Wikingowie. Tom 3. Topory i sejmitary - ebook
Wikingowie. Tom 3. Topory i sejmitary - ebook
"Wikingowie. Topory i sejmitary" to trzymająca w napięciu historia krwawej walki o rodzinę i sprawiedliwość. Młody bohater próbuje odnaleźć się w brutalnej rzeczywistości średniowiecznej Europy, w której obowiązuje zasada "zabij albo giń". W trzeciej części sagi Radosław Lewandowski po mistrzowsku łączy beletrystykę z faktami historycznymi, tworząc sugestywny i niezwykle żywy obraz wydarzeń, które mogły mieć rzeczywiście miejsce. Konfrontacja Północy ze Wschodem jeszcze nigdy była przedstawiona tak dynamicznie i wiarygodnie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0554-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Huggende, siadaj na miejsce, pamiętaj o przysiędze, którą wszyscy złożyliśmy naszemu zmarłemu jarlowi! – Ostry głos stojącego u steru woja z trudem przebił się przez odgłosy morza i trzeszczenie pracującego kadłuba. Nie ostudził jednak gorącej głowy Eidy Huggendego. Przydomek Rębajło otrzymał, gdy już jako trzynastoletni młodzik roztrzaskiwał długim toporem łby wrogom w sile wieku.
– Ty, Hrafn, się nie mieszaj! – ryknął wielkolud. – Zabiję tego maekir saurgana, a potem ciebie, jeśli wejdziesz między nas! – Brodacz mijał właśnie maszt, gdy na drodze stanął mu jeden z towarzyszy.
– Nie godzi się łamać słowa danego samemu Odynowi, bracie, Hrafn dobrze prawi. To przyniesie nam pecha.
Eida jakby mimochodem zdzielił pięścią mówiącego, a ten osunął się na mokre deski pokładu. Siedzący najbliżej kompani nauczeni tym doświadczeniem nabrali wody w usta.
– Jesteśmy w samym środku bitwy z Ran! – warknął sternik. – Narażasz cały swój félag, gridnidingu! – Korzystając z tego, że olbrzym był odwrócony do nich plecami, wiele gniewnych głosów poparło roðsmenna. Rębajło ani myślał o powrocie na miejsce.
– Gdzieś mam to, co sobie myślisz, Hrafnie. Taka jest wola bogów, a rzygam już tym nadgniłym mięsem, które tu żremy od kilku dni. Gdzie jest koniec tej drogi?! Gdzie?! Dzień za dniem jest taki sam, długo nie wytrzymamy. Zabiję tego pokurcza i jego kobiety, bo to oni przynoszą nam pecha, i zobaczysz, dopłyniemy jeszcze do jakiegoś brzegu. Odyn i Aegir żądają krwawej ofiary z człowieka. Złoto już im nie wystarcza! – Nagle pokład skipu zakołysał się potężnie i nawet nawykły do niepewnego gruntu Eida musiał szukać dobrego uchwytu. To go nieco spowolniło.
Młody Oddi, syn Asgota z Czerwoną Tarczą, wolą nieżyjącego ojca dowodzący tymi ludźmi, stał z twarzą bladą niczym mleko. Nici człowieczego losu przędzone przez olbrzymki Norny zbiegały się w jednym punkcie. Co mógł zrobić, skoczyć za burtę i rozwinąć skrzydła? Nie był w stanie sprostać w boju rozwścieczonemu Huggendemu, choć przecież niewielu drengów na skipie było równych mu siłą. Z tym zwykle wesołym olbrzymem nikt w pojedynkę nie miał szans. Ale człowiek może tyle, ile może, ważne, by twardo stawać.
– Eida! – Oddi wysunął się przed niższego sternika i znalazł na wprost Huggendego. Głowy mieli na tym samym poziomie, ale Rębajło był dwa razy szerszy w ramionach. – Dopłyniemy bezpiecznie do lądu, daję słowo. Mam szczęście, wszyscy wiecie o tym. Sam jeden przetrwałem na Wielkiej Wyspie! – Ostatnie słowa wykrzyczał bardziej na użytek reszty załogi niż sapiącego z wściekłości olbrzyma, na którego słona woda, hermthra i zatrute jedzenie sprowadziły to szaleństwo.
– Bękart musi zginąć – powiedział ciszej, jakby sam do siebie Eida. – Bogowie tego chcą, wiem to, czuję, mówią do mnie. Ja… – Reszta słów była niezrozumiała, albowiem z gardła brodacza wydobył się zwierzęcy warkot.
Dzielny skip drżał, smagany wodnymi masami. Ci, którzy akurat nie wiosłowali, trzymali się kurczowo stałych elementów okrętu, modląc się lub złorzecząc – co kto wolał. Brodacz, który stał już na dziobie, w zapamiętaniu puścił burtę, by chwycić za szyję młodego wodza, ale w tym właśnie momencie kolejna duża fala uderzyła w skip, przetaczając się po pokładzie niczym tabun koni z pienistymi grzywami. Gdy załzawione od słonej wody oczy znowu mogły widzieć, Eidy Huggendego nie było. Oddi Asgotsson patrzył zdziwiony na obejmującego go jedną ręką sternika. Gdyby nie ten uścisk…
– Stałeś, drottmadzie – sternik szeptał mu do ucha – gdy wielu dzielnych drengów zdjąłby strach. A oni to widzieli. – Wskazał brodą załogę _Błysku Młota_, co młody wódz bardziej poczuł, niż zobaczył. – Żeglarze są przesądni, a teraz jesteś dla nich ofeg, człowiekiem, któremu niepisana jest zguba. Bogowie sami sobie wzięli ofiarę, jak zwykle zresztą. To nam tylko się wydaje, że mamy tu coś do gadania.
Młodzieniec popatrzył po mokrych twarzach twardych wojów z Północy. Choć ich włosy i misternie splecione brody zwisały teraz smętnie, w oczach dostrzegł moc i wiarę w szczęście swojego jarla. Wilgotne lub całkiem przemoczone odzienie ciasno opinało szerokie piersi i muskularne ramiona. Byli niczym strzała na naciągniętej cięciwie łuku, niby nieruchomi, ale śmiertelnie niebezpieczni.
Oddi dał krok w stronę burty i odwrócił się w kierunku spienionego morza. To strach go zatrzymał w miejscu, ale oni nie muszą o tym wiedzieć. Słone morskie rozbryzgi skryły łzy, które pojawiły się, gdy stajała lodowa kula przerażenia.
Dwa okręty zmagały się z silnym północnym wiatrem. Od wielu doegrów żeglowali północno-wschodnim kursem, by zgodnie z instrukcjami dotrzeć do wyspy zwanej Islat lub jak zwali ją niektórzy – Ulthima Thule. Wspinający się co jakiś czas na czubek masztu człowiek dawno powinien wrzeszczeć, że ląd widzi, ale za każdym razem schodził, a raczej zsuwał się po Staruszku milczący i coraz bardziej wściekły. Bogowie, jak to oni mają w zwyczaju, zakpili sobie z ludzi i hen po horyzont ciągnęły się tylko sinostalowe wodne pagórki. Kaupskipy wspinały się na nie powoli, jakby niechętnie i z trudem, by zaraz potem lecieć w dół niczym sokół za myszą, aż niektórym, nawet tym nawykłym do żeglugi, wnętrzności podchodziły do gardeł. I tak niezmiennie od wielu długich i wilgotnych dni wypełnionych staraniami, by ustawić dziób okrętu na wprost kolejnej „góry”, wylewaniem gromadzącej się na dnie wody, drobnymi kłótniami, gdy jeszcze były na to siły, i odrętwieniem, które nie przynosiło odpoczynku.
Statki szły ostro pod wiatr, kładąc się raz na prawą, raz na lewą burtę, co znacznie wydłużało drogę i groziło wywrotką, ale przynajmniej pozwalało posuwać się do przodu. Na szczęście przed wyruszeniem zamontowano na obydwu jednostkach, tuż pod linią wody, meginhúfry – sztywne niczym przyrodzenie młodzieńca widzącego nagą niewolnicę stępki przechyłowe. Nimi to teraz kaupskipy podpierały się tak jak narciarz kijami w czasie zjazdu. Nasączone drewno poszycia trzeszczało złowróżbnie, liny grały swoje wietrzne pieśni, ot – zwykła dola żeglarzy.
Do tego dochodziły chłód i ciągły brak słońca. Zasłona stworzona na niebie przez ołowiane chmury przepuszczała niewiele światła, a to, które docierało, nadawało światu wygląd trzewi otwartego grobowca.
Niestety kończyły się zapasy słodkiej, a raczej teraz to już słono-słodkiej wody, prowiant zabrany z wyspy zaczął śmierdzieć i pokrył się dziwnym gorzkim w smaku nalotem. Każda róa trwała jedną dwunastą dnia, potem wioślarzy zastępowali towarzysze, a oni sami kucali pod burtami, korzystając z osłony namoczonych skór, wyczerpani i niewrażliwi na no-we bryzgi zimnej wody. Chcąc skorygować kurs, nawet nocą nie ustawano w morderczych wysiłkach, ale co z tego? Wiejący nieprzerwanie z północy porywisty vindr zdawał się przesuwać całe morze, cóż więc mogła tu poradzić drewniana drzazga, jaką był statek? Nawet duży kaupskip byłby niczym wobec takiej potęgi.
Mogło jednak być gorzej. Dzięki gorącym modłom, złotym pierścieniom wyrzuconym za burtę i ofierze krwi złożonej przez Eidę Huggendego boski władca mórz Aegir nie wzniecał prawdziwego sztormu, to mu trzeba oddać. Łaskawy to olbrzym, który zamiast oddać ludzi Ran, zamęczy ich najpierw, zagłodzi lub osłabi bolesną sraczką, a dopiero potem pośle w mokre ramiona jej córek – fal. Niemal przez całą drogę z Winlandii płynęli przy silnym przeciwnym wietrze, którego skutków nie były w stanie zniwelować ramiona wioślarzy. Chcąc nie chcąc, zostali zepchnięci bardziej na wschód, co było zapewne przyczyną ominięcia Ziemi Lodu – pośredniego celu tej podróży.
Zarośnięty roðsmenn zaklinał się, że okręt płynie zgodnie z wcześniej obranym kursem, ale to była tylko czcza gadanina kogoś, kto wolał siedzieć przy wiośle sterowym, miast męczyć się z dupą na własnym kuferku, ustawionym wzdłuż którejś z niewysokich burt okrętu. Śpiewali więc vardlokkur, by zwrócić uwagę duchów opiekuńczych na niepewny los i wybłagać u nich przychylność. Jak na razie prośby skutkowały, cały czas płynęli po właściwej stronie lustra oceanu. Będzie, co ma być, swego przeznaczenia człowiek nie odwróci. Grube męskie głosy biegły w dal, niosąc ze sobą ku przestworzom wyzwanie, tęsknotę za beztroskim pijaństwem, rodzinną ziemią, za ciepłym suchym hovem, za dobrą walką i miękką, nieszpetną dziewką. To wszystko z każdą chwilą, kolejnym dniem stawało się coraz bardziej odległe i nierealne.
Wielkich brodatych mężów na _Błysku Młota_, większym z dwójki skipów, dręczyła też obawa, że w końcu miną ostatnie skały i dotrą nad krawędź świata. Ba, już niektórzy słyszeli dobiegający z wielkiej odległości szum wodnych mas spadających z wysokości w pustkę. Z drugiej strony byli tak zmęczeni robieniem wiosłami, co przy ciężkim ładunku i konstrukcji kaupskipa było niczym wycinanie toporem przejścia pod górami, że przyjęliby z wdzięcznością jakikolwiek koniec. Nawet w wąskich i szybkich wojennych hevskipach drewniane pióra smakowały wodę głównie podczas przybrzeżnych manewrów. Co dopiero mówić o ich większych, przystosowanych do przewozu towarów kuzynach?
Nie dziwota więc, że pomimo wyczerpania i sraczki, która zabierała siły równie sprawnie jak wiosłowanie, coraz częściej pojawiały się sarkania i docinki. Kilka bójek zdusił w zarodku kopniakami sternik Hrafn Szermierz, inne ugasiły pospołu: pot i woda. No i młody wódz, który mając wielkie szczęście i królewską krew w żyłach, doprowadzi – w co wierzyli, choć coraz więcej było niedowiarków – do szczęśliwego końca tej podróży.
– Zdybałbym tę czarnooką völvę pod pokładem i ulżył sobie, być może po raz ostatni w tym życiu. – Atli Krzywy Paluch mlasnął językiem, jakby smakował skapującą z pustego już rogu kroplę dobrego, gęstego piwa.
– Oszczędzaj oddech, głupcze – mruknął siedzący na sąsiednim kuferku łysy niczym kolano wielkolud. Ciągnęli wiosła ledwie od kilku chwil i mieli jeszcze siły gadać. Potem, pod koniec zmiany, zabraknie ich nawet, by myśleć.
– Ale powiedz, Gro, widziałeś jej gładką skórę, gdyby ją obrać z tych futer, sam wiesz, że to, co nasze mają różowe, u nich jest ciemne niczym pieprzyk na mojej dupie… – Młodszy westchnął z takim rozmarzeniem, że jego towarzyszowi i przyjacielowi zrobiło się żal chłopaka. Zostawił w osadzie wśród czerwonoskórych kilka roześmianych kobiet i dziecko w drodze na ten świat. Jak widać cniło mu się do tego miodu.
– Atli, to völva, naznaczona przez bogów spakona. Wiesz, co mogłaby ci zrobić, kurzy cycku? Wiesz?
– Co mam nie wiedzieć. Mógłbym ciągle jeść i nie czuć się nigdy syty. Albo ludzie pamiętaliby tylko to, co zrobiłem źle, i imię Atliego nigdy nie trafi do żadnej z sag. Ale zaraz tam spakona, nie widziałem u niej różdżki.
– Ale ja, nawet siedząc za tobą, widzę, że twoja nabiera mocy… – Gro Osvirsson gruchnął takim rechotem, że kilka brodatych twarzy odwróciło się w jego stronę. Jedni słyszeli rozmowę, innych poniósł sam śmiech, w każdym razie już po kilku chwilach na kaupskipie rżał tabun koni i kwiczało stado świń. To było najlepsze lekarstwo na lęki, smutek, zmęczenie, strach i głód. Od śmierci Eidy Huggendego rzadko gościł na pokładzie _Błysku Młota_.
– Można być małym człowiekiem i wielkim durniem, można też być wielkim wojem z małym toporkiem – próbował odgryźć się Atli, ale i on w końcu uległ ogólnej wesołości.
– A co powiesz na to? – Siedzący dwa wiosła dalej Bolli Wilcze Oczy chrząknął ze łzami w oczach. – Berserk śmieje się śmierci w pysk, nawet wtedy gdy ona daje mu po gębie. – Rechot wezbrał niczym fala przypływu.
– Albo – Gro Osvirsson nie chciał być gorszy – gdyby wikingowie mieli wzrost karłów, ich wrogowie nie potrzebowaliby koni, by im spojrzeć w oczy.
– I jeszcze – dorzucił Atli Krzywy Paluch – prawdziwy wiking zaspokoi jednej nocy dziesięć kobiet. Prawdziwa kobieta nie da spokoju w tym samym czasie setkom mężów. – Burza śmiechu to przybierała na sile, to słabła. Ludzie morza bardzo cenili sobie gładką mowę, pomyślunek i spryt skaldów.
– Albo to: królestwa powstają i upadają, wikingowie rano wstają i nie wychodzą, bo pada. – Gro, jak widać, ciągle nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
– Te wasze są nędzne, moje będzie godne sagi: Jeśli lubisz oddychać pełną piersią – zostań wikingiem, a najlepiej wikińską kobietą, będziesz oddychał dwiema – dorzucił swoje siedzący przy wiośle sterowym Hrafn Szermierz, za co został nagrodzony radosnym wyciem załogi.
Tak minęło pierwsze kilka minut zmiany. Potem wesołość zastąpiły głośne oddechy i posapywania, a żarty zmieniły się w złorzeczenia. Gdyby bogowie mieli w tych chwilach uszy tuż przy lustrze wody, niejeden zawstydziłby się, słysząc te sarkania, a może nawet wpadłby we wściekłość.
Czerwonoskórzy na mniejszym okręcie noszącym imię _Aifur_, co w języku włochaczy zza Wielkiej Wody oznacza dumny, nie lękali się upadku poza krawędź świata i pewnie śmialiby się z obaw bladoskórych wojowników. Dobrze wiedzieli, że jak wszystko we wszechświecie: niebo, gwiazdy, gniazda ptaków, wirujący wiatr, mamateeki i życie, gdzie śmierć jest wstępem do kolejnego cyklu – tak i Ziemia jest okrągła. Dzięki mocy Wielkiego Ducha i Unchi – Babci Ziemi, żywe i martwe trzyma się jej powierzchni. Świat nie ma początku ani końca, więc nie można z niego spaść, tak jak nie da się na niego wspiąć.
Ich trzydziestowiosłowa skúta dowodzona przez Bjarkiego Sturlassona z trudem „dotrzymywała kroku” większej jednostce i płynęła nieco z tyłu za pięćdziesięciowiosłowym statkiem jarla Oddiego Asgotsona. Dla obydwu młodych kapitanów był to pierwszy rejs w takiej roli, ale dla miedzianoskórego Bjarkiego, syna czerwonoskórej kobiety i duńskiego rozbitka, pierwszy rejs w ogóle! Bo nie liczą się przecież krótkie wyprawy po przybrzeżnych wodach, na które wypływał wraz z ojcem i jego lidem. To wszystko działo się jakby w innym życiu, gdy Snae-Kol stąpał jeszcze po ziemi Długich Ludzi w wodzowskich wampumach, a o jego brodatych pobratymcach zza Wielkiej Wody słyszało niewielu.
W Zatoce Pękniętej Skały u brzegów Wielkiej Wyspy doszło do spotkania tych dwóch skipów, które omal nie zakończyło się bitwą. Umierając na błotną gorączkę, ojciec Oddiego oddał swój okręt noszący dumne imię _Błysk Młota_ pod komendę tak nieoczekiwanie odnalezionego syna. Jego drottmadowie złożyli młodemu hevdingowi przysięgę wierności, choć, co trzeba zauważyć, uczynili to niezbyt chętnie. Był on wprawdzie synem wodza, ale skoro nie szanował go wcześniej nawet jego własny rodziciel, dlaczego mieliby szanować oni? W ostatnich chwilach pobytu na Midgardzie Asgot z Czerwoną Tarczą zmusił jednak swój lid, biorąc na świadka Jednookiego, do złożenia przysięgi. Złamanie jej sprowadziłoby na człowieka zemstę Odyna i zamknęło przed wiarołomcą bramy Walhalli. Nie mówiąc już o tym, że resztę swojego nędznego życia po życiu spędziłby w Nastrandzie, brodząc wzdłuż strumienia pełnego żrącej wody. Nie byłaby to jakaś bardzo długa męczarnia, jako że właśnie spośród krzywoprzysięzców wybierał swoje ofiary żerujący tam potwór noszący imię Grafwitnir. Już samo imię Grobowego Wilka wystarczało, by ostudzić gorącą krew i zakusy co bardziej krewkich wojów. Poza Eidą Huggendem brakowało ochotników skłonnych przetestować szczęście młodego hevdinga. Przynajmniej na razie.
Zatem niechętnie, ale poddali się woli nowego wodza. To byli jednak najlepsi z najlepszych i za każdą cenę, nawet własnej krwi, warto było mieć ich po swojej stronie. Szczególnie podczas tak niebezpiecznej wyprawy jak ta, wyprawy w sam środek rozwartej paszczy Fenrira. Żeglowali przecież w kierunku Szwecji, na spotkanie starego potężnego wroga.
To było sześć dziesiątek uciekinierów, marne resztki liczącego dwie i pół setki hirdu. Reszta zginęła w porannym napadzie, przeprowadzonym u progu zimy przez ludzi konunga wszystkich Szwedów – Eryka Zwycięskiego. Oddział władcy dotarł za nimi do krainy zwanej Winlandią i atakując znienacka, wyrżnął na wpół śpiących renegatów. Tego losu nie podzieliła tylko załoga _Błysku Młota_, na którego pokładzie Asgot z Czerwoną Tarczą wyruszył dwa dni wcześniej na oględziny wybrzeży Wielkiej Wyspy. Ten nieznany ląd krył wiele niespodzianek i niebezpieczeństw i Asgot chciał być na nie przygotowany. By opowiedzieć wszystko, trzeba by niejednej sagi, potoków łez, tęsknoty za druhami i wielu beczek piwa, więc dość dodać tylko, że po przeczekaniu zimowych miesięcy w ukryciu w jednej z miejscowych wiosek leżących na stałym lądzie śmiertelnie chory Asgot wracał właśnie do domu, żeby odszukać lub jedynie pomścić żonę i córkę. Na początku tej drogi, jeszcze u wybrzeży Winlandii, natknął się na wychodzącą w morze dziwną skútę miejscowej roboty. Na jej pokładzie, wśród czerwonoskórych skraelingów, płynął Oddi. Teraz już jedyny syn Czerwonej Tarczy, młodzieniec, którego niegdyś darzył gęstą nienawiścią, obarczając winą za niespełnione nadzieje i śmierć pierworodnego podczas ataku na Birkę.
W pierwszej chwili stary saekonung pomyślał, że to zjawa, wyrzut sumienia zesłany przez bogów, by ukarać i dręczyć umierającego człowieka. Zasłużył sobie na to bardziej niż jakikolwiek inny woj na pokładzie _Błysku Młota_. Dotarło to do Asgota zimą, gdy wraz ze swoim lidem i gościnnymi tubylcami czekali na wiosenne roztopy. To wtedy skończyło się piwo, którym od tak wielu lat upijał się w każdy wieczór, i przyszły wielodniowe ataki zimnych dreszczy. Wszystko ma swój koniec, więc gdy obudził się wreszcie mokry od potu, ale w miarę jasno myślący, zrozumiał i zapłakał. Nie nad sobą, ale nad żoną i córką, które uciekając, pozostawił w odległej Szwecji na pastwę wojów swego rozsierdzonego zdradą królewskiego kuzyna. I nad synem Oddim, którego od wielu lat traktował gorzej niż psa. Gdyby miał czym, upiłby się natychmiast do nieprzytomności, by nie myśleć, by zapomnieć.
Sądził wówczas, że Oddi zginął podczas ataku ludzi konunga, a na to nic by już nie poradził. Pozostały kobiety lub ich groby. Zemsta nie przywróci im życia na tym świecie, tak jak z wiatru nie ulepimy kuli, ale nada sens czemuś, co tego sensu już nie ma – ostatnim tygodniom Asgota z Czerwoną Tarczą. Szczęśliwa kobieta daje wikingowi siłę, niewiasta w potrzebie sprawia, że odnajduje tę moc w sobie. Bliska sercu nawet z tchórza uczyni bohatera, a on nie był tchórzem. Trzymał się więc kurczowo uciekającego życia, gdyż poza kapryśną łaską bogów był jedyną istotą, na którą mogły liczyć. Twarz trzynastoletniej ledwie Jofriddy widywał często we śnie i zawsze córka patrzyła na niego z wyrzutem, zawsze.
Jakież więc było jego zdziwienie, gdy natknął się na pokładzie obcej łodzi na syna z krwi i kości. I jaka ulga. Norny w jednej chwili zdjęły z jego potężnych niegdyś, a teraz przygarbionych chorobą barków ciężar, mógł odejść spokojniejszy. Dostał szansę i wykorzystał darowane chwile, by powiedzieć młodzieńcowi, jak bardzo jest z niego dumny i jakim wielkim, starym i pijanym głupcem był przez te stracone lata, jak wielkim… Saekonung uśmiechał się, gdy miecz w ręku jednego z najwierniejszych druhów nabierał rozpędu, żeby skrócić męki schorowanego człowieka i otworzyć przed nim bramę Walhalli. Uśmiechał się po raz pierwszy od wielu długich zimowych miesięcy. W jego wodnistych oczach do ostatniej chwili odbijał się obraz stojącego naprzeciwko syna, jakby chciał zapamiętać i zabrać do Asgardu każdy szczegół jego męskiej, choć ciągle jeszcze nieco ospowatej twarzy. Radość tej chwili mroczył jednak smutek, że pozostawia młodzieńca z zadaniem, któremu nie podołałby niejeden obeznany z wojaczką mąż, z misją, której powodzenie zależy w równym stopniu od silnego ramienia, jak od sprytu, rozsądku i doświadczenia.
Oddi nie wstydził się swoich łez, gdy żelazo oddzieliło głowę Asgota od tułowia. Umarł w końcu człowiek, który był mu ojcem, choć to podobno nie z jego lędźwi wyszedł, ale doradcy Vingora. Wtedy przekonał się, że można w jednej chwili darować innemu zbierane latami winy. Tak po prostu, jak wypuszcza się z płuc zatęchłe piwniczne powietrze, by nabrać świeżego, pachnącego lasem i słońcem. Nie on jeden miał mokrą od łez twarz, wielu brodatych zabijaków, którzy śmiali się, rozpłatując brzuchy brzemiennym chłopkom, stało teraz nieruchomo, z dziwnie błyszczącymi oczami. Odszedł ich hevsir, hevding, z którym od wielu lat tworzyli wspólnotę silniejszą od rodzinnej. Przelaliby za niego krew, jak i on uczyniłby to w ich obronie. Dlatego złożyli przed umierającym wodzem tę przysięgę i zamierzali jej dotrzymać, przynajmniej na razie.
Takim to oto zrządzeniem bogów Oddi przeszedł na pokład większego okrętu i został kapitanem na _Błysku Młota_. Wśród czerwonoskórych na Wielkiej Wyspie ciągle jeszcze był obcym, ledwie tolerowanym Brzuchem Ryby, przybłędą, który jakimś sposobem zaskarbił sobie względy córki ich wodza. Uratował wprawdzie plemię przed wrogami ze stałego lądu, ale to nie było jego zasługą, tylko Wielkiego Ducha, który go zesłał w odpowiedniej chwili. Na szczęście było kilka wyjątków, w tym kapitan _Aifura_ – Bjarki, półkrwi Beothuk. Na pokład szwedzkiego byrðingra weszły wraz z nim dwie czerwonoskóre kobiety: ciężarna Shaa-naan-dithit – córka wodza Beothuków Kamiennego Ostrza i świeżo upieczona żona młodzieńca, oraz opiekująca się nią Czerwona Orlica – wielka szamanka wszystkich Długich Ludzi. Ta ostatnia posiadła cenne umiejętności leczenia ciała i ducha oraz wewnętrzną moc, która trzymała łapy rodaków Oddiego na odległość. I to mimo że völva ciągle jeszcze była kobietą w kwiecie wieku, za którą każdy z nich dałby podczas rejsu tygodniową rację słodkiej wody i całe nadpsute mięso. Potem by srodze żałowali tego czynu, albowiem Czerwona Orlica wyglądała na osobę potrafiącą zadbać o swoje bezpieczeństwo i ceniącą ponad wszystko własne sądy i wybory. Oddi ostrzegł zresztą, że osobiście obetnie przyrodzenie każdemu, kto siłą weźmie którąś z tych niewiast.
Na pokładzie mniejszego _Aifura_ podczas tej żeglugi nie było żadnych swarów. Niełatwa, ale przecież niesztormowa pogoda pozwoliła niedoświadczonej, złożonej z czerwonoskórych mieszkańców Wielkiej Wyspy załodze mniej myśleć – o ile to w ogóle możliwe – o podchodzących pod gardło żołądkach. Beothukowie byli nowicjuszami, ale lata temu wybranymi i ćwiczonymi przez wodza wszystkich Długich Ludzi – Snae-Kola, właśnie z myślą o tym rejsie. Przez długi czas ten duński rozbitek, zwany w swoim kraju Sturlą Szkutnikiem, budował okręt i szkolił ich do jego obsługi. Dzięki słusznemu wzrostowi, sile niedźwiedzia i szybkiemu pomyślunkowi zdołał swego czasu zdobyć świętą fajkę wodza wodzów plemienia Beothuków, ale dręczyła go narastająca tęsknota za rodzinnymi fiordami. To tajemnicze i waleczne plemię, na którego czele stanął, od niepamiętnych pokoleń wybierało na przywódców najwyższych spośród siebie, więc teraz o pół głowy przerastali kuzynów ze stałego lądu. Malowali też całe ciała ochrą, by ukryć się przed dręczącymi szczep złymi duchami. Pod farbą ich skóra była niemal równie biała jak ludu ze skalpami na twarzach. Dawno temu pokonali, walcząc o miejsce do życia – BeohNoha, olbrzymie niedźwiedzie, które stojąc na czterech łapach, zaglądały dorosłemu wojownikowi w oczy. To po nich odziedziczyli Wielką Wyspę, gdy najstarsze dęby były ledwie żołędziami, z jej bogatymi w ryby rzekami, łownymi lasami i sąsiadami, zazdrośnie spoglądającymi na rosnący dobrobyt wyspiarzy.
Potem przybyli w cztery okręty wikingowie, wkraczając w sam środek wojny pomiędzy tubylcami a plemionami ze stałego lądu. To był czas wielkich bitew i małych potyczek, zasadzek i płaczu kobiet, bohaterów i tchórzy. Koniec końców Wakan Tanka dał zwycięstwo Długim Ludziom Snae-Kola, ale jego samego zabrał do Odległej Krainy. Może trafił on do Walhalli, by całe wieczory ucztować przy stole Odyna i używać męskości, a w dzień walczyć, ćwicząc krzepę przed nastaniem ragnaröku? Kto to może wiedzieć.
Dowodzący Długimi Ludźmi Bjarki, syn Snae-Kola, pogładził z czułością nierówne, obrobione kamiennymi toporkami deski burty. Ten statek i wspomnienia to było wszystko, co mu pozostało po ojcu. No i jeszcze wojownicy na pokładzie. Nagle syknął z bólu. Pomimo wygładzania kawałkami skały wchodzące w skórę zadry były tu codziennością. Najgorzej mieli siedzący na krótkich ławach wioślarze. Gdyby nie narzucone na nie grube skóry, tyłki mieliby czerwone nie od ochry, a od własnej krwi. Młodzieniec westchnął z zazdrością, widząc w oddali kolorową plamkę żagla większego, wspanialszego okrętu. Potem zwymiotował, plując do wody żółtą śliną. _Na Wielkiego Ducha, kiedy to się skończy, tam już nic nie ma._ Jedyną odpowiedzią było pieczenie w gardle.