- W empik go
Wigilia - ebook
Wigilia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 150 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co u djabła! ja, osoba taka porządna, tak sławna, ja, podpora i współpracownik tylu pism perjodycznych, ja – mający tu krewnych, tam przyjaciół, ówdzie powinowatych – będę sam jak palec, wówczas, gdy najostatniejszy z roznosicieli „Kurjera” cieszy się w kółku familijnem?…
O źle!
Byłem wprawdzie wczoraj „na rybce,” no – ale to na dziś nie wystarcza. Nie jestem głodny, nie zimno mi, wolałbym jednak w tej chwili patrzeć na jakąś zadowoloną twarz ludzką, któraby z wykwintnych apartamentów moich wygnała nudy i zły humor.
Czuję, że jestem rozwścieczony na cały świat. Gdybym mógł, zmiażdżyłbym księżyc na tabakę, ziemię na jakie sto lat cofnął w biegu, a słońce zamroził tak, że ażby kwiknęło. Ponieważ jednak robić tego nie wypada, rzucę więc stołkiem o podłogę, aż mu się nogi rozlecą, Walentemu, kiedy mi przyjdzie winszować, pokażę bardzo cierpki grymas, gospodarzowi wytoczę proces za to, że mi nie dał jeszcze piwnicy…
– Jak się masz, niedołęgo?…
– Tylko bardzo proszę…
Oglądam się… za mną jakaś jejmość… Czepek z żółtym fontaziem i tiulikiem w zęby, watowane kaftanisko pachnie rybami jak u śledziarki; w jednej kieszeni makagiga, w drugiej pajac, pod pachą zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią… A jaka talja u tej damy, fiu! We trzechbyśmy nie objęli – bodajem brał po sześć groszy od wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!
– No! i cóż się tak gapisz? – wrzasnęła jejmość.
– Z kimże mam honor?… Czy nie pani Lucyna?… Wymówiłem imię to na chybił-trafił, przypuszczając, że ono najlepiej pasować będzie do postaci, jednoczącej w sobie wielką energją i niepospolitą gospodarność.
– Czyś zwarjował?… Jaka Lucyna?… Nie Lucyna, tylkoWi…gi…lja!… Rozumiesz?
– Wigilja?… Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa…
– Dlaczego mnie tytułujesz panią, mazgaju, kiedy widzisz, że jestem duchem?
– Duchem?… W każdym jednak razie Wigilja to… zawsze niby płeć żeńska…
– Duchy nie mają płci. – Doprawdy?… Czy…
– No, no, no… Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo nie mam czasu na romanse.
Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby obracać się równie szybko, jak język, wciągnąłem co rychlej futro na grzbiet i czapkę na uszy; w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.
– Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! – mówiłem do mojej towarzyszki, trzymając się oburącz barjery wydywanionych schodów. – Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to… pani wiesz?
– Przywidzenie! – mruknęła dama, kładąc tłustą rękę na kryształowej klamce. – Mnie nie zrobią nic, no – a ty się wytłomaczysz… Wreszcie, redaktorowie za tobą poręczą!
Popchnęła drzwi, mnie we drzwi, i otóż znaleźliśmy się w przedpokoju.
Chryste Elejson! co za salony, jakie meble, jakie światła!… Pulchna figurka mojej towarzyszki jak najdokładniej odbija się w podłodze; – dywan na stole, dywan pod stołem, aksamity na kanapie… Na marmurowych słupach stoją urny i bocianowate dzbany etruskie, fotele takie, że na najgorszym z nich z całą satysfakcją usiadłbym nawet wówczas, gdyby mi głowę w tej pozycji zdjąć miano. A portjery… phy… A złote kutasy, ciężkie jak grzech śmiertelny!
Westchnąłem.
– Mój Boże! jakby też to mnie chudeuszowi wigilja smakowała w takim salonie…
– Spojrzyj – szepnęła moja przewodniczka. Wsunąłem głowę pod jej ramię i zasłonięty portjerą patrzyłem.
W salonie były dwie osoby: jakaś młoda i piękna blondynka (cukiereczek! – powiadani), w powłóczystej sukni, i jakiś o tyle chudy, o ile znudzony frant, który, siedząc na kanapie, przekładał nogi, a palcami czesał dość zresztą rzadkie faworyty.
– Karolu, więc wychodzisz? – pytała blondyneczka głosem, który przeszył mi serce, jak materac tapicerska igła.
– Zostanę, Anielo, byleś mnie tylko… – odparłem.
– A cicho, teee!… – mruknęła Wigilja, przyciskając mi bardzo poufale łokciem głowę do swojej mocno podwatowanej talji.