- promocja
- W empik go
Wigilijny pech - ebook
Wigilijny pech - ebook
Kiedy święta nie są ani rodzinne, ani ciepłe, tylko poczucie humoru pozwala je przetrwać…
Diana Dąbrowska, zwana DiDi, ma wigilijnego pecha. Zawsze w okresie świąt Bożego Narodzenia dochodzi do mniejszej lub większej katastrofy. Wszystkie nieszczęścia, których w swoim życiu doświadczyła, zdarzyły się właśnie wtedy. Najbliższa Wigilia zapowiada się na wyjątkowo okrutną dla DiDi, bo nie dość, że los nie odpuszcza, to jeszcze chłopak właśnie zostawił ją na lodzie, a na domiar złego w pierwszy dzień świąt ma się odbyć ślub jej młodszej siostry, na którym pojawi się sama. Co jeszcze może pójść źle?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7458-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Diana Dąbrowska, znana niektórym pod wdzięcznym pseudonimem „DiDi”, miała wiele powodów, żeby nie przepadać za świętami Bożego Narodzenia. Jak daleko sięgała pamięcią, w okolicach Wigilii zawsze, ale to zawsze, dochodziło do jakiejś mniejszej lub większej katastrofy. Zazwyczaj wręcz do serii katastrof. Nieodmiennie prześladował ją bożonarodzeniowy pech. Rok w rok w tym okresie chorowała, łamała obcasy na prostej drodze, gubiła rzeczy, kłóciła się z przyjaciółmi, piekła zakalce i brudziła ubrania w najgorszym możliwym momencie. Te drobne niedogodności były jednak niczym w porównaniu z poważniejszymi nieszczęściami, jakie również przydarzały się jej zwykle w okolicach Wigilii.
Na przykład gdy miała siedem lat, jej młodsza siostra Edytka uznała za świetny pomysł wdrapanie się na wielką choinkę ustrojoną nowymi ozdobami. Choinka, rzecz jasna, ciężaru Edytki nie wytrzymała i runęła z łoskotem na podłogę, zaścielając dywan odłamkami bombek i igliwiem. Za cały wypadek obwiniono DiDi, „bo-przecież-jest-starsza-i-powinna-pilnować-siostry”. W ramach kary nie dostała świątecznego serniczka – jakby nie wystarczyło, że w święta nie mieli choinki, a malutka Irenka wciąż ryczała!
Zaledwie trzy lata później, w samo Boże Narodzenie spędzane u dziadków, syn sąsiadów, Filip, wepchnął Dianę w śnieg zmieszany z błotem. Doszczętnie zniszczył w ten sposób nowiutką niebieską sukienkę, którą DiDi dostała w prezencie mikołajkowym, a o której marzyła dobre trzy miesiące. Mama ponownie nie uwierzyła, że wypadek nie był winą córki, więc obie jej siostry miały eleganckie nowe ubranka, a ona jedna podczas wszystkich uroczystych okazji występowała w starej kusej spódniczce.
W następnym roku trzy panny Dąbrowskie tuż przed Wigilią zachorowały na ospę, którą jedynie Diana przeszła wyjątkowo ciężko. Gdy miała lat piętnaście, w Boże Narodzenie zerwał z nią pierwszy chłopak, a rok później, 23 grudnia złamała nogę.
Nieszczęścia osiągnęły swoją kulminację w siedemnaste Boże Narodzenie DiDi. Wtedy to ukochany tatuś oznajmił, że się wyprowadza. Właściwie to muszą wyprowadzić się one, razem z mamusią, mieszkanie bowiem należało do niego. Tatuś zaś już nie miał najmniejszej ochoty mieszkać z żoną i córeczkami. Chciał przyjąć pod dach „kobietę swojego życia” – starszą od DiDi zaledwie o trzy lata. Kobieta życia wkrótce rozgościła się w sypialni DiDi i Edytki, a pokoik Irenki jakiś czas później zajął wymarzony syneczek tatusia. One musiały przeprowadzić się wraz z matką do podkrakowskiego domu dziadków – dużego, ale starego i położonego z dala od tego, do czego przywykły: dobrych szkół, centrów handlowych, mieszkań przyjaciół, kin i kawiarni.
Nic dziwnego, że Wigilia kojarzyła się DiDi ze wszystkim, tylko nie z radością, rodzinną atmosferą i beztroskim wypoczynkiem. Gdy w radiu zaczynali puszczać Last Christmas, w centrach handlowych rozstawiano wielkie choinki, a na półkach sklepów pojawiały się świąteczne ozdoby, nastrój DiDi gwałtownie się pogarszał i każdego dnia powracała do niej natrętna myśl, co paskudnego tym razem szykuje dla niej los. Dopiero po sylwestrze czuła, że może wreszcie odetchnąć z ulgą.
– Powinnam była jednak wyjechać do tej Tajlandii – stwierdziła w zamyśleniu DiDi, mieszając łyżeczką zawartość wysokiej szklanki. – W Tajlandii jest teraz ciepło i może tam nie doszłoby do żadnych nieszczęść.
Urocza kawiarnia na Brackiej, specjalizująca się w serwowaniu kawy i czekolady, stanowiła doskonałe schronienie przed panującym na zewnątrz ziąbem, biała czekolada z jagodami zaś – remedium na zły nastrój. Na złamane serce również. Na zewnątrz zrobiło się już ciemno, temperatura oscylowała w okolicach zera i padał paskudny deszcz ze śniegiem.
– Wiesz, Di, jeśli naprawdę prześladuje cię taki świąteczny pech, jak opowiadasz, pewnie odwołaliby twój lot.
– Albo znowu zaczęłyby się huragany – mruknęła DiDi ponuro.
Kilka miesięcy temu postanowiła podjąć próbę ucieczki przed wigilijnym pechem. I to ucieczki dosłownej: poza granice kraju. Żadnych krewnych, rodzinnych kłótni, pieczenia makowca i nieudanych prezentów. Wypoczynek, luksusowy hotel, złociste plaże. Z wziętym dwa lata temu kredytem ledwie było ją na to stać, ale w ciągu ostatnich paru lat wyjechała na wakacje tylko raz, i to na krótko, uznała więc, że może zaszaleć. Akurat gdy miała dokonać rezerwacji, zadzwoniła Irenka z „radosną wiadomością”.
– Chociaż nie jestem pewna, czy nie wolałabym jednak huraganu od tej katastrofy – dodała DiDi po krótkim namyśle.
– Nie przesadzaj – parsknął Olek znad filiżanki kawy. – To nie żadna katastrofa. To ślub twojej siostry.
DiDi skrzywiła się paskudnie. „Ślub siostry” obecnie stanowił dla niej synonim „Bardzo Dużej Katastrofy”. Koniecznie wielkimi literami. Olek jednak, chociaż przyjaźnił się z DiDi już od ładnych kilku lat, nie miał okazji poznać jej rodziny i nie pojmował skali nadciągającego kataklizmu.
– W Boże Narodzenie – powiedziała z naciskiem. – Dzień po Wigilii. Rodzinna tradycja pana młodego, inaczej uznałabym, że Irenka wybrała datę na złość mnie, żebym nie mogła wyjechać. Muszę przeżyć i święta, i wesele jednocześnie. W dodatku wielka impreza, na dwieście parę osób, a tylko dlatego dwieście, nie trzysta, że sporo ludzi nie chce dojeżdżać w święta. Sucharska wydaje na to wesele tyle, ile pewnie wynosi PKB przeciętnego kraju Trzeciego Świata. I wiesz, nie pozwala nam zapomnieć, że to ona za wszystko płaci. Nawet dała Irce limit trzydziestu gości do zaproszenia, cała reszta, bite sto osiemdziesiąt osób, to rodzina i znajomi pana młodego, a właściwie w większości to przyjaciele jego wielce szacownej matki. Bo ona nie będzie przepłacać za obcych ludzi. Niestety, w tej trzydziestce są nasze trzy ciotki i na pewno będą mnie pytać jedna przez drugą, kiedy wreszcie moja kolej. Odetchnę z ulgą po północy w sylwestra, wtedy zwykle mój pech odpuszcza.
Ze złością dziabnęła łyżeczką czekoladową masę, aż metal zadzwonił o szkło.
– Trzy głębokie oddechy, Di – poradził jej Olek. – Twoja siostra to wszystko znosi?
– Irka? Pewnie, że tak. Ale to cena złapania księcia z bajki. Razem z nim bierzesz księżną wdowę, co, jak widać, można znieść, gdy w grę wchodzi też jej portfel i dziedziczenie klejnotów koronnych. Tylko w bajkach o tym nie wspominają – westchnęła DiDi, prostując się na fotelu. – Ja bym ją udusiła i zakopała w ogródku albo uciekła z jej synem do Vegas.
– Nie wątpię. A co, gdyby nie chciał uciec do Vegas?
– Nie byłby mnie wart, więc sama uciekłabym do Vegas i poderwała jakiegoś przystojniaka – zadeklarowała DiDi nie do końca wiarygodnie, ponieważ podrywanie przystojniaków nigdy jej szczególnie nie wychodziło. Prawdę mówiąc, nie była dobra w podrywaniu kogokolwiek. – Pewnie właśnie dlatego, że tak bym zrobiła, nie mam własnego księcia z bajki. Ale ten ślub i w dodatku bycie świadkową to naprawdę katastrofa. Olek, czym ja zgrzeszyłam, że zasłużyłam na coś takiego? Byłam ostatnio jakoś szczególnie okropna?
– Nie bardziej niż zwykle. Pociesz się, że może chociaż będzie tam dobre jedzenie.
Zdobyła się na słaby uśmiech.
– To może być światełko w tunelu, ale boję się, że za światełkiem jedzie pociąg.
– Daj spokój. Ty i Romek na pewno będziecie świetnie się bawić. Wytańczycie się, najecie i… Ej, Di? Co się dzieje?
DiDi już się nie uśmiechała. Osunęła się nieco na miejscu, chwyciła szklankę i raz po raz nabierała kolejne porcje czekolady z jagodami, aż opróżniła naczynie. W głowie Olka pojawiła się myśl, że prawdopodobnie właśnie powiedział coś bardzo nie tak.
– Pokłóciliście się?
– Zerwaliśmy – wyznała, starając się, żeby jej głos brzmiał beztrosko. – Wczoraj.
– O kur… To znaczy… Kurde, Di… Nie spodziewałem się.
Widząc jego zszokowaną minę, ponownie zmusiła się do uśmiechu i wzruszyła ramionami. Kto by się spodziewał? Spotykała się z Romkiem wprawdzie tylko od kilku miesięcy, ale znajomi oczekiwali raczej wieści o zaręczynach niż o zerwaniu. Nawet jej samej kilka tygodni temu nic takiego nie przyszłoby na myśl. W końcu byli parą „na poważnie”, oboje zbliżali się powoli do trzydziestki, Romek niedawno awansował i wspominał o tym, że pora się ustatkować…
– Wiesz co? Idą święta. W święta spodziewam się już absolutnie wszystkiego. Nawet ataku kosmitów!
* * *
Na liście ulubionych rzeczy DiDi rodzinna Wigilia plasowała się tuż po randce z klaunem (bała się klaunów) i zaraz przed kąpielą w basenie pełnym piranii. Zwłaszcza że w związku z nadchodzącym weselem przy wigilijnym stole miały zasiąść nie tylko trzy siostry, ich matka, babka i mąż Edytki, ale także ojciec, dwie ciotki, kuzynka i jej partner, którzy przyjeżdżali na ślub. Poza tym szczęśliwy narzeczony Witold i jego matka, Matylda Sucharska.
Może piranie byłyby jednak lepsze? One przynajmniej nie próbują udawać, że są miłe.
DiDi siedziała na podłodze otoczona stertą wyciągniętych z szafy ciuchów i prezentów czekających na spakowanie. Zamiast szaleć na Tajlandii, spłukała się na upominki świąteczne i weselną kopertę dla siostry. Dopiero byłoby gadania w rodzinie, gdyby oszczędzała na prezentach… Chociaż po prawdzie wiedziała, że nieważne, co sprezentuje ciotkom i kuzynce, te i tak nigdy nie będą zadowolone.
Przycisnęła rękę do brzucha, ponieważ na samą myśl o tym wszystkim rozbolał ją żołądek. Boleśnie zdawała sobie sprawę z tego, że Wigilia nie powinna tak wyglądać i wywoływać w niej takich emocji. Niestety, nie mogła sobie przypomnieć żadnych, ale to żadnych świąt, które byłyby naprawdę… świąteczne. Z rodzinną atmosferą, prezentami od serca i ze szczerymi życzeniami przy opłatku. Może gdy była bardzo mała? Przed siódmymi urodzinami, kiedy choinka uległa zniszczeniu, a rodzice powarkiwali na siebie i na córki przy wigilijnym stole? A może i w te wcześniejsze, zapomniane święta także dochodziło do konfliktów i nieszczęść? Nie pamiętała. Świąteczną atmosferę znała głównie z filmów. Chociaż może to jej święta były tymi prawdziwymi, a telewizja znów przedstawiała nierealne obrazki? I w każdym domu było coś nie tak? Podpity tatuś, kłótnia na temat polityki, rozpacz dziecka, które nie dostało wymarzonego prezentu?
Nic. Musi to przeżyć. To tylko kilka dni. Wigilia i ślub. Dwa wieczory ignorowania ojca i tej jego Julity. Trochę uwag złośliwych ciotek. Pytania, kiedy jej kolej. Narzekania babci, że wnuczka umrze samotna. W ogóle to wstyd, żeby w tym wieku nie miała męża, podczas gdy młodsze siostry „już wydane”. I przypominanie, oczywiście, że obiecała w te święta przedstawić im chłopaka. Gdzie ten chłopak niby jest? Już ją rzucił?
Na myśl o Romku i ich ostatniej rozmowie – stosunkowo spokojnej i rzeczowej, podczas której doszli do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości – robiło się jej niedobrze, a w gardle narastała gula. Mogła odgrywać przed Olkiem beztroskę, ale to bolało. Nawet jeśli w głębi ducha uważała, że podjęła dobrą decyzję. Kochała Romka, przynajmniej się jej zdawało, że go kocha, ostatnio jednak coraz częściej się przekonywała, że… coraz mniej lubi i jego samego, i jego niektóre zachowania. Z wzajemnością, jak się okazało. Przez ostatni miesiąc tkwiła przy nim bardziej ze strachu przed samotnością i przed tym, co ludzie powiedzą, niż z rzeczywistej potrzeby serca.
Może więc powinna wręcz odczuwać ulgę, że sytuacja się wyjaśniła. Fakt, że nie została znienacka porzucona, zdradzona albo okrutnie wykorzystana, wcale nie czynił łatwiejszym samego rozstania oraz kilku pierwszych godzin po nim. Nie czynił też rozstania eleganckim, choć bowiem próbowali zachowywać się rozsądnie, nie uniknęli wyliczenia wzajemnych pretensji. „Za dużo czasu spędzasz z przyjaciółmi, na przykład z tym całym Olkiem! Nigdy nie masz dla mnie chwili. Może to z nim powinnaś się spotykać, nie ze mną” skontrowane przez: „Nie bierzesz pod uwagę mojego zdania, moje zainteresowania to dla ciebie głupie fanaberie, o każdym wyjściu informujesz mnie na ostatnią chwilę”.
I tak dalej.
Ze złością zabrała się do cięcia kolorowego papieru i pakowania kolejnych prezentów. Jeszcze wczoraj brakowało jej upominku dla Witolda, ale skoro rozstała się z Romkiem, po prostu jego prezent zostanie wręczony przyszłemu szwagrowi. I tak nie wiedziała, co mu kupić – ten człowiek przecież miał już wszystko. Irenka naprawdę złapała księcia z bajki. Przystojnego, inteligentnego, bogatego: idealna partia.
Oby była z nim szczęśliwsza niż matka z ojcem. DiDi napatrzyła się na rodziców, a wcześniej na dziadków, wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie każde małżeństwo żyje długo i szczęśliwie.
Telefon zadzwonił, kiedy zawiązywała wstążeczkę na prezencie dla Irenki (czapka i rękawiczki – myślała o bieliźnie, ale pewnie tej i tak dostanie przed ślubem masę, a wiecznie gubiła czapki).
– Co tam, młoda? – spytała, jak się bowiem okazało, dzwoniła do niej właśnie Irenka. – Chcesz coś dopisać do listy? To ostatni moment, zanim zrobię te wielkie zakupy na Wigilię…
Wprawdzie większość sprawunków została już załatwiona, ale ostatnie drobiazgi, z produktów szybciej się psujących, miała dostarczyć DiDi. W pobliżu domu dziadków był tylko jeden sklep, w dodatku marnie zaopatrzony. I z cenami przerastającymi nawet te krakowskie.
– Właściwie chciałam się tylko upewnić, że nie uciekasz do Tajlandii – odparła lekko podenerwowana Irenka. – O której jutro będziesz, DiDi?
– Pewnie późno. Zależy od korków. Kraków, ostatni weekend przed świętami, wiesz – przypomniała jej Diana. – I nie ucieknę, ponieważ mama mnie zabije i usypie gustowny kopczyk w ogródku. Coś się dzieje?
– Nie… Tak… – westchnęła Irenka. – Nie wiem. Na pewno będziesz jutro?
DiDi zmarszczyła brwi, wpatrując się w stosy wstążek i kolorowego papieru.
– Mała, gadaj, o co chodzi, ale już. Co się wyprawia?
– Mama ryczy – wyznała Irenka ponuro. – Powiedziałam jej, że ojciec przyjdzie na wesele z Julitą i Tomkiem. Twierdzi, że w takim razie ona nie przyjdzie, skoro zaprosiłam sobie inną matkę. Błagam, przyjedź tu i z nią porozmawiaj. Do mnie nie chce się odzywać…
Żołądek Diany, już i tak ściśnięty, zawiązał się w bolesny supeł. Świetnie, miała przekonać matkę, że musi tolerować drugą żonę swojego męża – której, przypadkiem, Diana również nie tolerowała i którą najchętniej utopiłaby w płytkiej kałuży. Chociaż gdy się dowiedziała, że ojciec jako warunek swojej obecności na weselu postawił zaproszenie również swojej nowej rodziny, DiDi nie była wcale pewna, wobec kogo żywi więcej morderczych intencji. Julity, ojca czy Irenki, która się na to zgodziła.
Ale to było wesele Irenki. A Irenka, która miała zaledwie jedenaście lat, gdy ojciec je zostawił, i niewiele wtedy rozumiała, zawsze bardzo kochała tatusia. Chciała, żeby poprowadził ją do ołtarza. Miała do tego prawo i Diana zdążyła się z tym pogodzić. Ojciec zachowywał się nie fair, posuwając się do takiego szantażu, DiDi nie mogła jednak obwiniać siostry za to, że ta uległa.
Matka najwyraźniej nie dostała tyle czasu, co ona, na zaakceptowanie sytuacji.
– Ira, wpisałaś ich na listę gości prawie dwa miesiące temu! Miałaś jej dawno powiedzieć!
– Nie umiałam – jęknęła Irenka. – Wiesz, ile mnie kosztowało urobienie mamy, żeby pozwoliła mu spędzić z nami Wigilię? Ilekroć zaczynałam rozmowę i wspominałam o tacie, patrzyła na mnie tak, jakby chciała mi przyłożyć. Proszę, DiDi, zrób coś z tym. Ciebie mama słucha, mnie traktuje jak głupie dziecko. Co ja mam zrobić? Chcę, żeby na moim ślubie byli i mama, i tata. On nie chce przyjść bez Julity, ona nie chce przyjść, jeśli Julita tam będzie.
„Trzeba było załatwić to wcześniej” − pomyślała Diana, ale uległa.
– Porozmawiam z nią.
– Dziękuję. – Irenka westchnęła z ulgą. – To jakieś szaleństwo. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Wszyscy wokół wariują. Jesteś chyba jedyną osobą w tej rodzinie, która jeszcze zachowuje zdrowy rozsądek. Co najlepiej pokazuje, jak bardzo jest źle…
– Twoja przyszła teściowa to zapewne Czerwona Królowa?
– Nie jest taka zła – powiedziała Irenka bez przekonania. – Nawet mnie lubi.
– To, że nie krzyczy: „Ściąć jej głowę”, jeszcze niczego nie oznacza – parsknęła Diana, ale szybko się zreflektowała. Nie znosiła Matyldy, odkąd ją poznała. Miała jakieś siedemnaście lat. Przygotowania do wesela i wspólny rodzinny obiad zorganizowany po zaręczynach tylko ją w tej niechęci utwierdziły. Nie znaczyło to jednak, że miała prawo rzucać siostrze takie uwagi. – Przepraszam.
– Wiem, jak to wygląda, ale ona naprawdę nie jest złą królową z bajki. Spróbuj jutro przyjechać jak najszybciej.
– Spróbuję. Może pójdę do pracy trochę wcześniej i szybciej się urwę – mruknęła Diana, jedną ręką przerzucając wywleczone na podłogę ubrania i zastanawiając się, które sukienki zabrać ze sobą.
Skoro już na weselu i poprawinach będzie tą jedną jedyną dziewczyną bez partnera, powinna przynajmniej dobrze wyglądać.
– Dzięki. Jesteś kochana.
– Wcale nie – parsknęła. – Jestem po prostu twoją siostrą.
* * *
– Jestem po prostu twoją siostrą – powiedziała DiDi i Irena odetchnęła z ulgą, wiedziała bowiem, że sprawa z mamą, płaczącą teraz w sypialni, zostanie w jakiś sposób załatwiona.
Poza ulgą pojawiło się też lekkie ukłucie wstydu – znowu zrzucała problemy na głowy innych, sama niezdolna znaleźć rozwiązania. Często korzystała z przywileju bycia beniaminkiem w rodzinie, uciekając się do pomocy DiDi i Edyty. I robiła to po raz kolejny, chociaż od paru ładnych lat była dorosła, a kłopot dotyczył głównie jej.
Wstyd ustąpił jednak dość szybko. Wychodziła za mąż, do diaska, i miała na głowie naprawdę wiele rzeczy. W dodatku nie każda panna młoda musiała sobie radzić z lawirowaniem między rodzicami, którzy ledwie mogli znieść swoją obecność, i jeszcze udawać miłą wobec znienawidzonej macochy. Nic dziwnego, że momentami sytuacja ją przerastała, prawda?
Irenka była najmłodszą z trzech sióstr Dąbrowskich: miała dopiero dwadzieścia dwa lata. Była również z całej trójki najładniejsza. Wdała się w ojca, odziedziczyła po nim blond włosy, niebieskie oczy i regularne rysy twarzy, co w połączeniu ze szczupłą sylwetką i pięknym uśmiechem sprawiało, że chłopcy oglądali się za nią od dawna. Nie przypominała ani wysokiej, ciemnookiej DiDi o ostrych rysach ich babki, ani Edytki, podobnie jak mama – pulchnej szatynki. Matka raz czy dwa razy, w przypływie złego humoru, gdy Irenka przynosiła kolejną dwóję – coś, co nie zdarzało się jej starszym siostrom – zauważyła zgryźliwie, że poza urodą dziewczyna nie ma innego kapitału. Nie uczyła się dobrze, jedyna nie poszła na studia, nie wyróżniała się w żadnej dziedzinie i ostatecznie zaczęła pracować w pobliskim sklepie.
O tym, że zmarnowała sobie życie, słyszała dość często. Przynajmniej dopóki Witold nie zainteresował się nią na poważnie. Wtedy już nikt tak nie uważał i z jakichś powodów napawało to Irenkę coraz większą irytacją. Na litość boską! To, że nie rozumiała fizyki, nie oznaczało jeszcze, że jest głupią kozą. Zawsze dobrze gotowała i odkładała pieniądze na kurs gastronomiczny. Nie była leniwa, pracowała, pomagała w domu i miała więcej zalet niż ta, że zamierzał się z nią ożenić ktoś z wysoką pensją. A ona chciała przecież wyjść za Witolda, nie za jego portfel.
„Ani za jego matkę” – przemówił złośliwy głosik w głowie Irenki. Na tym komentarzu się nie skończyło – gdzieś z otchłani podświadomości napłynęło jeszcze pytanie.
Czy naprawdę chcesz wyjść za Witolda?
Niecałe pięć miesięcy temu, gdy zapadła decyzja o ślubie, była pewna, że tak. Teraz, gdy do wesela został raptem niecały tydzień (tydzień!), miała coraz więcej wątpliwości. Nie wobec spędzenia reszty życia z Witoldem, ale z powodu tego wszystkiego, co wiązało się z wkraczaniem na „nową drogę życia”. Chociażby ten ślub w Boże Narodzenie! Romantycznie, oczywiście. Śnieg, kolorowe lampki, choinka! Tyle że… Tyle że wszystko trzeba było organizować w biegu i w tym pędzie wiele rzeczy umykało. Od tygodnia zamiast białego puchu na chodnikach zalegała szarobrązowa maź zamarzająca nocą, a ulubiona chrzestna Irenki odmówiła wleczenia się z dzieckiem z drugiego końca kraju w samiusieńkie święta. Poza tym Irenka marzyła, że te pierwsze święta po zaręczynach spędzą w kameralnym gronie najbliższych. W prawdziwie rodzinnej atmosferze. Nie nerwowo, w oczekiwaniu na ślub i wesele. Z ciotkami i kuzynką przy stole, które pofatygowały się specjalnie z tej okazji – musiały więc być ugoszczone również podczas Wigilii.
Niestety, matka Witolda wstąpiła w związek małżeński w Boże Narodzenie, podobnie jak wcześniej dziadek Witolda, jego wuj i prababka. To zaś oznaczało, że była to tradycja rodzinna i Witold mógł ożenić się wyłącznie w Boże Narodzenie. Irenka pozwoliła sobie jedynie na wyrażenie wątpliwości, czy to na pewno dobry termin, Matylda jednak natychmiast wyliczyła mnóstwo argumentów potwierdzających, że to najlepsza możliwa data. Była przy tym tak przekonująca, że Irenka aż sama w nie uwierzyła, chociaż wcześniej chciała urządzić wesele późną wiosną.
Później z kolei wynikła ta sprawa z dwiema setkami gości. Ba, początkowo miało być ich niemal trzystu! A przecież Irena naprawdę wolała mniejsze przyjęcie. Skromniejsze. Tymczasem wychodziło na to, że wesele będzie ogromne i pełne obcych ludzi, a połowa jej rodziny na pewno się poobraża, że mimo ogromnej fety nie otrzymali zaproszeń.
Z ust dziewczyny wyrwało się westchnienie.
– Za dużo myślisz, Dąbrowska – mruknęła do siebie, podchodząc do okna. Gdyby nie było tak ciemno, a śnieg z deszczem nie przysłaniałby świata, mogłaby dostrzec w oddali dach domu Sucharskich. Dom – właściwie willa – został tu wybudowany kilka lat temu, wkrótce po tym, jak siostry Dąbrowskie sprowadziły się do dziadków. Pani Sucharska po śmierci męża zapragnęła uciec na wieś, a miała dość pieniędzy, żeby sobie na to pozwolić. Irenka nie do końca pojmowała, jaki w tym sens, skoro i tak dwa, trzy razy w tygodniu jeździła do siedziby rodzinnej firmy, ale dom Sucharskich był najładniejszy w całej wsi.
I obecnie stał niemal pusty: dom dla dużej rodziny zajmowany tylko przez jedną osobę – poza weekendami, gdy przyjeżdżał Witold. Na co dzień mieszkał w kawalerce w Krakowie, skąd miał bliżej do firmy.
Obiecał przyjechać z miasta dziś – od jutra zaczynał się jego miesięczny urlop, który wziął na wesele i podróż poślubną. Obiecał, że wpadnie do niej, ponieważ nie widzieli się cały tydzień: musiał ponadrabiać sporo w pracy, aby później zniknąć na tak długo. Zapowiadał się po dziewiętnastej. Minęła jednak właśnie dwudziesta, Witolda wciąż nie było, a ona odczuwała znajomy niepokój – czy na pewno się pojawi?
„Oczywiście, że tak” – powiedziała sobie, chociaż nerwowo zabębniła palcami o parapet w odruchu niepokoju. Mogła się nad tym zastanawiać nieskończenie wiele razy, gdy zaczynali się spotykać. Czy Witold nie zainteresuje się jakaś panną z miasta, lepiej wykształconą, lepiej ubraną, lepiej umalowaną, w ogóle lepszą od sympatycznej dziewczyny z sąsiedztwa, która kiedyś w przypływie szalonej odwagi zaprosiła go na studniówkę i z którą później spotykał się od czasu do czasu. Aż nie wiadomo jak i kiedy, nagle zostali parą. Ale przecież teraz nie było powodów do obaw! Nie, kiedy na palcu nosiła pierścionek zaręczynowy, a za kilka dni miała zostać panią Sucharską.
Mimo to odetchnęła z ulgą, gdy w mroku zajaśniały światła samochodu i na podjeździe zatrzymało się audi. Pośpiesznie zbiegła po schodach i zaczaiła się, żeby otworzyć drzwi, nim Witold użyje dzwonka. To na pewno sprowadziłoby babcię z jej sypialni, a ostatnie, czego Irena sobie życzyła, to żeby ta wspomniała coś o zachowaniu matki. Babcia była… z jednej strony kochana i gotowa wspierać swoją rodzinę, z drugiej – szalenie niedyskretna i przekonana, że jej poglądy na życie są jedynymi właściwymi. Wnuczki powinny więc żyć dokładnie tak, jak ona uważała za słuszne.
– Cześć, słońce – przywitał się Witold, gdy go wpuściła.
Policzki miał zarumienione od chłodu, widać temperatura wreszcie spadła poniżej zera, a jasne włosy lekko wilgotne od śniegu. Pochylił się, by ucałować Irenę. Nie był szczególnie wysoki, ale narzeczoną, z jej wzrostem metr sześćdziesiąt pięć, przerastał o prawie dziesięć centymetrów.
– Wybacz, że tak późno. Mama chciała omówić parę szczegółów.
– Nie ma sprawy – zapewniła, odbierając od niego kurtkę i wrzucając ją na wieszak, kiedy Witold pozbywał się zabłoconych butów. – Chodź do kuchni, babcia już się położyła, nie chcę jej budzić. Zrobię ci herbatę. Jadłeś już?
– Tak, jedliśmy kolację – odparł i ruszył za nią.
Kuchnia w domu Dąbrowskich, wybudowanym dobre trzydzieści lat temu, nie przypominała nowoczesnych, niewielkich aneksów. Była rozmiarów salonu, poza licznymi szafkami i blatami znajdowały się w niej wielki stół, kilka krzeseł oraz dwa fotele, gdy zaś zjeżdżało się więcej ludzi, to w niej toczyło się życie rodzinne i towarzyskie.
– Mama zaproponowała, żeby przewieźć w ten weekend część twoich rzeczy – ciągnął Witold. − To chyba dobry pomysł? Kiedy wrócimy z podróży poślubnej, kto by miał do tego głowę?
– Czy ja wiem… – mruknęła Irena, wyciągając z szafki ciemne szklanki. Z jednej strony Witold miał rację: gdy wrócą, będą przecież chcieli od razu zamieszkać razem i zajmowanie się wtedy przewożeniem rzeczy będzie męczące. Z drugiej… – Musiałabym się spakować jutro, a w niedzielę trzeba by jechać do miasta. Stracimy na to dobre pół dnia, nie pomogę sprzątać w domu na święta i mama się na mnie wścieknie.
Klaudia Dąbrowska należała do kobiet przekonanych, że jeśli przed Wigilią okna nie zostaną umyte, dywany wytrzepane, a podłogi nie będą tak czyste, że da się z nich jeść, na ulicach pojawią się jeźdźcy Apokalipsy. W konsekwencji w ich domu przygotowania do świąt zawsze były okresem nerwowym, pełnym wytężonej pracy i poganiań wściekłej matki.
– Dlaczego pół dnia? – zdziwił się Witold, siadając przy stole. – Możesz spakować dodatkową walizkę, gdy będziesz szykować rzeczy na wyjazd. A ja wezmę je obie i podrzucę do domu.
– Do domu? – Irena omal nie upuściła czajnika, który napełniała właśnie wodą. Odstawiła go na kuchenkę i obróciła się do narzeczonego, wytrącona z równowagi. – Do tego domu tutaj? Z lotniska mieliśmy jechać do twojego mieszkania, pamiętasz?
– Pewnie. Nie ma sensu zaraz po locie jechać dobre półtorej godziny tutaj – przytaknął Witold. – Ale chyba na dzień czy dwa wystarczą ci rzeczy, które weźmiesz ze sobą na Dominikanę?
– Jaki dzień czy dwa? – Nie odpaliła gazu, usiadła naprzeciwko Witolda, odniosła bowiem wrażenie, że nogi się zaraz pod nią ugną, a przed oczami zrobiło się jej jakoś ciemno. Czy on oczekiwał, że będzie mieszkała… z jego matką? Po ślubie?! – Witek, będziemy małżeństwem. Przecież rozmawialiśmy o tym, że zamieszkamy RAZEM. Tak robią małżeństwa.
– Właśnie o tym mówię, słońce… – stwierdził, przypatrując się jej ze zdumieniem. – Chcę, żebyś zabrała do mnie część rzeczy. Ustalaliśmy to.
– Ustalaliśmy, że przeniosę się do ciebie zaraz po ślubie – powiedziała Irenka, a jej głos zabrzmiał trochę piskliwie.
To zabawne, że dopiero co bała się tej zmiany. Przeprowadzki do dużego miasta, obcych ludzi, nieznanego terytorium, konieczności znalezienia sobie jakiegoś zajęcia. Obawiała się trochę, jak odnajdzie się w towarzystwie znajomych Witolda – wykształconych, dobrze sytuowanych, podróżujących po świecie, pracujących w dużych firmach. Zastanawiała się, czy mama i babcia na pewno poradzą sobie tylko we dwie. W tej chwili robiło się jej słabo na samą myśl, że najwyraźniej Witold planował coś zupełnie, zupełnie innego.
– Do ciebie, czyli do twojego mieszkania. Nie do domu twojej matki!
Nie panowała nad głosem, ostatnie słowa niemal wykrzyczała. Zaniepokojona spojrzała w stronę drzwi: jeszcze tego brakowało, żeby jej krzyk ściągnął tutaj babcię!
– Jak ty to sobie wyobrażasz, Witek? – wysyczała, kolejne zdania wypowiadając już ciszej. – Będziesz mieszkał i pracował w Krakowie, a ja będę siedzieć w domu z twoją matką? W te dni, gdy ona nie jeździ do waszej firmy? Mam być słomianą wdową? Dalej widywać się z tobą głównie w weekendy... i to również nie w każdy?
Witold milczał przez chwilę. Później sięgnął przez stolik, by ująć dłoń Ireny. Palce miał lodowato zimne, aż przeszedł ją dreszcz od tego dotyku.
– Spokojnie, kochanie – poprosił. – Chyba od początku się źle rozumieliśmy. Myślałem, że nie chcesz stąd wyjeżdżać. Sama zawsze mówiłaś, że nie wiesz, jak odnalazłabyś się po tylu latach z powrotem w mieście.
– Bo nie wiem – przytaknęła Irena, której właśnie zbierało się na płacz. Rzeczywiście tak mówiła. Ale nawet przez myśl jej nie przeszło, jak Witold to sobie zinterpretuje. Jak to możliwe, że nie dogadali się w takiej sprawie?! „Przeprowadzę się do ciebie” – brzmiało dla niej jednoznacznie. – Ale jestem gotowa sprawdzić, jak sobie poradzę, ponieważ cię kocham i chcę być z tobą. Tak to działa.
Witold zrobił dziwną minę, lecz wciąż nie puszczał jej dłoni.
– Nie chciałbym, żebyśmy zostawili naszych rodziców samych – wyjaśnił. – Nie są tacy młodzi. Sądziłem, że uważasz tak samo.
– Uważam, że żona powinna mieszkać z mężem. Moja mama nie ma jeszcze nawet pięćdziesięciu lat, twoja zatrudnia gosposię i jakoś do tej pory świetnie sobie radziła, gdy odwiedzałeś ją tylko w weekendy.
– Moje mieszkanie to kawalerka – przypomniał Witold łagodnie. – W domu jest dużo więcej miejsca. Będziesz miała garderobę, dużą kuchnię, salon…
– Nie. To twoja matka ma to wszystko – wycedziła Irenka.
Wyrwała wreszcie rękę, po czym wstała i zabrała się do odpalania gazu pod czajnikiem. Tylko po to, żeby narzeczony nie widział jej twarzy i łez napływających do oczu. Matylda nie wyśmiewała wprawdzie narzeczonej syna ze względu na biedę, ale pozwalała sobie na pewne… uwagi. Na przykład upewniała się, czy Irenkę na pewno stać na suknię ślubną. Albo wspominała mimochodem, jak duże koszty wiążą się z weselem… chociaż to ona wymyśliła sobie wielką fetę. Jak również o tym, że ona całe życie musiała ciężko pracować na swoją pozycję.
Irenka była pewna, że jeśli zamieszka z Matyldą, takich komentarzy będzie więcej.
– Słońce, będę czasem w tygodniu dojeżdżać do pracy, w Krakowie zostanę na noc dwa, może trzy razy w tygodniu. Możesz tam przecież jeździć ze mną, kiedy zechcesz – zapewnił Witold, podnosząc się. – Ale czy nie lepiej, żebyśmy mieszkali w dużym domu? Planujemy dzieci, ta kawalerka jest za ciasna nawet dla dwojga…
Spróbował ją objąć, ale Irena zręcznie mu się wywinęła. W jej duszy narastała złość. Nie zrozumieli się? Pewnie, oboje ustalali, że chcą dziecka, ale dziecko nie pojawia się nagle, z powietrza, i nie od razu potrzebuje własnego kąta do zabawy i nauki. Przecież mówili o takich rzeczach jak wypady do kina, częstsze zapraszanie DiDi, zabranie do miasta na weekend jej matki i babci, żeby wziąć je do teatru… Myślał, że to będzie „tak przy okazji”?! Gdy ona go odwiedzi? A może nie chciał wziąć pod uwagę czego innego?
A może to jego matka nie wyobrażała sobie, że ukochany synek ostatecznie założy domowe gniazdo z dala od niej i zacznie pojawiać się tutaj raz, dwa razy w miesiącu.
– Wiesz co? Jeśli mam mieszkać z twoją matką, nie z tobą, to równie dobrze mogłabym zostać tutaj, w swoim domu, ze swoją rodziną – palnęła. – Nie wiem, po co mi się oświadczałeś. Żebyś mógł odwiedzać pod jednym adresem i mnie, i Matyldę i nie musiał się fatygować?
Witold cofnął ręce. Nie zaskoczyłaby go bardziej, gdyby nagle wzięła patelnię i zdzieliła go nią po głowie. I, po prawdzie, w tej chwili Irena naprawdę miała na to chęć.
– Jesteś niesprawiedliwa – powiedział znacznie chłodniej niż wcześniej. – Naprawdę tak myślisz?
– Nie – przyznała cicho, po chwili wahania, zaraz jednak pokręciła głową. – Nie wiem. Nie chcę mieszkać z twoją matką. Nie chcę, rozumiesz? Chcę mieszkać z tobą. Wychodzę za ciebie a nie za nią.
– To oczywiste, że wychodzisz za mnie. To nie ma nic do rzeczy. Przeprowadzka do mojego domu jest najlepszym wyjściem, jeśli się nad tym zastanowisz, sama to przyznasz…
Irena przypatrywała mu się z niedowierzaniem powoli zmieniającym się w złość. Nie miała ochoty zastanawiać się nad mieszkaniem z Matyldą. Nie brała tego rozwiązania pod uwagę nawet przez sekundę. Tak jak nie pomyślała, żeby zmuszać Witolda do wprowadzania się do niej. Choć w głębi serca chciałaby tego, to doskonale wiedziała, że takie rozwiązanie nie byłoby dobre dla narzeczonego i ich związku. Babcia we wszystko by się wtrącała – dokładnie tak samo jak Matylda! – a Witold albo musiałby codziennie pokonywać ogromne odległości do pracy, albo mieszkaliby osobno. Łzy – wściekłości, bezradności, frustracji – cisnęły się jej do oczu.
– Może będzie lepiej, jeśli już pójdziesz. Wolałabym zostać teraz sama – wykrztusiła z trudem. Nie chciała, żeby zobaczył jej łzy.
Witold się skrzywił.
– Świetnie. Porozmawiamy, kiedy się trochę uspokoisz – mruknął, po czym po prostu odwrócił się na pięcie i wyszedł.
A Irenka usiadła przy stole i wybuchła płaczem.
Może DiDi miała jednak rację. Może całą ich rodzinę prześladował wigilijny pech. W tym roku coraz więcej na to wskazywało.