- W empik go
Więzienie - ebook
Więzienie - ebook
Nic nie zrobił. Nie ponosił żadnej odpowiedzialności za to, co się stało. Tysiące mężów sypia ze swoimi szwagierkami, to rzecz znana. Młodsze siostry wykazują tendencję do podkradania tego, co posiada starsza...
Tak uważa Alain Poitaud, którego zaskakuje najpierw wizyta policjanta, a potem wieść o śmierci szwagierki. To Jacqueline, żona Alaina, zastrzeliła młodszą siostrę, Adrienne, a potem oddała się w ręce policji. I teraz komisarz Roumagne próbuje od Alaina dowiedzieć się, dlaczego... Ten jednak - mimo że miał krótki romans z Adrienne dawno już zakończony - kompletnie nie rozumie zachowania żony. Czy naprawdę zazdrość była motywem tej zbrodni, a on sam prowokatorem?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6196-7 |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ilu trzeba miesięcy, ilu lat, by dziecko przekształciło się w młodzieńca, a młodzieniec w mężczyznę? W którym momencie można stwierdzić, że to przekształcenie się dokonało?
Nie ma tu, jak w szkole, uroczystego obwieszczenia, nie ma rozdania nagród, nie ma dyplomu.
Alain Poitaud, w wieku trzydziestu dwóch lat, w ciągu zaledwie kilku godzin, może nawet kilku minut przestał być człowiekiem, którym był dotychczas, i stał się innym.
Zdarzyło się to dnia 18 października. Paryż zalewały takie strugi deszczu, porywy wiatru były tak gwałtowne, że na nic się zdały wycieraczki, zacierały tylko jeszcze bardziej światło ulicznych lamp.
Lekko pochylony do przodu, jechał wolno wzdłuż bulwaru Courcelles, mijając po prawej stronie czarne kraty ogrodzenia parku Monceau; następnie skręcił w ulicę Prony, by dotrzeć do ulicy Fortuny, na której mieszkał. Uliczka była krótka, po obu jej stronach wznosiły się bogate kamienice. Miał szczęście, bo tuż naprzeciwko swego domu znalazł miejsce do zaparkowania wozu. Zatrzasnąwszy drzwiczki, odruchowo podniósł głowę, by sprawdzić, czy na ostatnim piętrze pali się światło.
Było to u niego na tyle odruchem, że nie umiałby powiedzieć, czy w oknach świeciło się, czy też nie. Zresztą rzucił się już w wichurę, siekącą zimnymi strumieniami wody po twarzy i ubraniu. Pchnął kratę z matowym szkłem.
Na progu domu stał jakiś człowiek. Wydawało się, że chroniąc się przed deszczem, wszedł tuż za nim.
— Pan Poitaud?
Oświetlenie było dyskretne, ściany pokryte boazeriami.
— Tak, to ja — zdziwił się.
Człowiek w ciemnym płaszczu o przeciętnej, banalnej sylwetce, wydobył z kieszeni kartę z trójkolorowym paskiem.
— Inspektor Noble z wydziału śledczego.
Alain przyjrzał mu się uważniej, ciekawy, ale niezbyt zdziwiony. Przyzwyczaił się do kontaktów z najrozmaitszymi ludźmi.
— Czy mógłbym wstąpić do pana na chwilę?
— Długo pan na mnie czeka?
— Jakąś godzinkę.
— Dlaczego nie przyszedł pan do mnie do redakcji?
Inspektor był młody, raczej nieśmiały, albo zakłopotany. Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i obaj mężczyźni ruszyli w kierunku dużej windy starego typu o ścianach wykładanych karmazynowym welurem.
Stojąc w windzie wolno sunącej w górę, patrzyli na siebie w milczeniu, pogrążeni w łagodnym świetle padającym z kryształowego sufitu. Alain Poitaud dwukrotnie otwierał usta, by zapytać, o co chodzi. Wolał jednak odczekać, aż znajdzie się u siebie.
Winda zatrzymała się na czwartym, ostatnim piętrze. Alain przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi, zaskoczony, że w mieszkaniu jest ciemno.
— Żona jeszcze nie wróciła — rzucił, machinalnie wyciągając rękę w stronę kontaktu.
Krople wody kapały z płaszczów na bladoniebieski pluszowy dywanik.
— Może zdejmie pan płaszcz.
— Nie warto.
Spojrzał zdziwiony. Gość czekał na niego godzinę na deszczu, na progu domu, a teraz, przewidując wizytę, nie zdejmie nawet mokrego płaszcza.
Alain pchnął podwójne drzwi, przekręcił dalsze kontakty i w ogromnym pokoju zapaliły się liczne żarówki; jedna ściana była cała oszklona; w szyby bił deszcz i spływał po szkle gęstymi strugami.
— Żona powinna już być w domu...
Rzucił okiem na zegarek na ręku, choć przed oczyma miał stary zegar, którego miedziane wahadło przesuwało się w jedną i drugą stronę z lekkim tykaniem przy każdym ruchu.
Była za kwadrans ósma.
— Zaraz idziemy na kolację w gronie przyjaciół i...
Mówił jakby do siebie. Miał zamiar rozebrać się szybko, wziąć prysznic i włożyć ciemny garnitur.
— Nie zechciałby pan usiąść?
Nie był ani zaniepokojony, ani zaintrygowany. Może trochę. Po prostu ta nieoczekiwana wizyta była mu trochę nie na rękę, przeszkadzała robić to, co zamierzał. Był też zaskoczony nieobecnością Jacqueline.
— Czy pan posiada broń, panie Poitaud?
— Chce pan powiedzieć rewolwer?
— Tak, to właśnie miałem na myśli.
— Mam w szufladzie, w nocnym stoliku.
— Czy nie zechciałby mi pan pokazać?
Inspektor mówił głosem łagodnym, niezdecydowanym. Alain podszedł do drzwi sypialni, jego towarzysz szedł za nim jak cień.
Ściany pokoju pokryte były tapetą z żółtego jedwabiu, na ogromne łóżko narzucone było futro z dzikiego kota. Meble były z białej laki.
Alain otworzył szufladę, zdziwił się, wsunął rękę głębiej pomiędzy drobiazgi.
— Nie ma go tu — mruknął.
Następnie rozejrzał się dokoła, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, gdzie mógł położyć broń.
Dwie górne szuflady komody należały do niego, dalsze do Jacqueline. Nikt jej nie nazywał Jacqueline. Dla niego, tak jak dla wszystkich, była Kocurem — przydomkiem tym ochrzcił ją on sam, wiele lat wcześniej, gdyż miała wygląd małego kota.
Chusteczki, koszule, bielizna...
— Kiedy widział go pan ostatni raz?
— Jestem przekonany, że dziś rano...
— Jest pan tego pewien?
Tym razem obrócił się twarzą do swego rozmówcy i obserwował go, zmarszczywszy brwi.
— Panie inspektorze... Od pięciu lat, jak tu mieszkamy, rewolwer ten leży w szufladzie w nocnym stoliku... Co wieczór, rozbierając się, kładę do tej szuflady wszystkie drobiazgi z kieszeni... Wrzucam tu klucze, portfel, papierośnicę, zapalniczkę, książeczkę czekową, drobne pieniądze... Tak się przyzwyczaiłem do widoku rewolweru na swoim miejscu, że już nie zwracam na to uwagi...
— Czy brak jego uderzyłby pana?
Zastanowił się.
— Nie przypuszczam. Niejeden raz przesuwał się w głąb szuflady...
— Kiedy pan widział się ostatni raz z żoną?
— Czy jej się coś stało?
— Nie w tym sensie, w jakim pan myśli. Czy był pan z nią dziś na obiedzie?
— Nie. Byłem w drukarni przy łamaniu pisma i jadłem kanapki na miejscu.
— A w ciągu dnia nie telefonowała do pana?
— Nie.
Przez chwilę zastanawiał się, Kocur często do niego dzwoniła.
— Pan też do niej nie telefonował?
— W ciągu dnia rzadko można ją zastać w domu. Ona pracuje, pan wie? Jest dziennikarką i... Ale proszę mi powiedzieć, jaki sens mają te pytania?
— Wolałbym, żeby mój szef sam to panu wyjaśnił. Czy nie zechciałby pan towarzyszyć mi na Quai des Orfevres, tam dowie się pan o wszystkim?
— Jest pan pewien, że moja żona...?
— Nie jest ani zabita, ani ranna.
Policjant, uprzejmy, nieśmiały, skierował się ku drzwiom. Alain szedł za nim. Był zaskoczony, nie wiedział, co myśleć.
Nie zamieniwszy więcej słowa i nie korzystając z wolnej wygodnej windy, zeszli na dół po schodach pokrytych gęstym pluszowym dywanem. Okna na każdym piętrze były ozdobione różnokolorowymi witrażami, modnymi około roku 1900.
— Przypuszczam, że pańska żona ma własny samochód?
— Tak. Maleńkie auto, takie jak to, którym ja jeżdżę w Paryżu, a które stoi przed domem. Raczej miniwóz.
Na progu obaj zawahali przez chwilę.
— Jak pan tu przyjechał?
— Metrem.
— Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że pana podrzucę?
Nie opuszczała go właściwa mu ironia. Z upodobaniem posługiwał się ironią, niekiedy dość agresywną. Czy nie jest to jedyna sensowna postawa wobec głupoty życia i ludzi?
— Przepraszam. Nie ma tu miejsca, żeby dobrze rozprostować nogi.
Prowadził szybko, z nawyku. Maleńki angielski samochód był szybki i niekiedy przeskakiwał czerwone światła.
— Przepraszam pana...
— Nie szkodzi. Nie zajmuję się ruchem ulicznym.
— Wjechać w podwórze?
— Jak pan uważa.
Inspektor wychylił się przez drzwiczki, by rzucić parę słów do dwóch wartowników.
— Czy zastanę tu żonę?
— To prawdopodobne.
Po co zadawać pytania temu człowiekowi, który nic mu nie powie? Za kilka chwil znajdzie się przed komisarzem, z pewnością przed jednym z komisarzy, których zna, bo stykał się prawie ze wszystkimi.
Sam wszedł zdecydowanie na główne schody i zatrzymał się na pierwszym piętrze.
— To tutaj?
Długi, źle oświetlony korytarz był pusty, drzwi po obu stronach pozamykane. Widać było tylko starego woźnego ze srebrnym łańcuchem na szyi i ciężkim medalem na piersi. Stał przed stolikiem przykrytym zielonym suknem jak do bilardu.
— Zechce pan wejść na chwilę do poczekalni?
Z jednej strony była oszklona, jak malarskie atelier, z którego ktoś zrobił dla siebie salon. Siedziała tu tylko jakaś staruszka w czerni, która przyjrzała mu się, kiedy wchodził, małymi kłującymi oczkami.
— Przepraszam...
Inspektor wyszedł na korytarz, zapukał do drzwi, które się za nim zamknęły. Długo nie wychodził z pokoju. Nikt też nie przychodził. Staruszka siedziała bez ruchu. Powietrze wokół nich również było nieruchome, szarawe, niby mgła.
Znowu spojrzał na zegarek, ósma dwadzieścia. Upłynęła ledwie godzina, jak opuścił biuro przy ulicy Marignan, rzuciwszy Maleskiemu: — To do zobaczenia...
Mieli pójść razem na kolację w towarzystwie tuzina przyjaciół i przyjaciółek, do nowej restauracji przy alei Suffren.
Tutaj nie istniał ani deszcz, ani burza. Człowiek był zawieszony w przestrzeni, w czasie. Jak w każdy inny dzień. Wystarczyłoby, aby Alain wpisał tylko na formularzu swoje nazwisko, a w kilka chwil później woźny wprowadziłby go do gabinetu szefa wydziału śledczego, który wyszedłby zza biurka z wyciągniętą ręką.
Dawno minęły czasy wyczekiwania w poczekalni. Zdarzało mu się to jedynie w początkach kariery.
Rzucił okiem na staruszkę, imponowała mu jej nieruchoma poza, o mało nie spytał, jak długo tu czeka. Może już całe godziny?
Niecierpliwił się, zaczynało mu być duszno. Wstał, zapalił papierosa, zaczął chodzić tam i z powrotem, kobieta patrzyła na niego wzrokiem pełnym dezaprobaty.
Otworzył więc oszklone drzwi, przemierzył korytarz, stanął przed człowiekiem w srebrnym łańcuchu.
— Który to komisarz chce się ze mną widzieć?
— Nie wiem, proszę pana.
— O tej godzinie nie ma ich aż tylu w biurze.
— Dwóch albo trzech. Ci panowie czasem siedzą do bardzo późna. Jak się pan nazywa?
W Paryżu były setki miejsc, gdzie nie potrzebował mówić swojego nazwiska, bo go znano.
— Alain Poitaud.
— Pan żonaty, nieprawdaż?
— Jestem żonaty, tak.
— Pańska żona to drobna brunetka w nieprzemakalnym płaszczu, podbitym futrem?
— Zgadza się.
— W takim razie to zastępca komisarza Roumagne.
— Nowy?
— Och, nie! Pracuje tu od dwudziestu lat, ale dopiero niedawno przydzielono go do wydziału kryminalnego.
— Czy moja żona znajduje się w jego gabinecie?
— Nie wiem, proszę pana.
— O której godzinie przybyła?
— Nie umiem panu powiedzieć.
— Widział ją pan?
— Zdaje się, że ją widziałem.
— Przyszła tu sama?
— Przepraszam bardzo, ale i tak już za dużo powiedziałem.
Zaczął znowu chodzić, czuł się tyleż upokorzony, co niespokojny. Każą mu czekać. Traktują go jak zwykłego klienta. Po co Kocur przyszła tu, na Quai des Orfevres? Co to za historia z tym rewolwerem?
Dlaczego zniknął z szuflady? Była to broń banalna, z której każdy oprych by się uśmiał, mały kaliber 6.35, marki fabrycznej Herstal.
Nie kupił go. Był to prezent od Boba Demarie, jednego z jego współpracowników.
— Kiedy mój syn już zaczął chodzić, wołałem, żeby takie coś nie poniewierało się w mieszkaniu.
Było to co najmniej cztery lub pięć lat temu. Od tego czasu Demarie miał dwoje dalszych dzieci. Ale co niby Kocur...?
— Pan Poitaud!
To był ten inspektor, na drugim końcu korytarza. Dawał znak, żeby się zbliżył. Alain zbliżał się do niego wydłużonym krokiem.
— Zechce pan wejść...
W gabinecie zastępcy komisarza prócz niego samego nie było nikogo. Człowiek lat czterdziestu o zmęczonym wyglądzie podał mu rękę.
— Niech pan zdejmie płaszcz. Proszę siadać, panie Poitaud.
Inspektor nie wszedł za nim.
— Powiedziano mi, że zginął pański rewolwer.
— Nie znalazłem go na zwykłym miejscu.
— Czy to przypadkiem nie ten?
Podał mu czarny, a raczej niebieskawy browning, który Poitaud odruchowo wziął do ręki.
— Przypuszczam, że tak. To możliwe.
— Czy pański nie miał jakichś znaków szczególnych?
— Prawdę mówiąc, nigdy mu się nie przyglądałem. Nigdy też z niego nie strzelałem, nawet na wsi, dla próby.
— Pańska żona, oczywiście, wiedziała o nim?
— Z pewnością.
Nagle zadał sobie pytanie, czy to naprawdę on siedzi tu, odpowiada uniżenie na śmieszne pytania. Był przecież Alainem Poitaud, do diabła! Cały Paryż go znał. Wydawał jeden z najbardziej poczytnych tygodników paryskich i przygotowywał drugi. Poza tym od sześciu miesięcy produkował płyty, o których codziennie mówiono w radio.
Nie tylko nie przesiadywał w poczekalniach, ale był na ty z co najmniej czterema ministrami, do których bywał od czasu do czasu zapraszany na kolację, jeżeli oni sami nie fatygowali się do niego, na wieś.
Powinien się zbuntować, wyrwać wreszcie z tej dziwnie głupiej sytuacji.
— Może pan mi zechce wyjaśnić, co to wszystko znaczy?
Komisarz popatrzył na niego z miną zakłopotaną, zmęczoną.
— Zaraz do tego dojdziemy, panie Poitaud. Niech pan nie myśli, że mnie to bawi więcej niż pana. Miałem dziś bardzo ciężki dzień. Spieszyłem się do domu, do żony, do dzieci...
Spojrzał na zegar z czarnego marmuru wiszący nad kominkiem.
— Pan żonaty od dawna, zdaje mi się?
— Już chyba sześć lat. Nie, siedem. Nie licząc dwóch lat, kiedy byliśmy tak jakby...
— Ma pan dziecko?
— Syna.
Policjant pochylił oczy nad jego aktami.
— Ma pięć lat...
— Zgadza się.
— Nie mieszka z panem...
— To się mniej zgadza.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— W Paryżu mamy raczej _pied-à-terre,_ bo wieczorem często wychodzimy. W piątek po południu wracamy do naszego prawdziwego mieszkania, w Saint-Illiers-la-Ville, w lasku Rosny. Latem jeździmy tam prawie codziennie na noc.
— Rozumiem. Naturalnie pan kocha żonę.
— Oczywiście.
Nie mówił tego z namiętnością, z zapałem, ale tak jakby to było samo przez się zrozumiałe.
— Pan zna jej prywatne życie?
— Swoje prywatne życie dzieli ze mną. Jeżeli zaś chodzi o jej życie zawodowe...
— To właśnie miałem na myśli.
— Żona jest dziennikarką.
— Nie pisze do pańskiego tygodnika?
— Nie. To byłoby zbyt łatwe. Poza tym to nie jej dziedzina.
— Jakie są stosunki pomiędzy nią a siostrą?
— Adrienne? Bardzo dobre. Przybyły do Paryża jedna po drugiej. Kocur była pierwsza...
— Kocur?
— To pieszczotliwy przydomek, jaki nadałem żonie. Moi przyjaciele, moi współpracownicy zaczęli ją w końcu nazywać tak samo. Kiedy szukała pseudonimu, pod jakim ma pisać swoje artykuły, poradziłem jej — Jacqueline Kocur. Obie z siostrą długi czas mieszkały razem w jednym pokoju na Saint-Germain-des-Prés.
— Poznał pan obie razem?
— Pierwszy raz?
— Tak.
— Nie. Kocur była sama.
— Kiedy przedstawiła pana siostrze?
— Później. W kilka miesięcy później. Jeżeli pan się orientuje, po co pan zadaje te pytania? Może już najwyższy czas, aby poinformował mnie pan, co się stało z moją żoną.
— Z pańską żoną nic.
Mówił to głosem smutnym i zmęczonym.
— A więc z kim?
— Z pańską szwagierką.
— Wypadek?
W tej samej chwili, kiedy zadawał to pytanie, wzrok jego padł na rewolwer, który leżał na biurku.
— Ona została...?
— Zabita, tak.
Alain nie śmiał już pytać, przez kogo. Nigdy jeszcze nie przeżył takiego stanu osłupienia, załamania wewnętrznego. W każdym razie jego mózg nie funkcjonował tak jak zwykle. Czuł, żę nagle ugrzązł w świecie, który stał się chaosem, gdzie słowa nie mają już tego samego sensu, przedmioty — tego samego kształtu.
— Została zastrzelona dziś po południu, kilka minut po piątej, przez pańską żonę.
— To się nie trzyma kupy.
— A jednak to prawda.
— Na jakiej podstawie pan tak sądzi?
— Tak zeznała pańska żona. I niańka, która znajdowała się w mieszkaniu.
— A mój szwagier?
— Dyktuje w tej chwili swoje zeznanie w sąsiednim pokoju.
— Gdzie jest moja żona?
— Na górze, z tymi panami z Policji Śledczej.
— Ale dlaczego? Powiedziała panu dlaczego?
Nagle zaczerwienił się i zaczął unikać wzroku komisarza.
— Miałem nadzieję, że pan mi to powie.
Nie był smutny, przybity ani poruszony. Oburzony też nie. Była to raczej utrata osobowości i byłby nawet gotów uszczypnąć się, aby się upewnić, że to on, Alain Poitaud, znajduje się tutaj, siedzi na zielonym fotelu przed mahoniowym biurkiem, nad którym pochyla się zmęczona twarz komisarza. Jakże to może być sprawa Kocura i Adrienne o twarzy regularnej i pełnej słodyczy, o wielkich jasnych oczach, nad którymi trzepotały długie rzęsy?
— Nie rozumiem — wyznał, potrząsając głową, jakby chciał się obudzić.
— Czego pan nie rozumie?
— Że moja żona strzelała do swojej siostry. Pan, zdaje się, powiedział, że Adrienne zginęła?
— Prawie na miejscu.
Słowo „prawie” wywołało w nim ból, tępym wzrokiem wpatrywał się w rewolwer leżący na biurku. Oznaczało to, że po strzale żyła kilka minut albo kilka sekund. A Kocur, w tym czasie? Co robiła ona z bronią w ręku? Patrzyła, jak siostra umiera? Próbowała nieść jej pomoc?
— Nie usiłowała uciec?
— Nie. Zastaliśmy ją w mieszkaniu z twarzą przyklejoną do szyby, do szyby, po której spływał zimny deszcz.
— Co powiedziała?
— Westchnęła i szepnęła: nareszcie!
— A Bobo?
— Któż to jest Bobo?
— Synek mojej szwagierki. Ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę.
Dziewczynka to Nelle, bardzo podobna do matki.
— Niańka zaprowadziła dzieci do kuchni, gdzie służąca zatrzymała je, podczas gdy tamta robiła wszystko, aby ratować umierającą.
Coś tu nie grało. Komisarz powiedział najpierw, że zginęła prawie od razu. Teraz była mowa o niańce, która ratowała umierającą. Znał mieszkanie przy ulicy Université, na pierwszym piętrze dawnego pałacyku, z wysokimi oknami i plafonem pędzla jednego z uczniów słynnego Poussina.
— Proszę mi powiedzieć, panie Poitaud, jakie były stosunki między panem a szwagierką?
— Dobre.
— Chodzi mi o sprecyzowanie, jaki był ich charakter.
— Cóż to ma do rzeczy?
— Nie jest to chyba dramat z powodów materialnych, nieprawda? Nie istniały chyba problemy finansowe między dwiema kobietami?
— Z pewnością nie.
— Nie przypuszczam też, że chodzi tu o jedną z tych starych zadawnionych nienawiści, jakie spotyka się w rodzinach?
— Nie.
— Proszę nie zapominać, że przysięgli rzadko okazują surowość w wypadku zbrodni z namiętności...
Popatrzyli na siebie. Komisarz, którego nazwisko Alain już zapomniał, nie bawił się w ciuciubabkę i zadawał pytania z wyraźną niechęcią.
— Był pan jej kochankiem?
— Nie. Tak. Chcę powiedzieć, że to nie był powód. To zbyt dawna historia, rozumie pan?
Kontynuował swoją myśl, zdając sobie dobrze sprawę, że jego słowa zupełnie jej nie oddają. Trzeba było wiele czasu, trzeba by wchodzić w szczegóły, wyjaśniać, że...
— Minął co najmniej rok... Niezupełnie... Od ostatniego Bożego Narodzenia...
— Jak te stosunki się zaczęły, tak?
— Przeciwnie. Jak się skończyły.
— Zupełnie?
— Tak.
— To pan zerwał?
Zrobił znak głową, że nie, i miał ochotę wziąć się obiema rękami za głowę. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak trudną, jeżeli nie wręcz niemożliwą rzeczą jest wyrazić rzeczywistość.
— To nie był stosunek miłosny...
— Jak pan to więc nazywa?
— Nie wiem... Do tego niby doszło...
— Proszę mi więc powiedzieć, jak do tego doszło...
— W idiotyczny sposób... Nie byliśmy jeszcze małżeństwem, ale już mieszkaliśmy razem, Kocur i ja...
— Dawno to było?
— Osiem lat temu...? Jeszcze nie założyłem swojego tygodnika i żyłem z artykułów w dziennikach... Pisałem też piosenki... Mieszkaliśmy w hotelu na Saint-Germain-des-Prés... Kocur pracowała też...
— Nie była studentką?
Znów rzucił okiem na akta, żeby odświeżyć pamięć i Alain zadawał sobie pytanie, co tam jeszcze było w tych aktach.
— Tak. Zaliczyła dwa lata filozofii...
— Proszę dalej.
— Któregoś dnia...
Padało jak dziś. Wrócił późnym popołudniem i w pokoju zastał zamiast żony Adrienne.
— Jacqueline nie przyjdzie na kolację. Ma wywiad z jakimś amerykańskim pisarzem w hotelu George V.
— A co ty tu robisz?
— Nic. Wpadłam do niej na chwilę. Ale musiała wyjść i powiedziała, żeby na ciebie zaczekać.
Wówczas nie miała jeszcze dwudziestu lat. Była na pozór równie spokojna, równie bierna, jak Kocur była efektowna.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.