Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wigilijna opowieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,13

Wigilijna opowieść - ebook

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Zdesperowany ojczym pragnący przedłużyć prawo do szczęścia, postanawia poślubić własną pasierbicę. Wbrew jej woli. Jego zamiary próbuje pokrzyżować rycerski chłopak, zakochany ze wzajemnością w wybrance ojczyma… Czy i jak niezwyczajnie miłość młodych ludzi pokona nieszczęsnego despotę?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8155-013-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

— 1 —

Podszedł do szerokiego, choć niewysokiego okna w pomieszczeniu garderoby, za którym wirując, migając żółtymi i szkarłatnymi płatkami dawno pousychanych liści, smagając małymi bursztynowymi łezkami deszczu, szumiała późnowieczorna grudniowa ulewa. Stukała o szybę, o ramę okna i parapet, trzęsła tujami w ogrodzie, huśtała uliczną latarnią. Jak baśniowi jeźdźcy, co chwila wykonując salta, mknęły po uliczce — o przekornej jak na ten moment nazwie: „Cicha” — ostrokształtne obumarłe gałązki drzew i listowie. Nieliczne szare sylwetki bezpańskich psów, które na mgnienie wyłaniały się z gęstej ciemności, natychmiast wchłaniane były przez nią ponownie.

Kontemplację zaokiennego widoku przerwał mu buczek domofonu. Nadstawił uszu, jakby nie dowierzając, że w taką pogodę i o takiej słotnej, późnej porze ktokolwiek zechciałby przychodzić w gościnę. Buczek powtórzył się — tym razem jakby bardziej natarczywie i niecierpliwie. Podbiegł do sąsiedniego pokoju, z którego miał dobry widok na furtkę i stojącą przy niej osobę, ale w przyćmionym mlecznym świetle ulicznej latarni dostrzegł jedynie duży ciemny kaptur, ciemnorude chyba loki i… jak mu się już tylko zdawało: żarliwe ogniki w kobiecych oczach.

„Ciekawe… Kto to może być? Przecież z nikim się nie umawiałem” — przemknęło chłopakowi w myślach. Wrócił do stacyjki domofonu i nawet nie odzywając się do słuchawki, nacisnął przycisk „otwarcia”, po czym szybko zbiegł po schodach z piętra na parter, do wiatrołapu.

Na progu stała młoda kobieta w niebieskim płaszczu. Żółty blask niewielkiej lampki rozświetlał matowy kolor twarzy, a na niej: zakrzywione ciemne pasemka brwi, z ledwo widocznymi kropelkami deszczu. Taka sama przezroczysta kropelka zastygła przed chwilą na jej policzku, którą dziewczyna natychmiast strzepnęła dłonią. Jej oczy: ciemne, tajemnicze, subtelne — były szeroko otwarte, lecz gdy próbował w nie spojrzeć — szybko skryły się, pod opuszczonymi powiekami.

— Pani do kogo? — Zapytał zatroskany, od razu przeczuwając, że dziewczyna najzwyczajniej pomyliła adres.

— Dobry wieczór! — odpowiedziała nieśmiało. — Muszę zobaczyć się z Waldemarem Sierpińskim, choćby tylko na chwilę. Czy to możliwe? Czy jest teraz w domu?

— Waldemar Sierpiński? — Zapytał chłopak, prawie z przykrością marszcząc krzaczaste brwi. — Niestety! Tu taki nie mieszka. To pomyłka!

Absolutnie nie kusiło go, aby natychmiast przed jej nosem ostentacyjnie zamknąć drzwi. Wręcz przeciwnie, najchętniej zaprosiłby tę tajemniczą nieznajomą do środka, ugościł herbatą, porozmawiał…

— Jak to nie mieszka? — Zapytała. — Czy to ulica „Cicha”, dom 2a?

— Tak. Jak najbardziej. „Cicha” 2a. — Odpowiedział stanowczo.

— Róg Osiedlowej?

— No, tak. Róg Osiedlowej w Zielonkach-Wieś, w gminie Stare Babice. Taki miała pani podany adres?

W oczach dziewczyny maleńkimi ognikami błysnęło rozpaczą.

— Właśnie taki. Wszystko się zgadza. Dobrze zapamiętałam. Cicha 2a w Starych Babicach. — Wyszeptała ze smutkiem. — Tutaj powinien mieszkać mój biologiczny ojciec… Waldemar Sierpiński.

Michał ponownie wzruszył ramionami:

— Jeszcze raz zapewniam panią, że tutaj nie mieszka żaden Sierpiński. Tutaj mieszkam ja! — Michał Łęcki.

— I nigdy taki nie mieszkał? — Gniewnie zapytała dziewczyna.

— Nie sądzę. Mieszkamy tu z rodzicami od wielu lat.

W oczach dziewczyny zapaliła się mała iskierka nadziei:

— A może… Może ma dom gdzieś po sąsiedzku?

Michał odpowiedział z powagą:

— Nie przypuszczam. Znam wszystkich w pobliżu sąsiadów… Przynajmniej z nazwiska. Żadnego Sierpińskiego z pewnością wśród nich nie ma. Widocznie skierowano panią pod niewłaściwy adres.

— Widocznie tak… — szepnęła i spuściła ze smutkiem głowę.

Po kilku jednak sekundach podniosła spojrzenie i zaczęła wpatrywać się w półmrok domowego holu. Potem znów na czerń dworu za oknami wiatrołapu i znowu na Michała. Na końcu westchnęła ciężko.

— No trudno… A zatem przepraszam.

— Nie ma za co.

Nagle w chłopaku obudziła się najzwyklejsza litość dla dziewczyny, która pomyliła adres. Chciał jej nawet zaoferować krótką gościnę, zaprosić na ciasteczka i kawę, chciał, żeby choć trochę się ogrzała, bo na dworze taki ziąb i plucha, ale ta — odwróciła się, o nic już więcej nie pytając, i już po chwili jej obcasy wolno zastukały o terakotę ciemnych schodów. Chłopak zamknął drzwi i nadal stojąc w wiatrołapie, zastanawiał się przez chwilę nad zaistniałą sytuacją. Nic nie postanowiwszy, wzruszył ramionami, choć w jego głowie wciąż wybrzmiewał stukot obcasów, jakby jakiś metronom. Ale w końcu i stukot całkowicie ucichł.

Wrócił do ciepłego wnętrza domu, rozsiadł się w salonie na kanapie. Po nieoczekiwanej wizycie tej dziwnej dziewczyny w jego głowie wciąż panoszyły się jakieś bliżej nieokreślone emocje. W jego sercu tliło się mgliste, trudne do zdefiniowania uczucie. I nawet w jego uszach — ten zanikający stukot kobiecych obcasów na schodach, to tykanie naściennego zegara zdawało się być czymś tajemniczym i niezwyczajnym. Niespodziewanie, wiedziony jakimś nieokreślonym uczuciem, zerwał się z kanapy i szybko wbiegł po schodach na powrót do garderoby. Podszedł do okna. Wiatr wciąż pląsał wśród purpurowo-szarego listowia, przeganiając je, okrążając, bawiąc się nim. W ciemnostalowych kałużach pływały szmaragdowo-bursztynowe liściaste małe łódki.
Nagle — w strugach rozlewanego przez latarnię światła — ponownie ujrzał sylwetkę owej „dziwnej dziewczyny” w granatowym płaszczu. Wolno podążała wzdłuż zatapianej deszczem ulicy. Wicher dmuchający w plecy sprawiał, że idąc, nieznacznie się garbiła. Po kilku krokach odwróciła się, przeciwstawiając wiatrowi, który natychmiast zdmuchnął z jej głowy kaptur. I od razu włosy dziewczyny rozwiały się na wszystkie strony i zaczęły trzepotać, niczym złocisty sztandar.

Rozejrzała się, jakby czegoś jeszcze szukając i, przesuwając oczyma wzdłuż konturów domu, z którego ledwo co wyszła, jej spojrzenie zatrzymało się na oknie garderoby i obserwującej ją zza szyby okna twarzy Michała. Patrzyli na siebie i coraz bardziej, i bardziej łączyli się w myślach i emocjach. Jej oczy dla chłopaka zdawały się być jak dwie ciemne czeluście studni. Po krótkiej chwili zabrała jednak wzrok, odwróciła się i popychana wichurą szybko ruszyła pustą uliczką przed siebie. Wiatr co chwila ciskał w jej plecy szkarłatnymi, wilgotnymi liśćmi. Michał, sam nie wie dlaczego, odprowadzał ją już nie tylko ciekawym, ale i łapczywym wzrokiem…

Nagle, tuż przed pobliskim zaułkiem, z mroków ulicy wyłoniła się wysoka ciemnoszara sylwetka. Dostrzegając nową postać, chłopak z ciekawością skupił na niej spojrzenie.

Mężczyzna w rozwianym na wietrze, jakby skrzydła, płaszczu — powiedział coś do dziewczyny i szybko chwycił ją za ramię. Ta — próbowała wyrwać rękę, ale bezskutecznie. Mężczyzna w płaszczu trzymał i więził ją niezłomnie, jak pająk bezbronną ofiarę, i pociągnął siłą za sobą. Jeszcze chwila i znikną w ciemnościach…

Wciąż nie do końca rozumiejąc sensu swych działań, Michał czym prędzej wbiegł do przedpokoju, włożył pospiesznie buty, chwycił kurtkę, którą naciągał już za drzwiami. Pędem rzuciwszy się po schodach, zniknął w ciemnościach ogrodu.

Gdy wybiegł na zewnątrz ogrodzenia, w twarz chłopaka z impetem uderzył zacinający deszcz i podmuch zimnego wiatru. Do nozdrzy dobiegł cierpki zapach liści i kałuż. Rozdzierając zalegające przed sobą mroki, pobiegł w kierunku skrzyżowania ulicy Osiedlowej z ulicą Cichą, skąpanej w sino-mlecznym świetle latarni. Jego nogi głucho stukały po mokrym od deszczu bruku. Dobiegł do zaułka, wpadł na wymarły rewir i natychmiast ogarnęła go ziejąca zewsząd mroczna pustka. Jedynie na samym krańcu uliczki majaczyły w wilgotnej mgle dwie pływające kule ognia. „Samochód” — zrozumiał Michał i natychmiast jego nogi pobiegły w kierunku jarzących się reflektorów.

Zrozumiał, że samochód nieuchronnie będzie musiał wrócić do „Osiedlowej”, bo wyjazd z „Cichej” w drugim kierunku został zablokowany z powodu robót drogowych. Zaczął biec w kierunku „kuli ognia’”, wyrzucając spod nóg sterty podgniłych liści.

Olśniewające światła czarnej limuzyny nieuchronnie zbliżały się, a on wciąż biegł naprzeciwko dysząc i blokując drogę. Przypatrywał się, jak przybliżała się jego śmierć. Sam nawet nie w pełni pojmował, co go do tego przymusza. Wiedział tylko, że ominąć go samochód nie zdoła, bo nie ma tu wystarczająco dużo miejsca… Gdy już samochód był bardzo blisko, ledwie kilka od niego metrów — zatrzymał się i zamknął z premedytacją oczy! Oślepiające zimne światło czuł nawet przez zamknięte powieki…

Po sekundzie usłyszał gwałtowny pisk hamulców. Był tak jazgotliwy, jak pisk ranionego bezpańskiego psa. Otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą oświetloną mlecznym światłem ulicznej lampy twarz obcego człowieka. Szczupłe oblicze z zapadniętymi wyblakłymi oczyma, długim nosem, takimże długim i wygiętym do przodu korpusem ubranym w ciemną odzież. Krótkie siwe włosy nieznajomego natychmiast posklejały się w strugach deszczu. Obce drapieżne ramiona, jak winorośl wczepiły się w niego pajęczym uściskiem, przyciągając go blisko, bardzo blisko do makabrycznej, skrzywionej w nienawistnym grymasie twarzy:

— A tobie co, szczeniaku? Życie się naprzykrzyło? Uważaj, gdzie łazisz!

Drżąc cały od antypatycznych uczuć, Michał zebrawszy w sobie wszelkie siły, z trudem wyrwał się z żylastych łap „drapieżcy”. Ten — odwrócił się i z powrotem ruszył w stronę samochodu. Wtedy Michał z przerażeniem spojrzał na jego plecy, na plecy, które wieńczył upiorny o nieregularnym kształcie garb, miękki i ruszający się przy każdym kroku.

Coś popchnęło Michała do przodu, naprzeciw wiatrowi, naprzeciw kropelkom mżącego wciąż deszczu, lśniącymi bladymi połyskami w świetle latarni. Minął nieznajomego, jednym szarpnięciem otworzył tylne drzwi… Intuicja go nie zawiodła: jak rozdeptany kwiat, ze związanymi rękoma i nogami, bezwolna i bez ruchu, leżała na kanapie uwięziona dziewczyna.

Zachrypnięty ryk dochodzący zza pleców zmusił go do błyskawicznego odwrócenia się. Długi, jak zakrzywiona struna garbus, którego oczy płonęły złowieszczymi ogniami, zamachnął się właśnie na chłopaka wielkim baseballowym kijem. Uskoczywszy do przodu, Michał w porę uchwycił dłoń garbusa i zagłuszając swe wątpliwości, czy postępuje słusznie wobec całkowicie obcego sobie człowieka (ale konieczność uniknięcia ciosu i chęć uwolnienia dziewczyny była silniejsza), sprężając w sobie wszystkie siły, wyrwał z rąk straszną broń i, za czorta nie rozumiejąc samego siebie, zaczął walić twardym kijem po głowie i po całym cielsku nieznajomego.

Ten — wrzasnął nieludzko, jęknął, zawył z bólu i upadł zamroczony na jezdnię. Jedno z uderzeń trafiło w miękki garb. Tkanina ubrania w tym miejscu pękła i rozpostarła się. Spod rozdarcia wydostały się coś, jakby jakieś skórzaste… skrzydła, podobne do skrzydeł nietoperza. Ich widok natychmiast powstrzymał dalszy amok Michała. „Co za szkarada? Chyba jakieś sztuczne” — przemknęło w głowie chłopaka.

Nieznajomy mężczyzna leżąc na ulicy obok samochodu, oprzytomniawszy, pojękiwał, to prostując, to próbując zginać swe skrzydła. Od takiego widoku Michałowi zbierało się na mdłości. Cofnął się, a następnie usłyszawszy krzyk dziewczyny, jednym ruchem wyciągnął scyzoryk i wtargnąwszy do kabiny samochodu, zaczął ciąć obślizgłe i elastyczne jak robaki więzadła, którymi została obezwładniona. Jęk dziewczyny był jedyną odpowiedzią na uwolnienie. Nieco połyskujące miedzią włosy rozsypane były po siedzeniu. Ostatecznie uwolniona z uwięzi — to ściskała, to napinała zdrętwiałe ręce… Potem spojrzała na chłopaka z wdzięcznością i nadzieją.

— Chodźmy! — Krzyknął Michał — musimy uciekać. Tylko wtedy będziesz całkiem bezpieczna!

Wyciągnął rękę.

— Czemu mnie uratowałeś? — Zapytała.

— Przecież mnie zawołałaś. — Odpowiedział, prosto patrząc w jej ciemne dołki oczu.

Natychmiast zabłysły jak rosa na słońcu. Czując na sobie jego nieustępliwe spojrzenie spytała:

— Kiedy cię zawołałam?

— Gdy stałem przy oknie i patrzyłem na ciebie. Patrzyłem ci w oczy. Usłyszałem twoje wezwanie… A teraz już znikajmy. Chodź ze mną! Ten Twój… towarzysz… zdaje się wracać do sił.

Zmrużyła oczy i niespokojnie spojrzała na bok.

— Nie znasz go, on jest bardzo niebezpieczny.

— Tym bardziej dawajmy drapaka! — I wziąwszy się za ręce, rzucili się w noc, w nieprzeniknioną ciemność Starych Babic, poprzez grudniową ulewę.

Tylko w pierwszym momencie zamierzał schować się z dziewczyną w swym domu przy ulicy „Cichej”. Bał się jednak, że nieznajomy bez trudu namierzy miejsce ich schronienia i na pewno zechce podjąć dalsze wrogie nieprzewidywalne działania.

Biegli przez ciemne i puste uliczki, po których wiatr zawiewał mokrymi po deszczu, ciężkimi liśćmi, pozostawiając na ich twarzach ołowiane kropelki pluchy, biegli, a co jakiś czas wyłaniający się zza porwanych chmur ogromny księżyc, torował im drogę pośród cieni nocy. Dobiegli do ulicy Warszawskiej, jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i wreszcie na ich drodze pojawił się masywny betonowy mur, a za nim podświetlona sinym blaskiem kopuła wieżyczki pałacyku Lasotów. I właśnie w jej stronę kierowały się szybkie nogi Michała. Wbiegli na teren przypałacowego ogrodu, wcześniej odryglowując wielką masywną stalową bramę. Po chwili znaleźli się w bezpiecznym rozjaśnionym wnętrzu pałacowej komnaty, gdzie na ścianach wisiały skrzyżowane miecze, ciężkie tarcze z brązu, rozgałęzione poroża jeleni, a na stole w porcelanowych świecznikach stało kilka niezapalonych świec. Wesoło płonące w kominku drwa były jedynym oświetleniem rozjaśniającym kolorami karmazynu i żółci mroczną przestrzeń dworkowej izby.

Krągłolicy dozorca pałacyku, pan Antoni — w grubym swetrze i w szarym kapeluszu na głowie — o nic nie pytał. Dobrze znał Michała. Wiedział, ze skoro chłopak przybiega w środku nocy z wystraszoną dziewczyną, to nie powinien o nic pytać, a jedynie trzeba sprawić, aby poczuli się bezpiecznie. Niemym gestem zaprosił oboje do stołu, proponując od razu, na rozgrzewkę, gorący napitek. Po chwili udał się do swej małej stróżówki, zostawiając ich dwoje samym sobie.

Gdy krople wina rozpłynęły się po ciele, wreszcie odetchnęli swobodnie i rozejrzawszy się wokół, spojrzeli sobie w oczy.

Wyraz twarzy chłopaka był wciąż zdesperowany, miękkie fale ciemnych włosów spuszczały się na uszy, a kąciki oczu i wąskie cienkie usta wyrażały determinację i śmiałość. Ona siedziała tyłem do kominka. Języki płomieni prześwitywały poprzez uwolnione od kaptura kosmyki jasnych, subtelnie miedzianych włosów, które, zawijając się, spuszczając poniżej ramion, skrywały pod sobą początek zuchwałych wzgórków piersi. Uśmiechnęła się do niego, nie zwodząc oczu, a jej uśmiech zrodził w jego klatce piersiowej tyle gwałtownych uczuć, że, odstawiwszy szkło, przysunął swe siedzisko bliżej dziewczyny. Czując żar ognia i równie palący żar swego ciała — wziął jej dłoń w swoje dłonie, a następnie delikatnie tuląc ją całą do siebie, mocno pocałował dziewczynę w mokre od kropelek deszczu usta. Nie opierała się, przywarła do jego piersi, łącząc się z Michałem w burzliwych zawirowaniach uścisków, pieszczot i pocałunków.

— Chodźmy na górę. Jest tam mały, przytulny pokoik. — Szepnął do jej ucha.

…Pokoik na górze stał się kolebką nowo narodzonej miłości i schronieniem dla odważnych uciekinierów. Najwidoczniej było to właśnie to, o czym mawiamy: „miłość od pierwszego wejrzenia”. I nie wińmy ich, że nie powiedzieli dotychczas do siebie choćby jednej płomiennej frazy. Nie potrzebne im były. Przecież tak wiele każdy wypowiada ich na co dzień. Czasem nawet zbyt wiele… Dla tych dwojga wybrzmiewała za to płomienna muzyka — muzyka dotyków, pieszczot, uścisków, pocałunków i splatających się wzajemnie, spragnionych siebie i zachłannych młodych ciał.

I tak oto smutny i deszczowy poranek, z ostrymi krzykami ptaków, zastał ich w niewoli słodkich uścisków, w zlanych w jedność ciałach, duszach i losach. Ranek przywrócił ich z powrotem z ciemnych puszystych chmur do szarej prozy ziemskich ulic. Wtedy dopiero powrócili do pragmatycznego, ogólnoludzkiego języka.

Szepnęła mu:

— Miły mój, kochany mój… Jak mi z tobą dobrze… Jak nie chcę się z tobą rozstawać…

— Dlaczego mielibyśmy się rozstać, Kasieńko?

— Skąd znasz moje imię? — Zapytała łagodnie. — Hej?!

— Po prostu… Ty nie możesz być nikim innym, a tylko Kasieńką. — Powiedział cicho. — Moją Kasieńką…— 2 —

Karmazynowe płatki ognia ponownie roztańczyły się w przytulnym kominku. Michał i Kasia siedzieli obok siebie i nie mogli się na siebie napatrzeć. Rozmowa płynęła cichym strumykiem. Ich dusze przenikały się, każda mieniąc dla drugiej w różnorakich barwach.

W pewnej chwili chłopak dostrzegł w oczach dziewczyny niepokój.

— Czymś się chyba zamartwiasz…

— …

— Kim był ten mężczyzn, który cię zniewolił?

Dziewczyna ogrzewała ręce od gorącej filiżanki kawy i przez chwilę się zawahała.

— To bardzo niebezpieczny człowiek. Nie wiem, czy powinno się w ogóle nazywać go człowiekiem…

Michał uśmiechnął się.

— No tak, sądząc po wyglądzie to prawdziwy potwór. Ze skrzydłami!

Kasia uniosła brwi.

— Jakimi skrzydłami? On nie ma żadnych skrzydeł…

— Ale przecież widziałem…

— Jest garbaty, owszem… — kontynuowała, prostując niesforne kosmyki włosów. — Ale nie ma żadnych skrzydeł. Co ty żeś wymyślił? Coś ci się musiało przywidzieć…

Michał był zaskoczony. Rozłożył ręce:

— Hmm, dziwne przywidzenie… Zdawało mi się, że w miejscu jego garbu dostrzegłem jakieś paskudne skórzane flanki, jak u nietoperza.

— Nie, niczego podobnego u niego nie ma… Ale i bez skrzydeł jest dla mnie wystarczająco ohydny i niebezpieczny.

— Ale kim on jest?

Dziewczyna z niepokojem spojrzała na Michała, jakby zastanawiając się, czy mu powiedzieć, niszcząc tym samym ich wspólny poranny sielankowy obrazek, ale mimo wszystko zdecydowała się.

— On jest moim ojczymem…

— Ojczymem?! O rany!

— Oczywiście, pewno spytasz, jak moja matka mogła wyjść za kogoś takiego? A ja ci odpowiem: nie wiem. Widocznie czymś ją zafascynował… Ongiś, zresztą, był naprawdę przystojnym mężczyzną. Nawet garb go nie szpecił. Zresztą, był wielkim naukowcem i darzono go dużym respektem…

— To co sprawiło, że tak bardzo się zmienił?

Kasia opuściła głowę i światło z roztańczonych w kominku płomieni impresjonistycznie podświetlało teraz jej włosy. W głosie dziewczyny pojawiła się nutka goryczy.

— Umarła…

— Och! Tak mi przykro… Przepraszam, nie wiedziałem… — jęknął szczerze zasmucony Michał, jakby próbując się z czegoś tłumaczyć.

Tymczasem Kasia nie zwracając uwagi na jego reakcję, spokojnie kontynuowała:

— …Umarła w dziwnych okolicznościach. Jakoś tak, niby w kuchni, zraniła sobie nożem rękę. Doszło do infekcji… — Westchnęła ciężko. — I odtąd on, ojczym… zaczął się do mnie zalecać…

— Zalecać?… W jakim sensie? — Smalił cholewki? Molestował?!

W oczach dziewczyny pojawiły się i błysnęły, niczym lodowe sopelki, łzy.

— Kasieńko, no co ty? — Michał mocniej przytulił do siebie dziewczynę. — Wszystko przecież masz już za sobą…

Ramionami Kasi, a właściwie całym ciałem dziewczyny nagle wstrząsnął szloch.

— On… on nawet ośmielił się poprosić mnie o rękę.

— Co za tupet! — powiedział z niesmakiem chłopak.

— Tak, on chce abym bezwarunkowo została jego żoną… Przeraziło mnie to. Postanowiłam pojechać do ojca, żeby mnie chronił. Ojciec, dziś znany celebryta, dawno, dawno temu porzucił matkę, ponieważ moja mama zafascynowała się… No, słowem, zakochała się… w ojczymie… Próbowałam odnaleźć tatę, ale on, najprawdopodobniej bardzo dawno wyprowadził się ze swego domu. No i tym sposobem poznaliśmy się. I ty mnie ochroniłeś. — Wzruszony chłopak mocniej przycisnął dziewczynę do swego torsu. — Postąpiłeś szlachetnie, jak prawdziwy mężczyzna. Tylko jak długo tak będzie? Nie zdołamy się tamtemu sprzeciwić na zawsze. On już od dawna prześladuje mnie jakimś mrocznym rodzajem energii.

Michał wybuchnął:

— Ale ja nie pozwolę cię skrzywdzić! Teraz przemieścimy się do mnie. Zresztą, rodzice z pewnością już mnie szukają. Zamieszkasz z nami w naszym domu i obiecuję, że znajdziesz u nas schronienie i będziesz u nas miała należytą ochronę.

Pokręciła głową.

— To nie pomoże! On nas dopadnie! Jedyne wyjście, to uciec od niego tak daleko, jak to tylko możliwe!

I nagle za ich plecami rozległ się głos obcego człowieka w piżamie:

— Albo znaleźć antidotum na jego magię!

Słowa te wypowiedział mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Z jednej strony, sądząc po jego gładkim, z lekka śniadym obliczu i wciąż jeszcze gęstych ciemnych włosach (z nieznacznie tylko uwidocznionymi zakolami), oceniając po nienagannej bieli zębów (jak w reklamach past) i wreszcie po wielkich, nieznacznie skrytych pod okularami oczach, z żywo połyskującymi wesołymi ognikami — mógł mieć, co najwyżej, trzydzieści lat. Z drugiej strony: nieco przygarbiona sylwetka, wielkie spracowane dłonie z przedramionami pokrytymi siwiejącym włosem, wreszcie: udzielające się innym jego opanowanie i pewność siebie, ale także przenikliwy, inteligentny wzrok — wskazywałyby na człowieka bardzo już przez życie doświadczonego.

Nieznajomy przysiadł na krześle, które przyniósł ze sobą i swe długie, silnie owłosione nogi wyciągnął w kierunku kominka. Spojrzenia Kasi i Michała ze zdziwieniem wpatrywały się w postać nieoczekiwanego gościa.

— Przepraszam, ale kim pan jest? — Zapytał Michał. — I gdzie jest dozorca tego pałacyku, pan Antoni?

— Pan Antoni? Z nim wszystko w porządku. Pojechał, skoro świt, na polowanie. A ja, kim jestem? Od niedawna najemcą tego apartamentu, jak i zresztą całego pałacyku. Ale najważniejsze, jestem tym, kto może wam pomóc. — Z lekką chrypką w głosie odpowiedział nieznajomy. — Oczywiście, jeśli tylko tego zechcecie… Przepraszam, ale tak jakoś mimowolnie podsłuchałem waszą rozmowę. I zdałem sobie sprawę, że jesteście w rozpaczliwej sytuacji — powiedział, gwałtownie wstając i kierując się do kuchni. — Pozwólcie, kochani, że na chwilę was przeproszę… Strasznie zgłodniałem. Muszę coś sobie przygotować do jedzenia.

Nieznajomy, teraz — po porannej toalecie, nienagannie ubrany siedział już z nimi przy stole i popijając owocową nalewkę na osnowie fińskiej wódeczki, łapczywie pałaszował jakieś orientalne przekąski, które, jako rzekł, sprawnie i samemu sobie przygotował w kuchni. Był wśród nich ryż prażony na wolnym ogniu, był ryż w polewie z mleka kokosowego i było szereg jeszcze najróżniejszych aromatycznych przypraw, takich jak: trawa cytrynowa, świeży imbir, liście limonki i inne nieznane obojgu frykasy. Słowem: uczta!

— Zapraszam, nie krępujcie się! — Zachęcił.

— Dzięki! Jesteśmy już po śniadaniu — odpowiedział za siebie i dziewczynę Michał.

— Jak tam sobie chcecie…

Żując kolejną przekąskę, kątem oka ze współczuciem przyglądał się i chłopakowi, i dziewczynie, którzy, nota bene, także przez cały czas nie spuszczali z niego oczu. Po zasmakowaniu pierwszych potraw spokojnym głosem powiedział:

— Tak w ogóle, jestem Patryk. Patryk Trazomski…

— Miło nam. Nasze imiona, jak wnioskujemy, już znasz… — ponownie za dwoje odezwał się Michał. — Trazomski kiwnął pojednawczo głową. — I naprawdę chciałbyś nam pomóc? — Kontynuował chłopak.

Patryk Trazomski spojrzał na niego swymi wielkimi, brązowymi oczyma i odpowiedział:

— Już…

— Co, już?

— Już pomagam. Sądząc po tym, co usłyszałem, macie do czynienia z lamplighterem…

Zaskoczona Kasia odezwała się:

— Z lamplighterem… znaczy się — latarnikiem? A konkretnie, kto to taki?

Patryk spojrzał na nią z empatią.

— Niebezpieczna istota. Oczywiście człowiek, ale bardzo niezwyczajny. Musiał był popełnić w swym życiu wiele ciężkich grzechów, a może nawet podpisać cyrograf z nieczystą siłą. Teraz dla niego nadszedł czas zapłaty. A on — najwyraźniej chce uciec od uregulowania rachunku. Mogłoby mu w tym pomóc małżeństwo z młodą, nietkniętą kobietą, znaczy się: dziewicą…

Michał i Kasia spojrzeli na siebie z trwogą.

— Mówisz o moim ojczymie? — Zapytała ze zdziwieniem dziewczyna.

Patryk nagle przestał żuć, spojrzał na nich niewzruszenie i bez ogródek zapytał:

— Uprawialiście seks tej nocy?

Młodzi ludzie byli zakłopotani. Uciekali ze spojrzeniami na bok. Czuli się tak, jakby ich nowy przyjaciel spozierał bez skrępowania w ich dusze i czytał ich myśli, jak książkę.

— Pytam raz jeszcze: czy kochaliście się tej nocy?

— Jakie… to… ma znaczenie? — Wycedził Michał.

— Duże… Skoro zadaję takie pytanie.

— Tak, kochaliśmy się…

Patryk nagle przeciągnął się, wytarł tłuste dłonie o serwetkę:

— Straciwszy wszystko „latarnik” będzie chciał zemsty. I to jest obecnie największe dla was zagrożenie. Przede wszystkim musicie teraz ostrzec i jakoś ochronić swoich najbliższych. — energicznie wstał od stołu — Powiadomcie szybko swoje rodziny, ostrzeżcie o niebezpieczeństwie…

— A czy my się jeszcze z tobą zobaczymy? Gdzie będziemy mogli cię w razie potrzeby znaleźć? — Spytał Michał.

— Cóż, skoro obiecałem wam pomóc, to spotkamy się i pomogę. — I po przeczytaniu cichego pytania wciąż nieznikającego z oczu Michała, dodał:

— Tu, w podziemiach tego pałacyku. Prowadzę tu mój nieduży prywatny antykwariat. Dziś w południe.— 3 —

Ulicę Warszawską i betonowy, od strony hipermarketu „Biedronka”, wyjazd z pałacyku owijał całun sino-mlecznej mgły. Zadumane drzewa z zasmuceniem szumiały koronami, roniąc z gołych gałęzi szklane podeszczowe łezki. Blaszane i ceramiczne pokrycia dachów lśniły wilgocią. Pod stopami czerniły się i wzdrygały na wietrze podeszczowe kałuże.

Jakiś długobrody mężczyzna ze szramą na prawym policzku zamiatał chodnik, wygrabiając z jego szczelin poczerniałe liście. Może to był gospodarz któregoś z okolicznych sklepików, a może ktoś z obsługi ”Biedronki”, dbający o czystość przylegającego do hipermarketu parkingu.

Michał i Kasia lawirując między kałużami minąwszy wejście do marketu, zbliżyli się do zawsze bardzo ruchliwej o tej porze ulicy Warszawskiej. Dziewczyna ewidentnie denerwowała się. Przeczucie, że oto rozstrzyga się jej los, zniewalało ją z całą siłą. Dobrze chociaż, że przyjemnie było iść, czując rękę Michała, który zresztą sam, z jakimś śmiertelnie poważnym zachwytem spoglądał na świat, tak magicznie dla niego odmieniony w ciągu ledwie kilku ostatnich godzin.

Nagle od strony szosy pod mleczną zasłoną mgły zaświeciły ogniki jakiś zwierzęcych oczu.

— Stój! — Gwałtownie powiedziała dziewczyna. — Chyba już po nas…

Skinęła głową do przodu. Michał spojrzawszy we wskazanym kierunku ujrzał zarys sylwetki dużego czarnego psa, prawdopodobnie rasowego teriera. W oczach zwierzęcia połyskiwał żar i miało się wrażenie, jakby jego źrenice były poprzebijane igłami.

— No, co ty? To tylko psisko.

— To jego psisko! Ściślej: groźny pies… Zobacz, zjawił się, jakby znikąd, jakby miał kogoś wyśledzić… I właśnie wykonał zadanie. To bardzo niebezpieczny zwierz. Od takiego szpiega nie da się nigdzie uciec. — Powiedziała mocno poddenerwowana dziewczyna.

— Eee tam! Spokojnie, nie stoi nam przecież na drodze, a na poprzecznym parkingu, wzdłuż Warszawskiej. — Powiedział Michał. — Zaraz przebiegniemy ulicę i po kilku minutach będziemy już w moim domu, przy „Cichej”.

— Obawiam się, że to nam się nie uda. Lepiej skorygujmy nasz plan i zawróćmy. Proszę cię!

— Skoro tak bardzo się boisz, to możemy skręcić w prawo, tuż zaraz jest przystanek, gdzie zatrzymuje się kilka podmiejskich autobusów. — I nie czekając na reakcję dziewczyny zdecydowanie chwycił Katarzynę za rękę, prowadząc ją w stronę zadaszonego przystanku.

Gdy podeszli do ulicy Warszawskiej, dziewczyna obejrzała się w stronę parkingu. Czarnego teriera połknęła mleczne opary.

Pięć minut później stali w zatłoczonym autobusie linii 719, który przelatywał przez starobabicką mgłę, jak samolot przez chmury. Kasia wpatrywała się w szaro-białe tuman kłębiącej się mgły i zdawało się jej, że co chwila przezierały przez nie oczy czarnego psa. Na szczęście wkrótce świetliki definitywnie zatonęły w białym całunie.

Mgła stopniowo zaczęła rzednąć, rozwiewać się, zakręcać w boczne zaułki, opadać na mokre chodniki, na gnijące ciemnobrązowe liście. Autobus drżał. Michał trzymał dziewczynę w pasie, wyraźnie czując jej ciepło; dotyk jej dłoni dodawał mu odwagi i energii. Przejechali tylko jeden przystanek. Wsiedli do autobusu przecież po to, aby zgubić za sobą tropiącego ich psa.

Wyszli na kraciasty, jakby pancerz żółwia, chodnik. Wbiegli w poprzeczną ulicę Kutrzeby i dalej na wpół polnymi drogami przebili się w stronę ulicy „Cichej”. Gdy zbliżali się do domu Michała, chłopak nagle poczuł niepokojący stukot serca. Przed furtką ogrodzenia ujrzał kołyszące się na wietrze mocno porzedniałe włosy swego własnego ojca. „Staruszek” denerwował się czymś, przecierając okulary, chodząc tam i z powrotem. Trzymając się za ręce chłopak z dziewczyną szybko do niego podbiegli.

— Tato!

— Nareszcie! — Andrzej Łęcki zrobił krok naprzód. Rzuciwszy okiem na Kasię chwycił dłoń Michała. — Gdzie ty żeś przepadł, chłopaku? Całą noc ciebie nie było! Prawie odchodziłem od zmysłów. Obdzwoniłem wszystkich twych przyjaciół i znajomych! A ty co?

— Tato, wszystko ci wyjaśnię… — Michał zmieszał się, ale natychmiast pozbierał. — Tato, poznaj… to jest Kasia. — Łęcki wnikliwie przyjrzał się dziewczynę, po czym skinął głową, nawet się nie przedstawiając. Chłopak kontynuował: — Tato, tak się złożyło… Nie mogłem postąpić inaczej. Kasia była w wielkim niebezpieczeństwie. Byłem zmuszony pobiec jej na ratunek!

Łęcki surowo zachmurzył swe cienkie, siwe brwi.

— Jakie znowu wielkie niebezpieczeństwo?

Do rozmowy włączyła się Kasia. Niepewnie próbowała wyjaśnić:

— Tak się zdarzyło, że… no, zostałam porwana… Michał, jak prawdziwy mężczyzna, uratował mnie! Dlatego chciałam panu podziękować za pana syna. Jest autentycznym rycerzem!

Łęcki założył okulary, pokiwał głową:

— Tak, oczywiście. — Westchnął. — Nie mógł postąpić inaczej. Może i na twym miejscu postąpiłbym identycznie, synu… Zwłaszcza, że Kasia jest tak ładną i uroczą dziewczyną. Rozumiem cię. Dobrze zrobiłeś. Chociaż mogłeś zostawić kartkę, lub… oddzwonić!

Michał dławiąc się, zaczął wyjaśniać:

— Nie miałem szans cokolwiek napisać. Liczyła się każda sekunda… Nawet komórki nie zdążyłem chwycić by wziąć ze sobą.

— No tak… — Łęcki kiwnął głową. — Wybiegłeś ratować dziewczynę. No dobrze… A teraz odpowiedz mi na takie pytanie: a po matkę nikogo nie wysyłałeś?

Michał zdziwił się:

— Po matkę? To mamy nie ma w domu?

Łęcki rozłożył ręce:

— Twoja mama przepadła. Zapadła się pod ziemię. Godzinę temu wybiegła do ogrodu, potem przed furtkę, wsiadła, podobno do jakiegoś samochodu i odjechała.

Michał był wstrząśnięty.

— Jak to, odjechała? Bez ciebie? Dlaczego jej nie zatrzymałeś albo przynajmniej, nie pojechałeś razem z mamą?

Ojciec z zamieszaniem i z jakąś desperacją w oczach po raz kolejny rozłożył ręce i powiedział cicho:

— Tak… Nie zdążyłem… to wszystko stało się tak szybko. Zadzwonił domofon — a ja, choliwcia, byłem akurat w łazience. Słyszałem jakąś krótką rozmowę, potem szum w przedpokoju i wyszła za drzwi.

Michał przełknął ślinę.

— A czy wzięła coś ze sobą, jak wychodziła? Sprawdziłeś?

— W tym cała rzecz, że nic. Pieniądze i nawet swój ulubiony kapelusz zostawiła w domu. Na podomkę po prostu zarzuciła płaszcz i wyszła. Jakby na chwilę.

Po ulicy przejechał samochód z włączonymi głośnikami, przez które reklamowano występy cyrku, ale nawet nie zauważyli go. Stali wciąż przed furtką i byli zamyśleni w jakieś bezwolnej desperacji.

— Zgłosiłeś na policję? — odezwał się w końcu chłopak.

— Na razie nie. Mogą zacząć poszukiwania dopiero po upływie jakiegoś czasu…

Kasia zmarszczyła brwi i łamiącym się głosem powiedziała:

— To wszystko przeze mnie… To moja wina.

— A ty, moja droga, o czym? — Odezwał się szorstko Łęcki.

— O tym… To jego sprawka. Mojego ojczyma.

— Twego ojczyma? Czemu, dziewczyno, tak uważasz? — Zagadnął Łęcki, mierząc Kasię pytającym spojrzeniem.

— Myślę, że to mógł być tylko on. Nikt inny.

— Sąsiadka z naprzeciwka powiedziała, że matka wsiadła do wielkiej czarnej limuzyny. Marki samochodu nie potrafiła określić… Ja nic z tego nie rozumiem!… Aha! Był z nią wysoki, garbaty mężczyzna.

— Zgadza się. Ojczym! Mówiłam przecież!

Łęcki szybko podniósł się z ławki.

— Skoro tak, no to teraz powiedz mi, jak mam znaleźć twego ojczyma? Jak do niego trafić?

Kasia bezradnie wzruszyła ramionami.

— Nie wiem… A zresztą, nie ma co go szukać — sam nas znajdzie. To właśnie ja jestem dla niego żywą przynętą.

Michał, który z niezwykłą ekscytacją śledził rozmowę, rzekł w końcu stanowczo:

— Dość tego. Emocje są złym doradcą. Będziemy się licytować, a to tylko pogorszy sprawę.

Gdy w oczach Kasi zabłysły łzy, Michał objął dziewczynę:

— Daj spokój. Nie martw się. Nikt nie zamierza oddać cię temu potworowi!

Łęcki westchnął:

— Powiesz mi, dziecko… choć jego nazwisko?

— Janusz Baśniewski.

Łęcki na chwilę zamyślił się.

— A jak można by go znaleźć?

— Jego się nie szuka — odpowiedziała — Nie ma sensu. On sam odnajduje tych, których uzna dla siebie za niezbędnych… — Dziewczyną zatrząsało od negatywnych emocji. Miała wrażenie, że z jej powodu cierpią wszyscy niewinni ludzie, więc poczuła się źle. I dokończyła: — Ma pan z mego powodu tyle problemów…

Ale z bliska spojrzawszy w oczy Łęckiego nagle zauważyła, że jego spojrzenie skupia się na czymś w oddali. Nie odrywał od tego czegoś wzroku. Spojrzała na Michała. Jego wzrok skupiał się na tym samym. Odwróciła się. Po przeciwnej stronie ulicy, na rogu „Osiedlowej” ujrzała świetnie znanego sobie czarnego psa ze świecącymi oczami. Pies nie zwodził z ich trójki swych przenikliwych czarnych patrzydeł.

Michał zawołał:

— To jego pies! On nas jednak wytropił.

Ojciec odwrócił się i spojrzał na syna. W oczach Łęckiego zapaliła się iskierka nadziei.

— To jego pies? Czyli… idąc za nim możemy dojść do właściciela?

Ostatnie pytanie było skierowane raczej do samej dziewczyny. Ta — szybko odpowiedziała:

— Tak. Wystarczy iść śladem psa. Doprowadzi do ojczyma.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: