- promocja
Więzienny prawnik - ebook
Więzienny prawnik - ebook
Historia Stanów Zjednoczonych notuje tylko cztery przypadki zabójstwa sędziego federalnego w okresie sprawowania tego urzędu. Morderstwo, którego ofiarami padają sędzia Raymond Fawcett i jego sekretarka, właśnie powiększyło tę statystykę. Śledztwo utyka w martwym punkcie.
Malcolm Bannister, prawnik odsiadujący w zakładzie karnym o złagodzonym rygorze wyrok za przestępstwo, w które został wplątany, wyczerpał już wszelkie możliwości apelacji. Zabija czas, pomagając współwięźniom w potyczkach z wymiarem sprawiedliwości, w przygotowywaniu testamentów i wniosków rozwodowych. Marzy o opuszczeniu więzienia i spotkaniu z synem, którego nie widział od pięciu lat. Szansa pojawia się jak grom z jasnego nieba. Malcolm wie, kim jest zabójca sędziego Fawcetta, zna motyw zbrodni. Wykorzysta tę wiedzę, by odzyskać wolność, zmienić wygląd i tożsamość. I przystąpi do realizacji precyzyjnego planu zemsty na tych, którzy fałszywym oskarżeniem zrujnowali mu życie…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8215-074-2 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Informacje czasem są warte więcej niż pieniądze. Zwłaszcza jeśli dotyczą zabójstwa sędziego federalnego.
Malcolm Bannister otrzymuje wyrok dziesięciu lat za przestępstwo, w które został wplątany. Po wyczerpaniu wszelkich możliwości apelacji zabija czas odsiadki, udzielając porad prawnych osadzonym, i marzy o opuszczeniu murów zakładu karnego.
Szansa na to pojawia się niespodziewanie, gdy okazuje się, że jeden ze współwięźniów zna sprawcę i motyw zamordowania sędziego federalnego. A Malcolm ma pomysł, jak tę wiedzę wykorzystać. Nie tylko do odzyskania wolności, ale też do wyrównania rachunków z ludźmi, którzy zrujnowali mu życie.Tego autora w Wydawnictwie Albatros
FIRMA
KANCELARIA
ZAKLINACZ DESZCZU
KRÓL ODSZKODOWAŃ
WIĘZIENNY PRAWNIK
OSTATNI SPRAWIEDLIWY
CALICO JOE
KOMORA
DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA
UŁASKAWIENIE
NIEWINNY CZŁOWIEK
RAPORT PELIKANA
GÓRA BEZPRAWIA
CHŁOPCY EDDIEGO
KLIENT
SAMOTNY WILK
ADEPT
WERDYKT
DEMASKATOR
ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH
WEZWANIE
WSPÓLNIK
BAR POD KOGUTEM
WYSPA CAMINO
DZIEŃ ROZRACHUNKU
Jake Brigance
CZAS ZABIJANIA
CZAS ZAPŁATY
Theodore Boone
MŁODY PRAWNIK
UPROWADZENIE
OSKARŻONY
AKTYWISTA
ZBIEG
AFERARozdział 1
Jestem prawnikiem i siedzę w więzieniu. To skomplikowana historia.
Mam czterdzieści trzy lata i jestem w połowie dziesięcioletniego wyroku, który wymierzył mi świętoszkowaty sędzia federalny w Waszyngtonie. Wszystkie moje apelacje spełzły na niczym. W moim opustoszałym arsenale nie została już ani jedna procedura, mechanizm, sztuczka, kruczek prawny czy choćby zdrowaśka. Nie mam już nic. Ponieważ znam prawo, mógłbym postąpić jak wielu skazanych i zasypać sąd lawiną bezużytecznych wniosków, pozwów i innych świstków, ale wiem, że to na nic. W mojej sprawie już nic nie da się zrobić. Prawda jest taka, że nie mam szans na opuszczenie tych murów przez następne pięć lat, jeśli nie liczyć kilku żałosnych tygodni, które darują mi za dobre zachowanie. A zachowuję się przykładnie.
Nie powinienem nazywać siebie prawnikiem, bo właściwie już nim nie jestem. Wkrótce po wyroku Rada Adwokacka Stanu Wirginia pozbawiła mnie uprawnień. Uzasadnienie było proste: wyrok za ciężkie przestępstwo oznacza skreślenie z listy osób uprawnionych do wykonywania zawodu prawnika. Cofnięto mi licencję, a mój przypadek opisano w fachowym czasopiśmie „Virginia Lawyer Register”. Tamtego miesiąca trzech z nas straciło licencje – to przeciętny wynik.
Niemniej w moim małym światku jestem znany jako więzienny prawnik i co dzień spędzam kilka godzin, pomagając współwięźniom w ich potyczkach z wymiarem sprawiedliwości. Badam ich odwołania i składam za nich wnioski. Sporządzam uproszczone testamenty i czasami cesje nieruchomości. Analizuję kontrakty białych kołnierzyków. Pisałem nawet pozwy przeciwko władzom, ale tylko z rozsądnych powodów, bo nie wdaję się w pieniactwo. No i trafia do mnie wiele spraw rozwodowych.
Osiem miesięcy i sześć dni po rozpoczęciu odsiadki otrzymałem grubą kopertę. Więźniowie uwielbiają przesyłki, ale bez tej mógłbym się obejść. Przyszła z kancelarii prawniczej w Fairfax w Wirginii, reprezentującej moją żonę, która – cóż za niespodzianka – postanowiła wystąpić o rozwód. W ciągu paru tygodni Dionne zmieniła się ze wspierającej żony, gotowej trwać przy moim boku, w znękaną ofiarę, która pragnie tylko uciec jak najdalej. Nie mogłem w to uwierzyć. Wstrząśnięty czytałem pozew, kolana się pode mną ugięły, oczy napełniły łzami. Wystraszyłem się, że wybuchnę płaczem, i popędziłem do celi, żeby nikt mnie nie widział. W więzieniu płynie dużo łez, ale zawsze w ukryciu.
Gdy opuszczałem dom, Bo miał sześć lat. Był naszym jedynakiem, ale planowaliśmy więcej dzieci. Równanie jest proste, wykonałem je z milion razy. Gdy wyjdę, będzie miał szesnaście lat i będzie w pełni ukształtowanym nastolatkiem, a mnie ominie dziesięć najcenniejszych lat, jakie ojciec może spędzić z synem. Mniej więcej do dwunastego roku życia chłopcy uwielbiają swoich ojców i nie wierzą, żeby mogli oni uczynić coś złego. Uczyłem Bo gry w T-ball¹ i piłkę nożną dla dzieci, a on towarzyszył mi jak wierny psiak. Chodziliśmy na ryby i biwakowaliśmy, a w niektóre sobotnie poranki po męskim śniadaniu we dwóch zabierałem go do biura. Był moim światem i próba wyjaśnienia, że nie będzie mnie przez długi czas, złamała serca nam obu. Od kiedy trafiłem za kratki, nie godziłem się na jego odwiedziny. Tak bardzo chciałem go przytulić, ale nie mogłem pogodzić się z myślą, że ten chłopiec zobaczy swojego ojca w więzieniu.
Kiedy siedzisz w kryminale bez perspektywy rychłego wyjścia na wolność, próba ratowania małżeństwa jest właściwie bez szans. Nasz majątek – i tak niezbyt duży – poszedł na osiemnastomiesięczną walkę z władzami federalnymi. Straciliśmy wszystko poza dzieckiem i naszym związkiem. Dziecko było jak skała, ale związek zaczynał się kruszyć. Dionne wygłosiła parę frazesów o wytrwaniu i radzeniu sobie, ale gdy tylko mnie zabrakło, wkroczyła rzeczywistość. Dionne w naszym małym miasteczku poczuła się samotna i opuszczona przez wszystkich. „Ludzie na mój widok zaczynają szeptać”, napisała w jednym z pierwszych listów. „Czuję się taka samotna”, żaliła się w innym. Wkrótce listy zrobiły się wyraźnie krótsze i rzadsze. Rzadsze stały się też odwiedziny.
Dionne dorastała w Filadelfii i właściwie nigdy nie polubiła prowincji. Któryś z wujków zaproponował jej pracę, a ona skwapliwie ją przyjęła i wróciła do rodzinnego miasta. Dwa lata temu ponownie wyszła za mąż, a Bo – teraz już jedenastoletni – ma innego tatusia do treningów. Moje ostatnie dwadzieścia listów do syna pozostało bez odpowiedzi. Jestem pewny, że nawet do niego nie trafiły.
Często się zastanawiam, czy w ogóle go jeszcze zobaczę. Myślę, że podejmę próbę, ale nie jestem pewny. Bo jak stanąć twarzą w twarz z dzieckiem, które tak bardzo kochasz, a które cię nie pozna? Już nigdy nie będziemy żyć razem jak zwykły ojciec i syn. Więc czy to uczciwe wobec Bo, żeby w jego życiu pojawił się dawno utracony ojciec i próbował znów stać się jego częścią?
Mam aż za dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić.
Jestem więźniem numer 44861-127 w Federalnym Obozie Karnym we Frostburgu, w stanie Maryland. „Obóz” w nazwie oznacza zakład karny o złagodzonym rygorze dla więźniów, których uznaje się za nieagresywnych, odsiadujących do dziesięciu lat. Z powodów, których nigdy do końca nie zrozumiałem, pierwsze dwadzieścia dwa miesiące spędziłem w zakładzie o średnim rygorze pod Louisville w Kentucky. Na długiej liście żargonowych skrótów stosowanych przez Zarząd Więziennictwa zakład ten występuje jako FZK – Federalny Zakład Karny – i różni się od mojego „obozu” pod Frostburgiem. FZK jest przeznaczony dla agresywnych więźniów z wyrokami od dziesięciu lat w górę. Warunki są tam dużo cięższe, choć mnie akurat udało się uniknąć fizycznych napaści. Bardzo mi w tym pomogła przeszłość w korpusie marines.
W porównaniu z typowymi więzieniami nasz zakład to istny ośrodek wypoczynkowy. Nie ma tu murów, żelaznych ogrodzeń, zwojów żyletkowego drutu ani wież strażniczych, a uzbrojonych strażników jest tylko paru. Więzienie pod Frostburgiem zostało zbudowane stosunkowo niedawno i jest lepiej wyposażone niż wiele publicznych szkół średnich. I trudno się temu dziwić, skoro w Stanach na jednego więźnia wydaje się czterdzieści tysięcy dolarów rocznie, a na jednego ucznia w szkole podstawowej zaledwie osiem tysięcy. Mamy tu doradców, leaderów, pracowników socjalnych, pielęgniarki, sekretarki, rozmaitych asystentów i dziesiątki pracowników administracji, którzy mieliby trudności z odpowiedzią na pytanie, czym każdego dnia wypełniają swoje osiem godzin. W końcu to instytucja podległa władzom federalnym. Pracowniczy parking pełen jest drogich limuzyn i SUV-ów.
We Frostburgu przebywa sześciuset osadzonych i z nielicznymi wyjątkami wszyscy zachowujemy się nienagannie. Ci, którzy w przeszłości skłonni byli do przemocy, dostali nauczkę i teraz doceniają cywilizowane warunki. Ci, których życie upływało w więzieniach, w końcu znaleźli wymarzony dom. Wielu z tutejszych recydywistów wcale nie marzy o wyjściu na wolność. Są już całkowicie przesiąknięci życiem za kratami i nie potrafią funkcjonować po drugiej stronie. Tu mają ciepłe łóżko, trzy posiłki dziennie i opiekę zdrowotną. Nie ma szans, by żyjąc na ulicy, mogli mieć to samo.
Nie chcę przez to powiedzieć, że to miłe miejsce. Nie jest miłe. Jest tu wielu takich, którym, podobnie jak mnie, nawet się nie śniło, że upadną tak nisko. Fachowców, którzy zrobili kariery i mieli własne firmy. Ludzi z pieniędzmi, rodzinami i kartami członkowskimi country clubu. W moim Białym Gangu jest na przykład Carl, lekarz optometryk, który zanadto kombinował z rachunkami dla Medicare; i jest Kermit, handlarz nieruchomości, który wpadł na wielokrotnym zastawianiu tej samej nieruchomości w różnych bankach; i jest Wesley, były senator z Pensylwanii, który dał się przekupić; i Mark, małomiasteczkowy macher od kredytów hipotecznych, który poszedł na skróty.
Carl, Kermit, Wesley i Mark. Wszyscy biali, wszyscy około pięćdziesiątki, wszyscy przyznają się do winy.
No i jestem ja. Malcolm Bannister, czarny, lat czterdzieści trzy, skazany za coś, o czym nawet nie miałem pojęcia.
W tej chwili jestem jedynym czarnoskórym we Frostburgu, który odbywa karę za przestępstwo typowe dla białych kołnierzyków. Niezłe wyróżnienie.
W moim Czarnym Gangu sprawy nie są tak jasno określone. Większość chłopaków pochodzi z Waszyngtonu i Baltimore, siedzą za narkotyki. Gdy stąd wyjdą, wrócą na ulice swoich miast, a ich szansa na uniknięcie ponownej wpadki wyniesie dwadzieścia procent. Nie mają wykształcenia, nie mają zawodu i są już notowani. Jak może im się powieść w normalnym życiu?
Tak naprawdę nie ma u nas gangów ani przemocy. Jeśli wdasz się w bójkę albo będziesz komuś groził, po prostu cię stąd zabiorą i umieszczą w znacznie gorszym zakładzie. Wybucha mnóstwo kłótni, głównie przy oglądaniu telewizji, ale jeszcze nie widziałem, żeby ktoś kogoś uderzył. Wielu tutejszych więźniów ma za sobą wyroki w więzieniach stanowych i ich opowieści bywają przerażające. Nikt nie chciałby zmieniać miejsca pobytu.
Dlatego zachowujemy się przyzwoicie i liczymy dni. Dla białych kołnierzyków pobyt w więzieniu to upokorzenie i utrata pozycji, stylu życia, statusu. Dla czarnych jest tu bezpieczniej niż tam, skąd się wywodzą i dokąd wrócą. Odsiadka to tylko kolejny punkt odhaczony na karcie przestępcy. A także kolejny krok na drodze do kariery kryminalisty.
I dlatego czuję się tu bardziej biały niż czarny.
Poza mną karę we Frostburgu odsiaduje jeszcze dwóch byłych prawników. Ron Napoli był od lat czołowym specjalistą od prawa karnego w Filadelfii, ale zniszczyła go kokaina. Specjalizował się w prawie narkotykowym i reprezentował przed sądem wielu dużych dealerów i bossów narkotykowych ze środkowej części Wschodniego Wybrzeża, od New Jersey po obie Karoliny. Wolał honoraria płacone w gotówce i w kokainie, aż w końcu stracił wszystko. Urząd skarbowy dopadł go za unikanie podatków i teraz Ron jest mniej więcej w połowie dziewięcioletniego wyroku. Nie wiedzie mu się tu najlepiej. Znajduje się w stanie ciągłej depresji, absolutnie nie chce ćwiczyć i nawet nie próbuje o siebie dbać. Robi się coraz grubszy, coraz powolniejszy, coraz bardziej humorzasty i coraz bardziej chory. Kiedyś raczył nas fascynującymi opowieściami o swoich klientach i ich przygodach w narkobiznesie, teraz tylko siedzi na dziedzińcu, chrupie kolejną torbę chipsów Frito i wygląda na coraz bardziej zagubionego. Ktoś przysyła mu pieniądze, a on je wydaje głównie na śmieciowe żarcie.
Trzecim byłym prawnikiem jest waszyngtoński rekin Amos Kapp, który latami pływał w tamtejszych mętnych wodach i uczestniczył w niemal wszystkich większych aferach politycznych stolicy. Kapp i ja byliśmy sądzeni w jednym procesie i obaj dostaliśmy po dziesięć lat od tego samego sędziego. W procesie występowało ośmiu oskarżonych – siedmiu z Waszyngtonu i ja. Kappa zawsze można było o coś oskarżyć i tym razem przysięgli także bez trudu uwierzyli w jego winę. Dobrze wiedział, że nie mam nic wspólnego z całą aferą, ale był zbyt wielkim tchórzem i szachrajem, by coś powiedzieć. Przemoc jest we Frostburgu ściśle zabroniona, ale dajcie mi pięć minut sam na sam z Amosem Kappem, a wyjdzie z tego ze skręconym karkiem. On to zresztą wie i sądzę, że już dawno zwierzył się strażnikowi ze swoich obaw. Trzymają go w zachodnim skrzydle, możliwie najdalej ode mnie.
Spośród trzech byłych prawników tylko ja jestem gotów pomagać innym w ich prawniczych problemach. Nawet to lubię. Stawia to przede mną wyzwania i zapominam o nudzie. Przy okazji ćwiczę swój prawniczy umysł. Choć wątpię, bym mógł jeszcze kiedyś wrócić do zawodu. Po wyjściu z więzienia mogę wystąpić do rady adwokackiej o przywrócenie uprawnień, ale to długa i uciążliwa procedura. A prawda jest taka, że w tym zawodzie zupełnie się nie dorobiłem. Pracowałem w małym miasteczku, a do tego byłem czarny, niewielu spośród moich klientów mogło mi przyzwoicie zapłacić za pracę. A na Braddock Street urzędowało jeszcze kilkunastu prawników, którzy polowali na tych samych klientów, i konkurencja była ostra. Jeszcze nie wiem, co będę robił po wyjściu, ale mam poważne wątpliwości co do wznowienia kariery prawniczej.
Będę czterdziestoośmioletnim singlem, mam nadzieję, w dobrym zdrowiu.
Pięć lat to wieczność. Codziennie odbywam długi samotny spacer po pasie ziemi do joggingu, który okala więzienie, wyznacza jego granicę i jest nazywany „krechą”. Gdy tylko przekroczysz krechę, uznają cię za uciekiniera. Chociaż to więzienie, okolica jest piękna, a widoki imponujące. Chodząc po bieżni i patrząc na daleki łańcuch wzgórz, często mam ochotę przekroczyć krechę i iść dalej przed siebie. Nie ma ogrodzenia, które mogłoby mi przeszkodzić, nie ma strażnika, który by za mną krzyknął. Mógłbym się ukryć w leśnym gąszczu i zniknąć na zawsze.
Właściwie wolałbym, żeby ograniczał mnie trzymetrowy mur z solidnych cegieł, ze zwojem połyskującego w słońcu żyletkowego drutu. Nie pozwalałby mi patrzeć na dalekie wzgórza i marzyć o wolności. Do diabła, to w końcu więzienie! Nie wolno nam go opuścić, więc postawcie mur i przestańcie nas kusić.
Ale pokusa mnie nie opuszcza i chociaż z nią walczę, czuję, że z każdym dniem staje się silniejsza.Rozdział 2
Frostburg leży parę kilometrów na zachód od miasteczka Cumberland w stanie Maryland, na wąskim pasie ziemi wciśniętym między Pensylwanię od północy i Wirginię Zachodnią od południa i zachodu. Patrząc na mapę, można odgadnąć, że ten nieforemny fragment terenu pojawił się w wyniku błędnych pomiarów geodezyjnych i tak naprawdę nie powinien należeć do Marylandu, choć trudno stwierdzić, do kogo miałby należeć. Często pracuję w bibliotece, na ścianie nad moim biurkiem wisi ogromna mapa Ameryki. Spędzam aż za dużo czasu, gapiąc się na nią, śniąc na jawie i dumając, jak to się stało, że jestem więźniem federalnym w odległym zakątku Marylandu.
Sto kilometrów dalej na południe, w Wirginii, leży dwudziestopięciotysięczne miasteczko Winchester. Tam się urodziłem, spędziłem dzieciństwo, zdobyłem wykształcenie i pracowałem, aż w końcu tam nastąpił mój Upadek. Mówią mi, że od mojego wyjazdu niewiele się w Winchesterze zmieniło. Kancelaria prawnicza Copeland & Reed nadal jest w tym samym miejscu, gdzie niegdyś pracowałem. Przy Braddock Street na starym mieście, tuż obok knajpy. Kiedyś nazwa wypisana czarnymi literami na szybie brzmiała Copeland, Reed & Bannister i oznaczała jedyną zupełnie czarną kancelarię prawniczą w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Podobno panowie Copeland i Reed nieźle sobie radzą i choć na pewno nie robią kariery i nie zbijają majątku, starcza im na opłacenie dwóch sekretarek i czynszu. Za moich czasów było tak samo, jakoś udawało nam się zarobić na życie. Krótko przed Upadkiem zaczynałem poważnie się zastanawiać, czy przetrwam w tak małym miasteczku.
Podobno panowie Copeland i Reed odmawiają rozmowy na mój temat i nie chcą się wypowiadać o moich kłopotach. Sami omal nie stanęli przed sądem i ich reputacja mocno ucierpiała. Prokurator federalny, który sporządził akt oskarżenia, rykoszetem ostrzeliwał wszystkich, którzy mogli mieć związek z wykrytą przez niego aferą, i niemal doprowadził firmę do upadku. Moja wina polegała na reprezentowaniu niewłaściwego klienta i dwaj byli wspólnicy nie byli z tym w żaden sposób powiązani. Żałuję tego, co stało się ze mną, ale myśl o tym, jak obrzucano ich błotem, do dziś spędza mi sen z powiek. Obaj mają pod siedemdziesiątkę i jako młodzi prawnicy nie tylko walczyli o to, żeby utrzymać się z kancelarii prawnej w małym miasteczku, ale też staczali ostatnie bitwy z epoki, kiedy na Południu obowiązywały prawa Jima Crowa. Zdarzało się, że sędziowie ignorowali ich na sali rozpraw i wydawali przeciwko nim bezzasadne orzeczenia. Inni prawnicy odnosili się do nich arogancko i nieprofesjonalnie. Okręgowe stowarzyszenie adwokatów nie zaproponowało im członkostwa. Urzędnicy sądowi często gubili ich wnioski. Biali przysięgli im nie wierzyli. I co najgorsze, klienci ich unikali. Oczywiście mam na myśli czarnych klientów. W latach siedemdziesiątych białemu nawet nie przyszłoby do głowy nająć czarnego prawnika, przynajmniej na Południu. I tak naprawdę do dziś pod tym względem niewiele się zmieniło. W początkach swojego istnienia kancelaria Copeland & Reed omal nie padła, bo czarni uważali białych prawników za lepszych i szli do nich. Ciężką pracą i nieustępliwym profesjonalizmem Copelandowi i Reedowi udało się to zmienić, ale musiało upłynąć dużo czasu.
Winchester nie był wymarzonym miejscem na rozpoczęcie kariery prawniczej. Studiowałem prawo na uczelni George’a Masona w Wirginii, na obrzeżach Dystryktu Kolumbii. Podczas letnich wakacji po drugim roku poszczęściło mi się i dostałem pracę w biurze ogromnej waszyngtońskiej firmy prawniczej przy Pennsylvania Avenue, o rzut beretem od Kapitolu. Był to gigant z tysiącem prawników, filiami rozsianymi po całym świecie, nazwiskami byłych senatorów zdobiącymi papier firmowy, ekskluzywną klientelą i zapierającym dech w piersi tempem pracy, które strasznie mi się podobało. Punktem kulminacyjnym mojej pracy była funkcja gońca podczas procesu byłego kongresmana (i naszego klienta), którego oskarżono o konszachty z bratem hochsztaplerem i branie łapówek od dostawcy uzbrojenia. Cały proces okazał się jednym wielkim cyrkiem, a ja byłem zachwycony, że mam miejsce tak blisko areny.
Jedenaście lat później znalazłem się w tej samej sali rozpraw sądu federalnego im. E. Barretta Prettymana w śródmieściu Waszyngtonu, tyle że w roli oskarżonego.
Tamtego lata byłem jednym z siedemnastu praktykantów w firmie. Cała pozostała szesnastka – sami studenci prestiżowych uczelni prawniczych – dostała na koniec oferty pracy. Ja nie dostałem, a ponieważ tak bardzo się wtedy zaangażowałem, zostałem trochę na lodzie. Trzeci rok studiów poświęciłem na kołatanie do różnych drzwi w Waszyngtonie, ale żadne się przede mną nie otworzyły. Po ulicach musi tu stale krążyć kilka tysięcy bezrobotnych prawników i łatwo się w tym tłumie zgubić. Potem poszerzyłem pole zainteresowania o okolice, gdzie firmy są dużo mniejsze i o pracę jeszcze trudniej.
W końcu, pokonany, wróciłem do domu. Moje marzenia o grze w pierwszej lidze legły w gruzach. Panowie Copeland i Reed sami cienko przędli i z całą pewnością nie potrzebowali nikogo nowego, zlitowali się jednak i opróżnili dla mnie magazynek na górze. Starałem się, jak mogłem, choć siedzenie godzinami w biurze przy tak niewielu klientach było często trudne do uzasadnienia. Całkiem nieźle nam się pracowało i po pięciu latach wspaniałomyślnie uznali mnie za wspólnika i dodali moje nazwisko do nazwy firmy. Moje zarobki prawie nie uległy zmianie.
Podczas śledztwa z bólem obserwowałem, jak ich nieskalane dotąd imiona są mieszane z błotem. Było to kompletnie pozbawione sensu. Kiedy już przyparli mnie do muru, prowadzący sprawę agent FBI oznajmił, że jeśli się nie przyznam i nie zacznę współpracować z prokuraturą federalną, Copeland i Reed też zostaną postawieni w stan oskarżenia. Sądziłem, że blefuje, ale nie miałem pewności. Mimo to odesłałem go do diabła.
Na szczęście blefował.
Napisałem do nich kilka listów. Długich, płaczliwych listów z przeprosinami, ale na żaden nie odpowiedzieli. Poprosiłem, żeby mnie odwiedzili, żebyśmy mogli wszystko sobie wyjaśnić w bezpośredniej rozmowie, ale też nie zareagowali, chociaż do mojego rodzinnego miasteczka jest stąd raptem sto kilometrów. Tylko jeden jego mieszkaniec regularnie mnie odwiedza.
* * *
Mój ojciec Henry był jednym z pierwszych czarnoskórych funkcjonariuszy policji stanowej we Wspólnocie Wirginii. Przez trzydzieści lat patrolował szosy i lokalne drogi w okolicach Winchesteru i nie zamieniłby tej pracy na żadną inną. Kochał ją, a także związane z nią poczucie władzy i historię, możliwość egzekwowania prawa i okazję do niesienia pomocy potrzebującym. Kochał swój mundur, swój radiowóz – właściwie wszystko z wyjątkiem pistoletu przy pasie. Parę razy był zmuszony go wyjąć, ale nigdy z niego nie wystrzelił. Zakładał, że biali będą mu okazywać niechęć, a czarni będą liczyć na wyrozumiałość, ale on postanowił traktować wszystkich jednakowo sprawiedliwie. Był typem twardego gliniarza, który nie uznaje szarości. Jeśli coś nie było zgodne z prawem, to musiało być wbrew prawu. Nie widział miejsca na naciąganie oceny ani uciekanie się do technicznych kruczków.
Od pierwszej chwili ojciec uznał, że jestem winny, choć nie do końca wiedział czego. Dla niego nie istniała zasada domniemania niewinności i moich zapewnień o niewinności też nie słuchał. Jako dumny funkcjonariusz sił porządku przez lata ścigający złoczyńców został w pełni zaprogramowany. Jeśli oświeceni federalni w stustronicowym akcie oskarżenia uznali mnie za winnego, musieli mieć rację. Jestem pewny, że mi współczuł i modlił się, bym jakoś się wykaraskał, ale nie potrafił mi tego okazać. Czuł się upokorzony i wcale się z tym nie krył. Jak jego syn prawnik mógł się zadawać z taką podłą bandą oszustów?
Sam z tysiąc razy zadawałem sobie to pytanie. I jak dotąd nie znalazłem dobrej odpowiedzi.
Henry Bannister z trudem skończył liceum i po kilku drobnych zatargach z prawem, w wieku dziewiętnastu lat, wstąpił do marines. W korpusie szybko stał się mężczyzną i żołnierzem, pokochał dyscyplinę i nauczył się być dumnym z munduru. Odbył trzy tury w Wietnamie, gdzie został postrzelony i poparzony, a nawet na krótko trafił do niewoli. Jego odznaczenia wiszą na ścianie gabinetu w niewielkim domku, w którym dorastałem. Ojciec mieszka tam sam, bo mama zginęła w wypadku, zabita przez pijanego kierowcę dwa lata przed moim procesem.
Henry przyjeżdża do Frostburga raz w miesiącu na godzinne widzenie. Jest już na emeryturze, nie ma wielu zajęć i gdyby chciał, mógłby przyjeżdżać co tydzień. Ale nie chce.
* * *
Wieloletni wyrok niesie z sobą wiele okrutnych doznań. Na przykład to, że się jest powoli zapominanym przez świat i wszystkich, których się kocha i potrzebuje. Rzeka listów, zalewająca cię w pierwszych miesiącach, stopniowo zamienia się w cienki strumyczek, który przynosi jeden albo dwa listy w tygodniu. Przyjaciół i krewnych, którzy początkowo chętnie cię odwiedzali, nie widujesz całymi latami. Mój starszy brat Marcus wpada dwa razy w roku na godzinkę, żeby poinformować mnie o swoich najświeższych problemach. Każdy z jego trzech nastoletnich synów jest na innym etapie młodzieńczego buntu przeciw prawu, a żona jest zdeklarowaną świruską. Tak że chyba nie mam co się skarżyć. Mimo to lubię te jego wizyty. Marcus od zawsze parodiował Richarda Pryora, robi to naprawdę komicznie i zwykle śmiejemy się przez całą godzinę z jego narzekań na synów. Moja młodsza siostra Ruby mieszka na Zachodnim Wybrzeżu i ją widuję raz w roku. Ale pisze do mnie co tydzień i bardzo cenię sobie jej listy. Mam też dalekiego kuzyna, który odsiedział siedem lat za napad z bronią w ręku (byłem jego obrońcą), i on odwiedza mnie dwa razy do roku – głównie dlatego, że ja odwiedzałem jego, kiedy siedział.
Po trzech latach pobytu we Frostburgu często mijają całe miesiące bez odwiedzin, jeśli nie liczyć wizyt ojca. Zarząd Więziennictwa stara się umieszczać skazanych nie dalej niż osiemset kilometrów od domu. Mam szczęście, że Winchester jest tak blisko, ale równie dobrze mógłby być dwa tysiące kilometrów dalej. Mam paru przyjaciół z dzieciństwa, którzy nigdy nie zdobyli się na odwiedziny, i kilku znajomych, którzy od dwóch lat nie dali znaku życia. Większość moich dawnych kolegów prawników jest zbyt zajęta. Najbliższy kolega ze studiów prawniczych pisze do mnie co dwa miesiące, ale nie udaje mu się wyrwać i mnie odwiedzić. Mieszka w Waszyngtonie, dwieście czterdzieści kilometrów na wschód, i podobno pracuje siedem dni w tygodniu w wielkiej kancelarii prawniczej. Mój najlepszy kumpel z marines mieszka w Pittsburghu, dwie godziny drogi stąd, i jak dotąd odwiedził mnie dosłownie raz.
Pewnie powinienem być wdzięczny ojcu, że jemu wciąż się chce.
Jak zawsze siedzi sam w małej sali widzeń, na stoliku przed nim leży brązowa papierowa torba. Na pewno ciasteczka, kruche albo czekoladowe z orzechami, upieczone przez ciotkę Racine, siostrę ojca. Podajemy sobie ręce, ale się nie obejmujemy – Henry Bannister nigdy w życiu nie objął żadnego mężczyzny. Przygląda mi się, czy nie utyłem, i jak zwykle wypytuje o moje codzienne zajęcia. On sam przez czterdzieści lat nie przytył ani o kilogram i nadal mieści się w stary mundur marine. Jest przekonany, że jeść mniej znaczy żyć dłużej, a Henry boi się umrzeć młodo. Jego ojciec i dziadek zmarli przed sześćdziesiątką. Chodzi po dziesięć kilometrów dziennie i uważa, że ja też powinienem. Już pogodziłem się z tym, że nigdy nie przestanie mnie pouczać, jak mam żyć, czy to na wolności, czy to w więzieniu.
– To od Racine – mówi, potrząsając papierową torbą.
– Podziękuj jej ode mnie – odpowiadam. Skoro tak się martwi o mój brzuch, dlaczego za każdym razem przynosi mi torbę nasączonych tłuszczem ciastek? Zjem dwa albo trzy i resztę rozdam.
– Rozmawiałeś ostatnio z Marcusem? – pyta.
– W ostatnim miesiącu nie. A co?
– Ma kłopoty. Delmon zrobił dziecko jakiejś dziewczynie. On ma piętnaście lat, a ona czternaście. – Kręci głową i marszczy twarz. Jako dziesięciolatek Delmon już był na bakier z prawem i rodzina obawiała się, że w przyszłości zostanie kryminalistą.
– Będziesz miał pierwszego prawnuka – próbuję żartować.
– Też mi powód do dumy. Biała czternastolatka w ciąży z piętnastoletnim kretynem, który przypadkiem nazywa się Bannister.
Przez chwilę o tym dumamy. Treścią naszych spotkań jest często nie to, co mówimy, ale to, co przemilczamy. Mój ojciec ma sześćdziesiąt dziewięć lat i zamiast rozkoszować się jesienią życia, większość czasu poświęca lizaniu ran i użalaniu się nad sobą. Nie winię go za to. Jego ukochana po czterdziestu dwóch latach małżeństwa odeszła w mgnieniu oka. Wciąż rozpaczał po jej stracie, gdy okazało się, że FBI się mną interesuje i sprawa gwałtownie nabiera rozpędu. Mój proces trwał trzy tygodnie i ojciec był codziennym gościem na sali rozpraw. Patrzenie, jak stoję przed sędzią skazującym mnie na dziesięć lat więzienia, musiało być dla niego straszne. Potem obu nam zabrano Bo, a teraz dzieci Marcusa są na tyle duże, by boleśnie ranić rodziców i dalszą rodzinę.
Naszej rodzinie z pewnością należy się trochę szczęścia, ale na razie się na to nie zanosi.
– Rozmawiałem wczoraj z Ruby – zmienia temat ojciec. – Mówi, że u niej wszystko w porządku. Pozdrawia cię. Powiedziała, że twój ostatni list był całkiem zabawny.
– Powiedz Ruby, że jej listy dużo dla mnie znaczą. Od pięciu lat nie przegapiła ani jednego tygodnia. – Ruby jest jasnym punktem w naszej rozsypującej się rodzinie. Pracuje w poradni małżeńskiej, jej mąż jest pediatrą. Mają trójkę wspaniałych dzieciaków i trzymają je z daleka od niesławnego wujka Mala.
Po dłuższej chwili milczenia mówię:
– Jak zawsze dziękuję za czek.
– Cieszę się, że mogę ci pomóc – odpowiada ojciec, wzruszając ramionami.
Co miesiąc przysyła mi sto dolarów, które bardzo się przydają. Pieniądze trafiają na moje konto i pozwalają na kupno niezbędnych rzeczy: długopisów, bloków do pisania, książek i lepszego jedzenia. Prawie wszyscy w moim Białym Gangu dostają z domu czeki, a nikt z Czarnego Gangu nie dostaje grosza. W więzieniu zawsze wiadomo, kto dostaje pieniądze.
– Masz już prawie połowę za sobą – mówi ojciec.
– Do pięciu lat brakuje dwóch tygodni – uściślam.
– Czas szybko leci.
– Może na zewnątrz. Zapewniam cię, że po tej stronie muru zegary chodzą dużo wolniej.
– I tak trudno uwierzyć, że minęło już pięć lat.
Rzeczywiście, trudno. Jak można wytrzymać lata za kratkami? Nie myśląc o latach, miesiącach ani nawet tygodniach. Myśli się o upływającym dniu. O tym, jak dotrwać do wieczora, jak go przeżyć. I kiedy budzisz się następnego ranka, masz za sobą kolejny dzień. Dni układają się w tygodnie, miesiące zamieniają się w lata. Uzmysławiasz sobie, jaki z ciebie twardziel, jak potrafisz funkcjonować i trzymać się przy życiu, bo nie masz wyboru.
– Masz jakiś pomysł, co będziesz robił? – pyta.
Zadaje mi to pytanie co miesiąc, zupełnie jakbym za chwilę miał wyjść na wolność. Zachowaj cierpliwość, napominam siebie. Pamiętaj, że to twój ojciec. I jest tutaj! A to bardzo się liczy.
– Jeszcze nie. Mam jeszcze dużo czasu.
– Na twoim miejscu już bym zaczynał o tym myśleć – mówi tonem świadczącym o tym, że na moim miejscu miałby już wszystko dokładnie przemyślane.
– Właśnie skończyłem trzeci poziom hiszpańskiego – odpowiadam z lekką dumą w głosie. W Brązowym Gangu mam kumpla Marco, który jest świetnym nauczycielem języka. Siedzi za narkotyki.
– Wygląda na to, że niedługo wszyscy będziemy mówić po hiszpańsku. – Ojciec prycha.
Henry nie lubi imigrantów. W ogóle nikogo, kto mówi z obcym akcentem, także ludzi z Nowego Jorku czy New Jersey; ludzi na zasiłkach i bezrobotnych. Jego zdaniem wszystkich bezdomnych należałoby wyłapać i zamknąć w obozach typu Guantánamo, tylko gorszych.
Kilka lat temu ścięliśmy się w tej sprawie i ojciec zagroził, że przestanie mnie odwiedzać. Wykłócanie się z nim to strata czasu. Wiem, że go nie zmienię. Przyjeżdża do mnie, więc powinienem być dla niego miły. W końcu to ja jestem skazańcem, nie on. On jest zwycięzcą, ja przegranym. Wydaje się, że dla Henry’ego to ważne, choć nie bardzo wiem dlaczego. Może dlatego, że mam za sobą college i studia prawnicze, coś, o czym on nie mógł nawet marzyć.
– Chyba wyjadę z kraju – mówię. – Pojadę gdzieś, gdzie mówią po hiszpańsku. Do Panamy albo Kostaryki. Ciepło, plaża, ludzie o śniadej skórze. Im jest obojętne, czy jesteś notowany albo siedziałeś w więzieniu.
– Tam gdzie trawa zawsze zieleńsza, co?
– Tak, tato. Jak się siedzi w więzieniu, to trawa wszędzie jest zieleńsza. Co miałbym tu robić? Wrócić do domu, zostać prawnikiem bez licencji i wykonywać zlecenia dla jakiejś firemki, której na mnie nie stać? Zająć się kaucjami do warunkowych zwolnień? A może zostać prywatnym detektywem? Mam niewiele możliwości.
Słucha mnie, kiwając głową. Rozmawialiśmy o tym już kilkanaście razy.
– A ty w dodatku nienawidzisz władzy – mówi ze smutkiem.
– O tak, nienawidzę władz federalnych. FBI, prokuratury, sędziów federalnych, durni rządzących więzieniami. Nienawidzę w nich tak wielu rzeczy. Odsiaduję dziesięć lat tylko dlatego, że pieprzony prokurator chciał poprawić sobie statystykę. A władze federalne są gotowe mnie tu trzymać przez dziesięć lat bez cienia dowodu. Wyobraź sobie te wszystkie możliwości, jakie stoją przed kimś, kto ma na czole wypisane „kryminalista”. Wynoszę się stąd, tato, najszybciej jak się da.
Patrzy na mnie z uśmiechem i kiwa głową. Jasne, Mal.