżo przekopanej ziemi, nawozu, zapachu sosny, czegoś zgniłego oraz czegoś słodkiego. Z jakiegoś powodu wiedział, że były to zapachy gospodarstwa.
Thomas spojrzał na swoich porywaczy, odczuwając dziwną, acz konieczną potrzebę zadania im pytań.
Porywacze, pomyślał. Dlaczego to słowo pojawiło się w mojej głowie?
Spojrzał na nich, przyjrzał się dokładnie ich twarzom. Oczy jednego z chłopców płonęły nienawiścią. Wyglądał na tak rozwścieczonego, że Thomas nie zdziwiłby się, gdyby ten dzieciak wyskoczył na niego z nożem. Miał czarne włosy, a kiedy ich oczy się spotkały, chłopak pokiwał głową i odwrócił się, odchodząc w kierunku śliskiego, żelaznego słupa i drewnianej ławki. Wielokolorowa flaga zwisała nieruchomo na szczycie masztu, jednak z powodu braku wiatru nie mógł dostrzec jej wzoru.
Wstrząśnięty Thomas wpatrywał się w plecy chłopaka, dopóki ten nie odwrócił się i nie usiadł. Thomas szybko spojrzał w inną stronę.
Nagle przywódca grupy, który wyglądał na jakieś siedemnaście lat, zrobił krok naprzód. Miał na sobie zwyczajne ubranie: czarny podkoszulek, jeansy, tenisówki, zegarek cyfrowy. Z jakiegoś powodu jego ubiór zaskoczył Thomasa. Wyobrażał sobie, że powinni tu nosić coś bardziej złowieszczego, niczym więzienny uniform. Ciemnoskóry chłopak miał krótko przycięte włosy i gładko ogoloną twarz. Lecz poza zmarszczonymi brwiami, nie było w nim nic groźnego.
– To długa historia, sztamaku – przemówił. – Z czasem zrozumiesz. Jutro zabiorę cię na Wycieczkę. Do tego czasu... postaraj się niczego sobie nie połamać. – Wyciągnął do niego dłoń. – Jestem Alby – powiedział, wyraźnie czekając na uścisk dłoni.
Thomas odmówił. Instynkt przejął kontrolę nad jego czynami. Bez słowa odwrócił się, podszedł do pobliskiego drzewa i usiadł, opierając się plecami o szorstką korę. Fala paniki, niemal nie do zniesienia, ponownie zalała jego ciało. Wziął jednak głęboki oddech, starając się pogodzić z sytuacją.
Uspokój się, pomyślał. Niczego nie wymyślisz, jeżeli pozwolisz, aby strach tobą zawładnął.
– Opowiedz mi – zawołał Thomas, starając się opanować głos. – Opowiedz mi tę długą historię.
Alby spojrzał na kompanów stojących przy nim, przewracając oczami, a Thomas ponownie przyjrzał się tłumowi chłopców. Jego pierwotne obliczenia nie odbiegały daleko od rzeczywistości – było ich pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, począwszy od dziesięciolatków aż po niemal dorosłych, jak Alby, który wydawał się jednym z najstarszych. W tej właśnie chwili Thomas poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Uświadomił sobie właśnie, że nie wie, ile sam ma lat.
– Poważnie – powiedział, porzucając maskę odwagi. – Co to za miejsce?
Alby podszedł do niego i usiadł po turecku. Tłum chłopców zgromadził się za nimi. Zaglądali z każdej strony, aby lepiej widzieć.
– Jeżeli się nie boisz – powiedział Alby – to znaczy, że nie jesteś człowiekiem. A jeżeli będziesz dziwaczył, to zrzucę cię z Urwiska, bo to będzie oznaczało, że jesteś wariatem.
– Z Urwiska? – zapytał Thomas, a krew odpłynęła mu z twarzy.
– Purwa – powiedział Alby, przecierając oczy. – Nie było tematu, rozumiesz? Nie tłuczemy sztamaków, możesz mi wierzyć. Po prostu nie daj się zabić, postaraj się przeżyć, rozumiesz?
Przerwał i Thomas uświadomił sobie, że krew musiała już całkowicie odpłynąć z jego twarzy po tym, co przed chwilą usłyszał.
– Posłuchaj – powiedział Alby, a następnie przejechał dłonią po swoich krótko ostrzyżonych włosach i westchnął. – Nie jestem w tym dobry. Jesteś pierwszym sztamakiem od czasu, kiedy zginął Nick.
Thomas otworzył szeroko oczy, a kolejny chłopak zrobił krok naprzód i trzasnął Alby’ego w głowę.
– Wstrzymaj się do cholernej Wycieczki – powiedział z dziwnym akcentem, ochrypłym głosem. – Dzieciak nam tu skona ze strachu, a jeszcze nic nie usłyszał. – Pochylił się i wyciągnął dłoń w kierunku Thomasa. – Jestem Newt, świeżuchu. Mam nadzieję, że wybaczysz ten klumpo-bełkot naszemu nowemu szefostwu.
Thomas wyciągnął rękę i uścisnął dłoń chłopca, który sprawiał wrażenie sympatyczniejszego niż Alby. Był też od niego wyższy, jednak wydawał się o rok młodszy. Miał długie blond włosy, które opadały na umięśnione ramiona.
– Morda, smrodasie – burknął Alby, ciągnąc go za ramię, aby usiadł przy nim. – Przynajmniej rozumie połowę z tego, co do niego mówię. – Kilka pojedynczych śmiechów dobiegło zza ich pleców, a następnie wszyscy zebrali się za Albym i Newtem, stając jeszcze bliżej siebie, aby przysłuchiwać się rozmowie.
Alby rozłożył ręce dłońmi do góry.
– To miejsce to Strefa. Tutaj mieszkamy, jemy i śpimy. My jesteśmy Streferami. To wszystko, co...
– Kto mnie tu przysłał? – zapytał Thomas, żądając odpowiedzi, porzucając strach i dając upust złości. – Skąd...
Jednak zanim zdążył zadać kolejne pytanie, Alby chwycił go za koszulkę i pochylił się, wsparty na kolanach.
– Wstawaj, sztamaku, no wstawaj! – powiedział, unosząc się i ciągnąc Thomasa za sobą.
Thomas, cały rozdygotany, w końcu się podniósł. Oparł się o drzewo, próbując wyrwać się z uścisku Alby’ego, który stał naprzeciw niego.
– Nie przerywaj mi, chłoptasiu! – wrzasnął Alby. – Purwa, jeżeli powiemy ci wszystko, co chcesz usłyszeć, to zdechniesz na miejscu, a jeszcze wcześniej walniesz klumpa w portki. Grzebacz wyciągnie cię za kopyta i tyle będziemy mieli z ciebie pożytku.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparł powoli Thomas, zdumiony stanowczością w swoim głosie.
Newt chwycił Alby’ego za ramiona.
– Stary, wylaksuj. Swoim kazaniem narobisz więcej szkody niż pożytku.
Alby puścił koszulkę Thomasa i cofnął się, dysząc ciężko.
– To nie przedszkole, szczylniaku. Zapomnij o dawnym życiu, rozpocząłeś nowe. Wykuj zasady i przestrzegaj ich. Słuchaj, gdy do ciebie mówię, i nie pyskuj. Zrozumiałeś?
Thomas spojrzał na Newta w poszukiwaniu pomocy. Poczuł, jak ból i mdłości wykręcają jego wnętrzności. Łzy, które starał się powstrzymać, paliły jego oczy.
Newt skinął głową.
– Rozumiesz, co do ciebie gada, świeżuchu?
Skinął ponownie.
Thomas aż kipiał ze złości, chciał komuś przywalić. Zamiast tego mruknął:
– Tak.
– Ogay – powiedział Alby. – Dzisiaj jest twój Pierwszy Dzień, sztamaku. Ściemnia się, niedługo wrócą Zwiadowcy. Pudło przyjechało dzisiaj później, nie mamy więc czasu na Wycieczkę. Pójdziemy jutro, z samego rana. – Odwrócił się w stronę Newta. – Znajdź mu jakąś pryczę i dopilnuj, żeby się położył.
– Ogay – odpowiedział Newt.
Alby ponownie spojrzał na Thomasa, mrużąc oczy.
– Za kilka tygodni ci przejdzie, Njubi, i wtedy się przydasz. Żaden z nas Pierwszego Dnia niczego nie wiedział. Jutro rozpoczynasz nowe życie.
Alby odwrócił się i zaczął się przeciskać przez tłum stojących za nimi chłopaków, a następnie udał się w stronę skośnego, drewnianego budynku w rogu. Większość dzieciaków zaczęła się rozchodzić, jednak zanim to nastąpiło, każdy z nich obrzucił Thomasa znudzonym spojrzeniem.
Thomas skrzyżował ramiona, zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Poczuł, jak jego ciało wypełnia pustka, którą natychmiast zastąpił smutek przeszywający serce. Tego było za wiele – gdzie on w ogóle się znajdował? Co to za miejsce? Jakieś więzienie czy co? Jeżeli tak, dlaczego go tutaj zesłano i na jak długo? Język, którym wszyscy się tutaj posługiwali, był jakiś dziwny i wydawało się, że żaden z chłopców nie przejąłby się tym, czy Thomas pozostanie żywy, czy martwy. Łzy ponownie napłynęły mu do oczu, jednak tym razem nie pozwolił im wypłynąć.
– Co takiego zrobiłem? – wyszeptał do samego siebie. – Co takiego zrobiłem, że mnie tutaj zesłano?
Newt poklepał go po ramieniu.
– Przechodzisz, świeżuchu, dokładnie przez to samo co my, kiedy się tutaj znaleźliśmy. Każdy z nas miał swój Pierwszy Dzień, wyłażąc z tej ciemnej puchy. Nie jest kolorowo i nie będzie, o czym wkrótce przekonasz się na własnej skórze. Tak czy owak, wiem, że dasz z siebie wszystko. Przecież widzę, że nie jesteś zafajdanym maminsynkiem.
– Czy jesteśmy w więzieniu? – zapytał Thomas. Próbował przekopać mroczną otchłań swojej pamięci w poszukiwaniu jakiejkolwiek wyrwy w przeszłości.
– Nazadawałeś już sporo pytań jak na początek, stary. Nie mam dla ciebie odpowiedzi, przynajmniej nie teraz. Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz zadawać pytania i pogodzisz się ze zmianą. Jutro będzie nowy dzień.
Thomas nie odpowiedział. Spuścił głowę, wpatrując się w skaliste, popękane podłoże. Dostrzegł pasmo chwastów obrastających krawędź jednego z kamiennych bloków, spod których ciekawsko wyglądały drobne, żółte kwiaty poszukujące słońca, które dawno już skryło się za olbrzymimi murami Strefy.
– Przekimasz się u Chucka – powiedział Newt. – Może i jest trochę tłustawy, ale w porządku z niego chłopina. Poczekaj na mnie, zaraz wracam.
Ledwo Newt skończył wypowiadać zdanie, kiedy nagły, przeszywający krzyk rozdarł powietrze. Wysoki i piskliwy, niemal nieludzki wrzask rozbrzmiał echem, odbijając się od kamiennego podłoża dziedzińca. Wszyscy zebrani zwrócili się w kierunku źródła przenikliwego dźwięku. Thomas poczuł, jak krew przemierzająca korytarze jego żył zamienia się w lodowatą breję, kiedy zdał sobie sprawę, że przerażający wrzask dobiegał z drewnianego budynku.
Również Newt podskoczył i zmarszczył czoło, wyraźnie zaskoczony.
– Purwa! – powiedział. – Czy ten cholerny Plaster nie potrafi poradzić sobie z tym chłopakiem beze mnie? – Pokiwał głową i kopnął lekko Thomasa w nogę. – Znajdź Chucka, powiedz mu, że ma ci załatwić wyro. – Następnie odwrócił się i pobiegł w kierunku drewnianego budynku.
Thomas zsunął się na ziemię, opierając się plecami o szorstką korę drzewa. Podkulił nogi i zamknął oczy w nadziei, że kiedy ponownie je otworzy, ten przerażający koszmar się skończy.3
Thomas siedział w miejscu przez dłuższą chwilę, zbyt przytłoczony, by się ruszyć. W końcu zmusił się, aby spojrzeć na rozwalający się budynek. Przed wejściem zgromadziło się kilku chłopaków, którzy wpatrywali się niespokojnie w górne okna, jak gdyby spodziewali się ujrzeć tam szkaradnego potwora wyskakującego w eksplozji odłamków drewna i szkła.
Jego uwagę przykuł metaliczny dźwięk przypominający stukanie, dobiegający z gałęzi powyżej. Spojrzał w górę i dostrzegł błysk srebrno-czerwonego światła, tuż przed tym, jak zniknęło po drugiej stronie pnia. Zerwał się na nogi i obszedł drzewo dookoła, nachylając się w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu tego, co usłyszał, jednak dostrzegł jedynie szare i brązowe gałęzie, ułożone w kształcie palców szkieletu i wyglądające równie żywo jak on.
– To żukolec – odezwał się ktoś z tyłu.
Thomas odwrócił się i dostrzegł stojącego nieopodal chłopaka, niskiego i pękatego, który wpatrywał się w niego. Wyglądał bardzo młodo – był prawdopodobnie najmłodszy z wszystkich chłopców, których dotychczas poznał. Miał dwanaście lub trzynaście lat. Brązowe włosy opadały mu na uszy i szyję, sięgając ramion. Błękitne oczy spoglądały na niego, błyszcząc na smutnej, obwisłej i zarumienionej twarzy.
Thomas skinął głową w jego kierunku.
– Żuko co?
– Żukolec – opowiedział chłopiec, wskazując na drzewo. – Nic ci nie zrobi, chyba że jesteś na tyle głupi, by go dotknąć... – zawahał się – sztamaku.
Ostatnie słowo nie zabrzmiało w jego ustach naturalnie, jak gdyby nie przyswoił jeszcze slangu panującego w Strefie.
Kolejny wrzask, tym razem długi i pełen boleści, rozdarł powietrze i serce Thomasa zamarło. Paraliżujący strach przeszył go dreszczem, jakby lodowata rosa dotknęła jego rozpalonej skóry.
– Co się tam dzieje? – zapytał, wskazując budynek.
– Nie wiem – odpowiedział pucołowaty chłopak, wciąż wyraźnie dziecinnym, przerażonym głosem. – Ben tam leży, jest bardzo chory. To _Oni_ go dopadli.
– _Oni_? – Thomasowi nie spodobał się sposób, w jaki chłopiec wypowiedział to słowo.
– Dokładnie.
– Kim są _Oni_?
– Módl się, abyś się o tym nigdy nie dowiedział – odpowiedział Chuck tonem bardziej pewnym siebie, niż wskazywała na to sytuacja. – Jestem Chuck. Byłem świeżuchem, zanim ty się pojawiłeś.
To ma być moja obstawa na noc? – zapytał w myślach Thomas. Nie mógł się pozbyć uczucia strasznego dyskomfortu, a teraz doszła do tego jeszcze irytacja. To jakiś absurd. Jego głowa pulsowała.
– Dlaczego wszyscy nazywają mnie świeżuchem? – zapytał, ściskając pośpiesznie dłoń Chucka i wypuszczając ją od razu. – Bo jesteś ostatni Njubi – odpowiedział ze śmiechem. Kolejny krzyk dobiegł z domu, dźwięk, który brzmiał jak skowyt głodzonego, torturowanego zwierzęcia.
– Jak możesz się śmiać? – zapytał Thomas, przerażony hałasem. – To brzmi tak, jakby ktoś tam umierał.
– Nic mu nie będzie. Nikt nie umiera, o ile wróci na czas i dostanie Serum. Wóz albo przewóz. Albo igła w pupsko, albo zdychasz. Tylko boli.
Thomas zawahał się przez chwilę.
– Co boli?
Chuck spuścił wzrok, jakby niepewny odpowiedzi.
– Hmm, bycie użądlonym przez Bóldożerców.
– Bóldożerców? Thomas robił się coraz bardziej zdezorientowany. _Użądlenie... Bóldożercy_. Słowa przepełnione były trwogą i uświadomił sobie, że nie jest już pewien, czy na pewno chce usłyszeć więcej.
Grubasek wzruszył ramionami i odwrócił się, przewracając oczyma.
Thomas westchnął, dając wyraz swojej frustracji, i oparł się o drzewo.
– Wygląda na to, że wiesz niewiele więcej ode mnie – powiedział, zdając sobie sprawę, że to nie była prawda. Utrata pamięci wprawiała go w zakłopotanie. Pamiętał doskonale, jak funkcjonował świat, jednak miał kompletną lukę w pamięci odnośnie detali, twarzy i nazwisk. Zupełnie jak w książce, w której w każdym zdaniu brakowało kluczowego słowa umożliwiającego mu zrozumienie całości. Nie wiedział nawet, ile miał lat.
– Chuck, jak myślisz... Ile mam lat?
Chłopak przyjrzał mu się dokładnie.
– Jakieś szesnaście, i gdybyś był ciekawy, to masz około metra osiemdziesięciu. Szatyn. No i jesteś szpetny jak psie jądra – powiedział, po czym parsknął śmiechem.
Thomas był tak zdumiony, że ledwo dosłyszał ostatnie zdanie. Szesnaście? Miał szesnaście lat? Czuł się o wiele starzej.
– Jesteś pewny? – przerwał, szukając słów. – Skąd...
Nie wiedział nawet, o co dokładnie chciał zapytać.
– Nie martw się, przez kilka dni będziesz chodził otępiały, jednak w końcu się oswoisz z tym miejscem. Ja tak zrobiłem. To jest teraz nasz dom. Lepsze to niż kupa klumpu. Spojrzał na niego, przewidując jego kolejne pytanie. – _Klump_ to synonim stolca. Klump to dźwięk spadającego klocka do muszli.
Thomas spojrzał na Chucka, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.
– Fajnie. – To wszystko, co był w stanie odpowiedzieć. Wstał i podszedł do starego budynku. _Buda_ – to było odpowiednie słowo, aby go określić. Wysoki na dwa lub trzy piętra, wyglądał, jak gdyby miał się za chwilę zawalić – szalone skupisko kłód, desek, grubych sznurów i pozornie przymocowanych okien. Za nim masywne, obrośnięte bluszczem kamienne ściany. Idąc przez dziedziniec, Thomas wyczuł wyraźną woń pieczonego mięsa i palonego drewna, która sprawiła, że skręciło go w żołądku. Wiedząc, że okrzyki wydawał ten chory chłopak, poczuł się lepiej. Dopóki nie pomyślał o tym, co je spowodowało...
– Jak ci na imię? – zapytał Chuck, starając się go dogonić.
– Co?
– Jak się _nazywasz_? Nadal nam nie powiedziałeś. A wiem, że to pamiętasz.
– Thomas – wymamrotał, myślami przebywając gdzie indziej. Jeżeli Chuck miał rację, właśnie odnalazł powiązanie z innymi mieszkańcami Strefy. Wspólna utrata pamięci. Wszyscy mieszkańcy Strefy pamiętali swoje imiona. Dlaczego nie pamiętali imion swoich rodziców? Albo przyjaciół? Dlaczego nie pamiętali swoich _nazwisk_?
– Miło cię poznać – odpowiedział Chuck. – Nic się nie martw, zajmę się tobą. Jestem tu już od miesiąca i znam to miejsce jak własną kieszeń. Możesz na mnie liczyć.
Thomas znajdował się już pod drzwiami chaty, przed którą stała niewielka grupa dzieciaków, gdy poczuł w sobie przypływ nagłej wściekłości. Odwrócił się twarzą w stronę Chucka.
– Ty sam nic nie wiesz, więc nie wmawiaj mi, że mogę na ciebie liczyć! – Odwrócił się ponownie w stronę drzwi z zamiarem odnalezienia odpowiedzi na kilka pytań. Nie wiedział jednak, skąd znalazł w sobie ukryte pokłady determinacji i odwagi.
Chuck wzruszył ramionami.
– Cokolwiek powiem, to i tak nie sprawi, że nagle poczujesz się lepiej – rzucił. – Sam ciągle jestem Njubi. Możemy się jednak zakumplować...
– Obejdzie się – przerwał mu Thomas.
Był już przy drzwiach, ohydnej, wyblakłej od słońca zbitce desek. Otworzył je i jego oczom ukazała się grupa niewzruszonych dzieciaków stojąca na powykrzywianych schodach, których poręcz była poskręcana i powykrzywiana we wszystkich kierunkach. Ściany pokoju i korytarza oklejono ciemną, odłażącą już tapetą. Jedyną dekoracją, jaką dostrzegł, był zakurzony wazon na trójnożnym stoliku oraz zniszczone czarno-białe zdjęcie kobiety w bieli. Ogólnie dom sprawiał wrażenie nawiedzonego, zupełnie jak z filmów grozy. Brakowało nawet niektórych desek w podłodze.
Wszystko śmierdziało tu kurzem i stęchlizną – w odróżnieniu od przyjemnych zapachów z zewnątrz. Światło migoczących lamp fluorescencyjnych rozchodziło się po suficie. Nie zastanawiał się wcześniej nad tym, skąd mieszkańcy Strefy pobierali prąd. Spojrzał na starszą kobietę na zdjęciu, zastanawiając się, czy nie mieszkała wcześniej w tym domu i nie opiekowała się tymi osobami.
– Patrzcie, szczylniak przylazł – zawołał jeden ze starszych chłopaków. Zorientował się, że był to ten sam czarnowłosy chłopak, który wcześniej rzucił mu zabójcze spojrzenie. Wyglądał na jakieś piętnaście lat, był wysoki i szczupły. Jego nos, wielkości małej pięści, przypominał zdeformowanego kartofla. – Świeżuch pewnie sklumpał się w gacie, gdy usłyszał babski krzyk małego Bena. Szukasz klumpersa, smrodasie?
– Nazywam się Thomas. – Chciał jak najszybciej zejść mu z oczu. Bez słowa podszedł do schodów, tylko dlatego, że były najbliżej, tylko dlatego, że nie wiedział, co zrobić. Tyran zastawił mu drogę i podniósł dłoń.
– Chwila, świeżynko – powiedział, wskazując kciukiem piętro nad nimi. – Njubi nie mogą oglądać... _zainfekowanych_. Alby i Newt tak nakazali.
– O co ci chodzi? – zapytał Thomas, starając się opanować głos i nie przywiązywać wagi do tego, co tamten miał na myśli, mówiąc _zainfekowany_. – Nie wiem, gdzie jestem. Szukam jedynie pomocy.
– Posłuchaj, szczylniaku. – Chłopak zmarszczył czoło i skrzyżował ręce. – Już cię wcześniej widziałem. Coś mi tu śmierdzi i dowiem się, co to jest.
Fala ognia przepłynęła przez żyły Thomasa.
– W życiu na oczy cię nie widziałem. Nie mam pojęcia, kim jesteś, i nie chcę wiedzieć – wyrzucił z siebie. Prawdę mówiąc, nie wiedział, skąd miałby go znać. I jakim cudem ten dzieciak mógł go pamiętać?
Chłopak parsknął śmiechem połączonym z odcharknięciem flegmy. Potem jego twarz stała się poważna. Zmarszczył brwi.
– Widziałem cię... świeżuchu. Niewielu ludzi tutaj może powiedzieć, że zostali użądleni. – Wskazał palcem na piętro nad nimi. – Ja zostałem. Wiem, przez co przechodzi mały Benny. Byłem tam i widziałem cię w trakcie Przemiany. – Wyciągnął palec i trącił go w pierś. – Założę się o żarcie Patelniaka, że Benny powie to samo.
Thomas spoglądał w jego oczy, jednak nie odezwał się ani słowem. Panika zawładnęła nim ponownie. Lepiej być nie może. Co jeszcze na niego czekało?
– Bóldożerca sprawił, że zlałeś się w gacie? – zapytał chłopak z sarkazmem. – Maleństwo się przestraszyło? Nie chciałbyś, aby cię użądlił, prawda?
Znowu to słowo. _Użądlić._ Thomas starał się o tym nie myśleć i spojrzał w kierunku schodów, skąd dobiegały jęki chorego, odbijające się echem od ścian.
– Jeżeli Newt tam jest, to chcę z nim porozmawiać.
Chłopak nie odpowiedział, wpatrując się w Thomasa przez dłuższą chwilę. Następnie pokręcił głową.
– Wiesz co, Tommy... masz rację, nie powinienem być taki ostry dla Njubasów. Śmigaj na górę, jestem pewien, że Alby i Newt ci o wszystkim opowiedzą. Śmiało. Sorry za tamto.
Poklepał go lekko w ramię, a następnie zrobił krok w tył, wskazując głową w stronę schodów. Thomas wiedział jednak, że chłopak coś kombinuje. To, że stracił pamięć, nie oznaczało wcale, że jest idiotą.
– Jak się nazywasz? – zapytał Thomas, próbując zyskać na czasie, zanim zdecyduje, co dalej.
– Gally. I nie daj się oszukać. To ja tutaj jestem przywódcą, a nie te dwa dziady na górze. Ale ja. Możesz się do mnie zwracać Kapitanie Gally, jeśli chcesz.
Po raz pierwszy się uśmiechnął. Jego zęby idealnie komponowały się z obrzydliwym nosem. Brakowało mu dwóch lub trzech jedynek, a żaden z pozostałych zębów w życiu nie miał kontaktu ze szczoteczką. Odór wydobywający się z ust Gally’ego przywołał z pamięci Thomasa okropne wspomnienia i sprawił, że go zemdliło.
– W porządku – powiedział. Miał już dość tego chłopaka i marzył, aby walnąć go w twarz. – Zatem niech będzie _Kapitan Gally_. – Nabuzowany adrenaliną, przesadnie zasalutował, zdając sobie sprawę, że przesadził.
Za ich plecami rozbrzmiał chichot zgromadzonych osób i Gally spojrzał w ich stronę, rumieniąc się. Kiedy Thomas zwrócił oczy ku niemu, dostrzegł wymalowaną na jego twarzy – na pomarszczonym czole i olbrzymim nosie – nienawiść.
– Idź – powiedział Gally. – I trzymaj się z dala ode mnie, krótasie.
Wskazał na schody, tym razem nie odrywając od Thomasa wzroku.
– W porządku. – Thomas rozejrzał się dookoła po raz kolejny, zawstydzony, zmieszany i wściekły. Czuł, jak krew napływa mu do twarzy. Nikt nie starał się go powstrzymać za wyjątkiem Chucka, który stał przy frontowych drzwiach, kręcąc głową.
– Nie wolno ci – powiedział młodszy chłopak. – Jesteś Njubi, nie możesz tam iść.
– Idź – rzucił Gally szyderczo. – No dalej.
Thomas pożałował, że w ogóle wszedł do chaty, jednak chciał przecież porozmawiać z facetem o imieniu Newt. Zaczął wspinać się po schodach, które z każdym kolejnym krokiem skrzypiały pod jego ciężarem. Być może zatrzymałby się z obawy przed ich załamaniem, gdyby nie wpatrujące się w niego na dole pary oczu. Szedł więc dalej, wzdrygając się za każdym razem, gdy usłyszał trzask pękającej deski. Schody wiodły na podest, skręcały w lewo, a następnie prowadziły do korytarza, z którego można było wejść do wielu pokoi. Tylko przez jedną szparę w drzwiach przebijało się światło.
– Przemiana! – krzyknął z dołu Gally. – Miłego seansu, krótasie!
Zupełnie jakby drwina dodała mu odwagi, Thomas podszedł do oświetlonych drzwi, nie zwracając uwagi na skrzypiącą podłogę i śmiech dobiegający z dołu, nie przejmując się lawiną słów, których nie rozumiał, i okropnym uczuciem, jakie wywołały. Wyciągnął dłoń i przekręcił mosiężną gałkę, otwierając drzwi.
Wewnątrz Newt i Alby kucali obok kogoś leżącego na łóżku.
Thomas przysunął się bliżej, aby przyjrzeć się całemu zamieszaniu, jednak gdy jego oczom ukazał się chory, którym się opiekowali, serce mu zamarło. Powstrzymywał się, by nie zwymiotować.
Obraz, który ukazał się jego oczom, widział zaledwie przez chwilę, jednak wystarczająco długo, aby wyrył się w jego pamięci do końca życia. Blada, wykrzywiona postać zwijająca się z bólu, z nagą, odrażającą piersią. Sieć zielonych, napiętych żył oplatała całe jej ciało, niczym elektryczne przewody wpuszczone pod skórę. Fioletowe siniaki, czerwona wysypka oraz krwawe zadrapania. Postać przewracała przekrwionymi i wytrzeszczonymi oczami. Nagle Alby zerwał się na nogi, zasłaniając przerażający widok, choć nie mógł uchronić uszu Thomasa od krzyków i jęków. Szybko wypchnął go z pomieszczenia i zatrzasnął drzwi za sobą.
– Co ty tu robisz, świeżuchu?! – wrzasnął rozwścieczony. Jego oczy płonęły.
Thomas poczuł, jak robi mu się słabo.
– Ja... potrzebuję odpowiedzi – wymamrotał. – Co dolegało temu dzieciakowi? – Thomas chwycił się poręczy na korytarzu, patrząc w podłogę i nie wiedząc, co robić.
– Zabieraj mi się stąd i to już! – rozkazał mu Alby. – Chuck ci pomoże. Jeżeli jeszcze raz cię dzisiaj zobaczę, to nogi z dupy powyrywam! Osobiście zrzucę cię z Urwiska, rozumiesz?
Thomas poczuł wzbierający w nim strach i upokorzenie. Poczuł się jak maleńki szczur. Nie odzywając się ani słowem, minął Alby’ego i ruszył w dół skrzypiącymi schodami tak szybko, jak tylko mógł. Nie zwracając uwagi na wszechobecne spojrzenia zebranych na dole dzieciaków, zwłaszcza Gally’ego, wyszedł na zewnątrz, ciągnąc Chucka za rękę.
Nienawidził ich. Nienawidził ich wszystkich. Wszystkich z wyjątkiem Chucka.
– Zabierz mnie stąd – poprosił. Uświadomił sobie, że Chuck mógł okazać się jego jedynym przyjacielem.
– Się robi – odpowiedział Chuck radośnie, zadowolony, że okazał się potrzebny. – Ale najpierw pójdziemy do Patelniaka po żarło.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę w stanie coś przełknąć. Nie po tym, co widziałem.
Chuck skinął głową.
– Spokojna głowa. Spotykamy się za dziesięć minut pod tym samym drzewem, co ostatnio.
Zadowolony, że opuścił chatę, Thomas udał się w umówione miejsce. W Strefie przebywał zaledwie chwilę, a już chciał z niej uciec. Żałował, że nie mógł przywołać wspomnień dotyczących wcześniejszego życia. Jakichkolwiek. O matce, ojcu, przyjaciołach, szkole albo swoim hobby. Albo o dziewczynie.
Zamrugał kilka razy, starając się przywołać w pamięci obrazy z chaty.
_Przemiana_. Tak Gally to nazwał.
Mimo że nie było zimno, ponownie przeszył go dreszcz.