Wilcze gniazdo - ebook
Wilcze gniazdo - ebook
To już drugie wydanie popularnej książki Jacka Komudy o młodym polskim szlachcicu wyrruszającym w ukraiński step po kłopotliwe dziedzictwo. W niespokojny czas. Między ludzi, którzy kiedy kochają czy nienawidzą, to pełną piersią...
* * *
Jacek Dukaj o 'Wilczym gnieździe": Mamy tu do czynienia raczej z mitologią niż prawdą historyczną i z prezentacją stronniczą, przez człowieka ewidentnie zakochanego w tamtej kulturze, który stara się "zarazić" czytelnika swoją fascynacją. I cel ten w dużej mierze osiąga.
"Wilcze gniazdo" nie posiada wielkich pretensji literackich, nie wychodzi poza schemat fabularny ciągu przygód przedstawiających typowe sceny z życia Sarmaty: pojedynku, zajazdu, porwania narzeczonej itp. (omal miniscenariusze do "Dzikich Pól", których Komuda jest współautorem). Jednak przez odwołanie się do tej baśniowej rzeczywistości Sienkiewicza, zagrawszy na narodowych stereotypach i kompleksach - wciąga nas bez reszty w fikcyjny świat. Przynajmniej mnie "Gniazdo" wciągnęło.
Jacek Dukaj, "Magazyn Esensja"
Tapety na pulpit 1280x800: |
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-397-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karczma „Rozłogi”
Był koniec sierpnia. Lato stawało się jesienią. Od dawna panowały upały i stepy wyschły; kostrzewy i ostnice przybrały barwę brązu. Na zboczach jaru zamiast gęstych zarośli sterczały uschłe badyle, wyżej rozpościerał się gąszcz bezlistnych bodiaków i suchych, stepowych ostów. Zapadał zmrok. Czerwonawy blask rozlewał się po zachodnim widnokręgu. Jednak do wąwozu, którym jechał pan Gedeon Sienieński, przedostawało się wystarczająco światła, aby jechać bez ryzyka skręcenia karku.
To nie był trakt, jaki spotykało się na przedmieściach Krakowa czy Lwowa, lecz zwykły ukrainny szlak – szeroka, wydeptana w glinie ścieżka biegła dnem wąwozu, więc trudno było ją zgubić. W stepach błądziły czasami całe karawany kupieckie, a tylko po starych kurhanach – mogiłach i kopcach – poznać można było, że tędy, a nie gdzie indziej, przebiega droga. Na szczęście wielu podróżnych trzymało się zwyczaju nakazującego, by przejeżdżając obok, cisnąć na kopiec choćby starą gałąź. Dlatego te odnawiane ciągle znaki przetrwały całe lata.
Gedeon spieszył się, choć wiedział, że do nadejścia mroku było daleko. Nie zamierzał spędzić samotnie nocy na stepie. Jego czeladź pochorowała się jeszcze w Bracławiu. Zostawił ich pod dobrą opieką, a sam ruszył dalej, mimo iż wielu odradzało mu tę podróż. Ale jak dotąd nie przytrafiło mu się nic szczególnego. Wprawdzie w Konstantynowie usieczono przy nim człowieka w karczmie, potem wpadł w środek zajazdu, który urządził pan podkomorzy Ostrowski na jakiegoś Bałabana, następnie zaś o mało nie wzięto go za woźnego z pozwem i nie obito kijami. Były to jednak zwykłe, domowe sprawy panów braci, jakie działy się nie tylko tu, na dalekiej Ukrainie, lecz także i w rodzinnym Sieradzkiem. W sumie – strachy na Lachy.
Jar stał się mniej stromy. Wkrótce Sienieński wyjechał na step porośnięty kępami niewysokich zarośli. Dalej był las – stary, mroczny, pogrążony w ciszy wieczoru. Ogromne drzewa wyciągały konary nisko nad drogą. Wierzchowiec Gedeona – duży, silny koń jabłkowitej maści – potrząsnął łbem i parsknął. Szlachcic położył dłoń na szabli. Drzewa rozstąpiły się, na niewielkiej polanie mężczyzna ujrzał karczmę. Zdumiał go nieco ten widok. Zwykle gospody znajdowały się we wsiach, które z obawy przed tatarskimi najazdami umacniano tak, iż przypominały małe forteczki. Jednak ta chałupa stała w lesie, z dala od ludzkich sadyb. Aż dziw, że przetrwała. Niedaleko było stąd do Korsunia, a kilka mil za nim rozciągały się już osławione Dzikie Pola.
Gedeon przyjrzał się oberży. Nie spodziewał się tutaj wspaniałego zajazdu ze świeżą pościelą, łaźnią i pachnącymi dziewkami służebnymi. Karczmy w tej części Ukrainy, co poznał na własnej skórze, były małe, brudne i ciasne. W ich strzesze świszczał wiatr, z powały spadały paskudne robaki, a wokół paleniska leżeli na pół martwi z przepicia Kozacy. Ta zaś nie była ani lepsza, ani inna niż pozostałe. Zwieńczona słomianym, opadającym aż do ziemi dachem, w którym – rzecz dziwna – widniała tylko jedna, mała dziura. Ściany krzywe, jakby wsparł się o nie krzepki pijanica pozostający pod przemożnym wpływem trunku, obejście brudne i zarośnięte chwastami. Zajazd nie miał obszernego stanu z tyłu. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na typową mordownię. Na szczycie dachu przybito wiechę, a nad drzwiami spróchniałą tablicę z nazwą. Ale nie jakąś tam ładną, pasującą do tego miejsca. Napisano po prostu „Rozłogi. Trónki i pivo”. Znaczyło to, że karczmę można było uznać niemal za światową, bo w tych stronach mało kto z pospólstwa potrafił czytać i pisać.
– Hej, bywaj tu! – zakrzyknął Sienieński, gdy wjechał na plac otoczony zmurszałym płotem. – Wyjdźże, Kozacze!
Nikt nie odpowiedział. Gedeon rozejrzał się. Zwykle oberże w tej okolicy prowadzili starzy Zaporożcy o czerwonych od gorzałki nosach, gębach ozdobionych bliznami po zwadach i bitwach. Może w tej było inaczej? Może prowadził ją ktoś inny? W takim razie mógł być nim chyba tylko Żyd.
– Hej, Żydzie!
I znów bez odzewu. Gedeon zeskoczył z kulbaki, wprowadził wierzchowca do starej, na wpół rozwalonej szopy obok gospody. Były w niej dwa konie. Jeden biały, smukły, o wspaniałej, delikatnej grzywie, a obok niego kudłaty tatarski bahmat. Znaczyło to, że w karczmie ktoś stał. Czyli było z kim pić. Koń Gedeona zarżał gniewnie, gdy właściciel przywiązał go obok tamtych. Szybko zamierzył się zadem, chcąc kopnąć dzianeta. Sienieński uderzył go dłonią po łbie.
– Spokój, Kaper, szelmo!
Przemierzył podwórze i kopniakiem otworzył drzwi karczmy. Tak jak się spodziewał, izba była mała i brudna. Na widocznym w głębi pomieszczenia szynkwasie płonął kaganek, na ścianach dwie pochodnie. W ich blasku ujrzał dwóch szlachciców. Pierwszy nie był wysoki, Gedeon przewyższał go o co najmniej pół głowy. Włosy, podgolone wysoko, mocno mu już posiwiały. Czoło znaczyła głęboka, ciemna bruzda – blizna po dawnym cięciu szablą. Oczy, zmrużone, zielonkawe, wyglądały w półmroku jak ślepia kota. Nieznajomy odziany był w dostatni, szarawy żupan przepasany litym pasem, zza którego sterczała rękojeść kindżału. Obok zasiadał drugi – młodszy, dużo wyższy, bardzo chudy, w skromnym żupanie z zielonego sukna.
Pewno pan i sługa – pomyślał Gedeon.
– Czołem, waszmościowie! – rzekł, podnosząc rękę do rysiego kołpaka.
Tamci nie odpowiedzieli. Starszy, ten z blizną, przyjrzał się uważniej Sienieńskiemu. Zapewne nie uszedł jego uwadze dostatni strój nowo przybyłego, a zwłaszcza młoda twarz i szabla w nabijanej klejnotami pochwie. Gedeon wiedział, że z pozoru wyglądał na mało doświadczonego szlachetkę, który częściej miał do czynienia z kuflem i miską niż z szablą, a fechtował wyłącznie łyżką. Pozory jednak myliły, i to bardzo, o czym miało sposobność przekonać się już co najmniej kilku warchołów z Sieradzkiego.
Zza kontuaru wybiegł przygarbiony Żyd w wystrzępionym chałacie.
– Piwa, Żydzie! I jeść mi dawaj!
– Ja witać, witać, jaśnie wielmoźna pan ślachcic! – zagadał szybko starozakonny. – Nu u Chaima wśiśtko psiednie. U Chaima są delicyjały, jakich nawet pan ślachcic u księcia Koheckiego by nie miał!
– Jak zwykle łżesz, Żydzie! – mruknął cicho Gedeon. – Ruszaj po jadło.
Żyd nie zareagował, skulił się i wyszeptał niemal do ucha Sienieńskiego:
– Ja się bać, panie ślachcic. Ja się bahdzo bać... Źeby ja być sam, to aj waj! Ja by ugościć jaśnie pana jak habina! Ale tu stać inny ślachcic. I on nie chcieć, źeby tu kto inny poza nim był. A jak ktoś być, to on giewałty czynić. To on się bić. On kahczmę spalić i stahego Źida za bhodę szahpać! Jaśnie wielmoźny pan! Ja nie wiedzieć, co czynić.
Gedeon westchnął ciężko. Zerknął z ukosa na posiwiałego szlachcica.
– A widziałeś ty, Chaim, taki piniondz! – zapytał, przedrzeźniając nieco mowę Żyda, po czym rzucił na stół czerwonego złotego. Oczy Chaima rozszerzyły się gwałtownie. Gedeon pozwolił, by wziął w rękę ciężką monetę. Widział jego bezbrzeżny zachwyt.
– Ruszaj po jadło. A tamtym gościem się nie martw.
– Jaśnie pan, źieby ja się nie mahtwił niczym, to by ja ho, ho, habinem nasim zośtał. A tak z łaśki pana Niemihycza ten kahczma phowadzę. A ten pan to jeśt moźny pan. To jaśnie wielmoźny pan Dyonizy Muhaszko. Moźny ślachcic.
– Ruszaj po żarcie! – warknął zniecierpliwiony Sienieński. Spojrzał z ukosa na obu mężczyzn, a potem wyciągnął zza pasa krócicę i położył na stole tak, żeby widzieli ją dokładnie. Zastanawiał się, kiedy tamci się zorientują, że bynajmniej nie ma ochoty opuścić karczmy. Był bardzo ciekaw, kiedy skończy się cierpliwość pana Muraszki.
Chwilę później pan Muraszko skinął na Chaima, a potem rzekł coś doń ściszonym głosem. Żyd załamał ręce i przytruchtał do Gedeona.
– Jaśny pan ślachcic. Pan Muhaszko kazał powiedzieć, zieby wasia wielmoźność stąd posiedł.
– A czyja to karczma? – spytał Gedeon. – Pana Muraszki?
– Jaśnie wielmoźnego pana Niemihycza...
– Skoro tak, to tylko Niemirycz mógłby kazać mi stąd wyjść. Rób swoje, Żydzie, i panem Muraszką się nie przejmuj!
– Aj waj! Giewałt będzie! – załamał ręce karczmarz.
Odszedł jednak od gościa. Pospiesznie udał się za szynkwas, a po dłuższej chwili przyniósł Gedeonowi misę kaszy jaglanej z mięsem, zwanej na Ukrainie sałamachą, i pogięty, cynowy kufel pełen piwa. Sienieński zamierzał wziąć się do wieczerzy, gdy poderwał się towarzysz Muraszki.
– Waćpan nie słyszałeś, co ci Żyd mówił?! – warknął nieprzyjaźnie. – Dymaj z tej karczmy!
– Czy to wasz szynk?
Tamten stropił się nieco. Milczał przez chwilę. Najwyraźniej pytanie przerosło możliwości jego podgolonego łba.
– Nasz czy nie nasz... Łeż to! – powiedział trochę nie do rzeczy. – Waćpan masz stąd iść i kwita!
– A jak nie pójdę?
– Bieda będzie! – rozległo się z boku. To przemówił sam Muraszko. Wstał, nieco się chwiejąc. Widocznie był już nieźle podpity. – Ja w tej gospodzie stoję, chłystku. Ja lubię, jak mam dużo miejsca. – Czknął z powagą. – Dymaj stąd!
– A jak nie pójdę? – powtórzył Sienieński.
Chudy odstąpił w tył. Gedeon dostrzegł, że wyciąga rękę do szabli.
Boże, przemknęło mu przez głowę. Znowu awantura. A już myślałem, że dojadę spokojnie...
– Stawaj waść! – zakrzyknął w furii siwy szlachcic. – Stawaj zaraz, mlekosysie!
– Co waści tak spieszno do bitki? I o co idzie spór? Miejsca tu dosyć!
– Ja nie lubię, jak mi hołota powietrze psuje – mruknął tamten niewyraźnie. – Jam jest Dionizy Muraszko, o którym wiele waćpan musiałeś słyszeć!
– Słyszałem, jako psy wyją do księżyca... A jam Gedeon Michał Sienieński.
– Sienieński! – wykrzyknął Muraszko. – Syn Janusza Sienieńskiego?
– Co waści do tego. A jeśli nie syn, a bratanek, to co?
– To nic. – Muraszko wyglądał na nieco stropionego. – Choćbyś był tylko jego bękartem, to i tak stawaj!
– Zaraz. Wieczerzę skończę...
Chudzielec obrócił się błyskawicznie. Chciał chwycić oparty o ławę bandolet, ale gdy się wyprostował, Gedeon zerwał się z ławy szybko i cicho jak ryś i wymierzył weń krócicę. Muraszko chwycił za szablę, lecz zaraz zamarł niezdecydowany.
– Odwołaj pachołka, bo ruszę cyngiel! – wycedził Gedeon. – Coście wy? Zbóje, żeby napadać na samotnego?! A niechże to pioruny strzelą! Idźcie do diaska!
– Stawaj waść!
– Jak skończę jeść.
– Tchórzysz? – zapytał cicho Muraszko. – Godniejszym od ciebie krew upuszczałem.
– To gdzie staniemy? Przed karczmą?
– Idź!
– Ty pierwszy – zarządził Gedeon. – A pachołka puść przodem. Nie chcę mieć kuli w plecach!
– My szlachta, honor mamy!
– Akurat. Pies jebał twoje szlachectwo... – Gedeon nie skończył. Jego ręka, trzymająca krócicę na wysokości serca chudego sługi, nawet nie drgnęła w czasie rozmowy. – I niech twój pachołek odłoży broń! Nie chcę tu jatki.
Muraszko spojrzał uważniej na Gedeona. Ale w głosie młodzieńca nie wyczuł wahania ani niepewności. Skinął na swego towarzysza i ten opuścił bandolet.
– Wyjdźcie pierwsi!
Stary skierował się w stronę drzwi. Wychodząc, wyszarpnął z pochwy zygmuntówkę. Stal zalśniła słabo w świetle pochodni.
– Stawaj, psi synu!
Gedeon ruszył za nimi wolno. Opuścił pistolet. Obaj zawalidrogi odwrócili się w stronę karczmy.
– Wyłaź! – warknął Muraszko.
Sienieński stanął w drzwiach, ale zamiast wyjść chwycił za klamkę, zatrzasnął drzwi i zasunął rygiel. Potem spokojnie wrócił na miejsce i wziął się do sałamachy. Kasza już wystygła.
Minęła długa chwila, nim z zewnątrz dało się słyszeć sapanie Muraszki. Chyba dopiero teraz zorientował się, co miało miejsce. Gedeon usłyszał ciche przekleństwo, a potem niepewny głos:
– Panie Sienieński... Co się... To tak?! Ty psi synu! Wychodź!
Gedeon milczał. Nie miał zamiaru wszczynać karczemnej zwady.
– Tylko wieczerzę skończę! – odkrzyknął. – Poczekaj na mnie, panie Muraszko!
– Ty tchórzu! – rozdarł się w odpowiedzi adwersarz. – Ty psi synu! Ty hołoto! Wychodź, ścierwo, jak na szlachcica przystało!
Gedeon nie zadał sobie trudu, aby wytężyć słuch. Zaraz potem doszło go łomotanie w dębowe deski. Na szczęście drzwi były solidne, a okna zasłonięte okiennicami. Usłyszał znowu krzyki, wrzaski i wymyślania.
– To co, nie wyjdziesz?! – Muraszko nie popuszczał. – Już ja cię dostanę, z kurwy synu!
Gedeon jadł i nie zwracał uwagi na krzyki. Jego przeciwnik raz jeszcze zabębnił w drzwi, a potem zapanowała cisza. Dopiero później Sienieńskiemu zdało się, że usłyszał stłumiony, oddalający się tętent kopyt.
Nie minęło wiele czasu, gdy Gedeon skończył sałamachę, wypił nieco piwa, a potem z pistoletem w garści otworzył drzwi. Księżyc świecił silnie, wyraźnie widział więc cały plac przed szynkiem. Nie było na nim nikogo. Najwyraźniej pan Muraszko nie dotrzymał mu pola i wolał udać się w jakieś inne miejsce. Sienieński zastanawiał się, czy powinien tego żałować. Zwykle lubił zwady i awantury, niegdyś zresztą omal nie zabito go w pojedynku, tym razem jednak wolał uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Wiedział, że w tej okolicy będzie musiał zatrzymać się na dłużej, więc nie chciał, by już na wstępie znano go jako hultaja i zabijakę. Choć z drugiej strony, to była przecież Ukraina. A każdy, kto nie potrafił utrzymać szabli w garści, kończył w tatarskich łykach lub też na dwie piędzi pod ziemią. Ciekawiło go, kim tak naprawdę był ten Muraszko. Nie wyglądał na wielkiego posesjonata ani znaczącą osobistość. Sienieński miał nadzieję, że spotkał się ze zwykłym zawalidrogą, jakich pełno było zawsze w każdym zaścianku zarówno na Ukrainie, jak i na Mazowszu.
– Jaśnie pan ślachcic... Jaśnie pan ślachcic... – usłyszał nagle. Żyd, który wcześniej ukrywał się w komorze, załamywał ręce.
– Co się stało?
– Aj waj, jaśnie panie! – wykrzyknął starozakonny. – I co ja tehaz zhobię? I co tehaz ze mną będzie?! Ja sthacę! Wsiśtko sthacę! I będzie konieć! Jak mnie cięźko zić na świecie...
– Przecie Muraszko pojechał.
– Ale, pan ślachcic... Pojechał... On tu ma blisko wieś i dwohy. Tam źije jego hodzina! Panowie Muhaśkowie. I on do nich pojechał. I on ich sphowadzi! I ja będę pił to piwo, co mi wasia wielmoźność nawaził...
– Tam żyje jego rodzina? – wyszeptał cicho Gedeon i nagle, choć noc była ciepła, zrobiło mu się chłodno. – To mówisz, że on pojechał po swoich krewnych?
– Ja wiedzieć wsiśtko, jaśnie wielmoźny pan. Tam źije ze sto chłopa. A panowie Muhaśkowie sthaśni. Oni na jahmahku w Kohsuniu pana Ksiesia zabili. Pana Muszalskiego pościehbili! Aj waj z nimi phocesować i wadzić! Aj waj, pan ślachcic tehaz będzie miał z nimi...
– Przyprowadź mi konia! – rozkazał Gedeon. – Nie ma co, będzie nieszczęście...
Nie minęła chwila, gdy Sienieński dopadł Kapera i wskoczył na siodło. Spojrzał na karczmarza.
– Bywaj, Chaim. A jakby się o mnie pytali, powiedz, że pojechałem na Bohusław.
– Aj waj, panie. Już ja tu awantuhę czuję...
Gedeon spiął konia ostrogami. Ruszył szybko traktem na zachód, tam, skąd niedawno przyjechał. Ale ledwie gospoda zniknęła mu z oczu, skręcił w las. Wjechał wolno pomiędzy stare dęby, a potem zeskoczył na ziemię. Wyglądało na to, że będzie musiał spędzić noc w borze. Miał nadzieję, że nie żyły tu wilki. Ale żeby nie pozbawiać się przyjemności, podszedł lasem pod karczmę. W końcu zatrzymał się na wprost wejścia, ukrył za konarami spróchniałego, zwalonego buka, przywiązał Kapera do drzewa. Zajazd miał stąd jak na dłoni. Mimowolnie wysunął zza pasa krócicę. Dopiero teraz spostrzegł, że nie nakręcił zamka, a więc gdy w izbie groził słudze Muraszki, nie mógłby oddać strzału. Poczuł nieprzyjemny dreszcz. Doprawdy, udało mu się sprytnie wywikłać z większej awantury. Czekał, co będzie dalej.
Siedząc za pniem zwalonego drzewa, z szablą pod ręką, słyszał pohukiwanie sowy, potem szelest liści, gdy jakieś małe zwierzątko przekradało się przez chaszcze. Z oddali doszło doń przytłumione wilcze wycie. Kaper poruszył się, parskał niespokojnie. Gedeon wydobył bukłak z piwem, nalał na dłoń nieco trunku i podsunął koniowi. Wierzchowiec wyczuł miłą woń chmielu, pospiesznie chłeptał piwo. Sapnął ciężko i od razu się uspokoił.
Nagle Sienieński zamarł. Wytężył słuch. Na drodze, gdzieś daleko, załomotały końskie kopyta. Tętent narastał. Nie minęło wiele czasu, gdy z boru na polanę wypadło kilkunastu jeźdźców. Szybko dopadli karczmy, osadzili spienione wierzchowce. Czyjś koń zarżał, inny stanął dęba. W świetle księżyca zabłysły obnażone szable, zaczerniały kołpaki i wilcze kapuzy na głowach nowo przybyłych. Rozległy się krzyki i nawoływania. Drzwi oberży otwarły się z trzaskiem. Gedeon usłyszał rozwścieczony głos Muraszki.
– Gdzie on, Żydzie! Gdzie Sienieński? Gadaj, psi synu!
– Za borodu! Za borodu Żyda chwataj!
– Gdzie on?! Gdzie?! Szukajcie wszędzie, takie syny!
Kilku zeskoczyło z koni i wparowało do wnętrza gospody. Wkrótce Gedeon usłyszał łoskot i brzęk, któremu wtórowało biadolenie Żyda. Potem chlaśnięcia nahajów. Głosy polskie mieszały się z ruskimi, widocznie wśród watahy znajdowali się Kozacy.
– Aj waj! Co wy czynicie! Giewałt się dzieje. Aj waj! Moje gahnki! Moje dzbany! Aj, zhujnujecie!
– Zamilcz, mordo judaszowa! – krótko a składnie przyciął Chaimowi Muraszko. – Gadaj, gdzie Sienieński?! Dokąd pojechał? A może go przechowujesz?! Semen! Zajrzyj do komory!
– Moje miody! Moje wina! Pomiłujcie, panie! Ja jestem phosty Żid. Mnie niczego do ślachty, do siabli. Mnie ino andele, andele. Ja mieć dzieci. Moja Kindełe ośm dzieciów pohodziła!
– Stara szkapa! – mruknął któryś z towarzyszy Muraszki. – Chyba, panie Dionizy, chędożyć jej nie będziesz! Nic tu po nas.
Gedeon usłyszał gwałtowny łomot i trzaski.
– Ne ma Lacha, pane!
Z karczmy ponownie doszły odgłosy uderzeń i zmieszane, wściekłe głosy.
– Będziesz ty gadał! Będziesz!
– Aj waj! Ja juź mówić. Ja wsiśtko mówić! Ja nie mieć ziadna kłamstwa... Ziadna wykhęty. On pojechać... Pan ślachcic pojechać na Bohusław, nu. Na Bohusław!
– Słyszeliście! Na Bohusław trzeba jechać!
– A to gospoda Niemirycza! Zły będzie na nas! Coś ty narobił, Dionizy?!
– Niemirycz możny pan! Poszczerbić nas gotów!
– Nie gadać! Na Bohusław! Łapcie go, szelmę!
– Na Bohusław!
Na polanie znowu rozległo się rżenie koni, brzęk uździenic i chrapanie wierzchowców. Nie minęła chwila, a cała wataha poderwała rumaki do biegu. Wypadli na trakt, a potem pomknęli na zachód.
– O tak... Całujcie psa w rzyć! – roześmiał się cicho Gedeon. – Na pewno będę w Bohusławiu.
Odetchnął z ulgą. Schował krócicę za pas. Do karczmy wolał już nie wracać, więc cofnął się, odwiązał Kapera od drzewa i wszedł głębiej w las. Znalazł osłonięty od wiatru wykrot pod korzeniami pochylonego dębu, rozkulbaczył i spętał wierzchowca. Potem ułożył się pod drzewem, na stercie zeschłych liści, okrył się derką. Miał nadzieję, że do rana nic się nie zdarzy.
Promienie słońca grzały twarz Gedeona. Żółty, łagodny blask przeświecał przez gęstwinę liści. Wstawał dzień. Jesienny, ale zarazem pełen ciepła i słodyczy. Kolejny dzień Ukrainy. Gdzieś tam, daleko, otwierały się zapewne o tej porze okiennice chałup, skrzypiały studzienne żurawie. Świat budził się ze snu. Drzewa szumiały w podmuchach wiatru. Czas ruszać w drogę.
Gdy Gedeon wyjechał na trakt, poranek przeszedł w jasny, przepełniony złocistym blaskiem słońca i błękitem dzień. W gęstwinie drzew, wśród krzaków, bodiaków i porostów, trwała wspaniała, doprawdy niezwykła w tym roku jesień. Była akurat ta pora, gdy wszystko szykowało się już do zimowego snu, ale drzewa nie straciły jeszcze listowia, słońce długo gościło na niebie, a szary świt nie mroził chłodem i szronem.
Gedeon minął karczmę, po czym wypuścił Kapera w skok. Za lasem pełnym starych, splątanych konarów, zapachu wilgoci i kurzu rozpościerał się step. Z pozoru uśpiony, usłany zamarłymi w bezruchu trawami. Step Ukrainy. A wszystko na Ukrainie było tak piękne, tak zapomniane i odległe, jak gdyby kraina owa nie stanowiła części Rzeczypospolitej, lecz jakiś nieznany, odległy ląd. Wszystko było tu inne. Trawy nie wyrastały nigdzie indziej tak wysoko jak tutaj. Lasy nie były tak splątane i mroczne, trakty nie gubiły się w stepach, w pustkowiach, gdzie od wieków ukryte pod dywanem kwiatów leżały stosy niepogrzebanych kości. Chwasty kryły ruiny po spalonych wsiach, zrównanych z ziemią grodach, polach bitew sprzed stuleci. Wiejskie chałupy – niskie, o spadzistych, słomianych dachach – były małymi twierdzami. Ufortyfikowanych dworów broniły palisady, zasieki i płoty.
Już wkrótce dokoła traktu pojawiły się uprawne pola, wioski i małe, brudne miasteczka. Podążał przez nie wolno, z namysłem, gdy nagle droga poczęła opadać. Strzeliste wzgórza zarastał wiekowy las. W gęstym borze natrafiało się znienacka na parowy, ogromne jary wypełnione szumem potoków i wodospadów, skalne progi i zdradliwe bagna nęcące z dala świeżą trawą i kwiatami. Sienieński zjechał w dół, w ogromny stepowy jar, i zanim zdołał zorientować się, gdzie jest, dostrzegł mogiłę z trzema krzyżami, a dalej, w głębi doliny, miasto. I wtedy domyślił się, że dotarł do Korsunia.
Minęła długa chwila, nim zjechał nad Roś i znalazł się na wprost blokhauzu. Na zwodzonym moście panował ruch. Wielkie, kupieckie wozy wjeżdżały do Korsunia ze skrzypieniem nienaoliwionych osi, trzeszczeniem spojeni. Za bramą Gedeon dostał się w sam środek zamieszania. W wąskich uliczkach pomiędzy drewnianymi ścianami domostw panował gwar i ścisk. Brodaci ormiańscy kupcy otwierali kramy, Żydzi szykowali wódkę i piwo, przekupnie wystawiali towary, a starzy bywalcy gospód pociągali z kielichów.
Już wkrótce dotarł do rynku miasta. Plac w środku Korsunia był duży, o wiele większy niż rynki innych miast Korony czy Litwy, zatłoczony, pełen ruchu, wrzasków, ryku bydła, turkotu kół i tupotu stóp. Był początek jesieni, więc siromachowie kozaccy, wypasający bydło na stepach, gnali stada na targi. Ukraina, bogata w zboże, nigdy nie wywoziła go do dalekich, zamorskich krajów, jak czyniono to w innych częściach Rzeczypospolitej. Dlatego karmiono ziarnem bydło, a woły przepędzano na Podole, do Multan, a nawet do Budziaku. Była już prawie jesień, więc półnadzy lub poprzebierani w futra czabanowie pędzili stada wśród przekleństw, świstów batów, swarów i kłótni. Była jesień... Czas zbiorów i koniec kozackich chadzek za morze, zatem czumacy wykładali na straganach zwoje tureckich materii, pęki skór i zdobiony oręż. A między nimi kręcili się Żydzi, Tatarzy i chłopi wiozący w podwodach sól i wiśnie. Wszystko można było tutaj dostać, wszystko sprzedać...
Gedeon przedarł się z trudem przez rozwrzeszczany tłum. Skierował się w stronę południowej strony rynku, gdzie wznosił się dwór starościński. Przed i wokół ganku prowadzącego do siedziby starosty czekało już kilkunastu panów braci. Wszyscy odziani byli w żupany i delie i najwyraźniej na kogoś czekali. Gedeon poczuł się nieswojo. Wąsate, ponure gęby poznaczone bliznami i ranami nie pałały nadmierną życzliwością do bliźniego. Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi dobrych w szabli i skorych do zwady. Popatrywali chłodno na Sienieńskiego, gdy oddawał wodze pachołkowi starosty. Gedeon miał tylko nadzieję, że nie spotka kompanów albo kuzynów pana Dionizego Muraszki.
Gdy wszedł na ganek, nagle z ciemnej sieni wysunął się niewysoki, brodaty, siwy szlachcic o kaprawych oczkach. Nie miał prawej nogi – kuśtykał, wspierając się na drewnianej protezie; szedł jednak szybko i pewnie – można by rzec, iż niemal pędził, potrząsając zaciśniętą pięścią. Omal nie wpadł na Gedeona. Potknął się, a Sienieński mimowolnie chwycił starca za ramię, przytrzymał. Kulawy skinął mu głową w podzięce, a gdy wyszedł za nim jakiś młody człowiek, na oko pisarz grodzki, staruszek rozwarł dłoń, ukazując zmięty papier, którym zamachał w powietrzu.
– Zdrajca! – wrzasnął chrapliwie. – Zdrajca! Psi syn! Pozew mi przysłał! Protestację do ksiąg wpisał! I to o co?! O moją łąkę! O tę krwawicę, co ją przodkowie za wojenne czyny dostali! Za krew przelaną! Jeszcze za króla Stefana! Ja mam teraz ustąpić?! Nigdy!
– Przecie ta łąka nie wasza, panie Serafinie – mruknął młody człowiek, niezrażony wybuchem starego. – Zajechaliście bezprawnie Jaworskich i zagarnęliście ją. Każdy wie dobrze, że w tenże to sposób nabywacie majętności.
– Nie może to być! Nie może! A to ścierwo! A taki z kurwy syn wściekły! Jaworski! – zakrzyczał staruszek tak, że konie przysiadły na zadach. – Ty mnie jeszcze popamiętasz! Ja ci tę protestację na plecach batożkami wypisać każę! Ty ją będziesz jeść do sądnego dnia, aż ci flaki przez zadek wyjdą!
– Oj, źle waszmość mówisz – mruknął młodzieniec. – Bardzo źle! Gardłowa to sprawa dla waści...
– Ja jego jeszcze dostanę! – sapnął ponuro stary. – A wtedy inaczej pogadamy! Tfu! – Splunął zamaszyście na ziemię.
Cisnął papier pod nogi, ściślej – jedną nogę, i wdeptał w błoto z taką wściekłością, jak gdyby wdeptywał w ten sposób wszystkich Jaworskich, jacy mieszkać mogli w Rzeczypospolitej. Potem pokuśtykał do koni. Natychmiast otoczyły go te same ponure draby, które tak bacznie przypatrywały się Sienieńskiemu. Któryś przytrzymał staremu wodze konia, jednak dziadek nagle się rozmyślił. Ni stąd, ni zowąd palnął pierwszego lepszego ze swoich ludzi pięścią między oczy. Tamten się zatoczył. Zaś inni uczynili coś, co wielce zdumiało Gedeona. Zamiast zapałać wściekłością czy rzucić się na starego – zamarli, wtulili głowy w ramiona, jakby bali się jego gniewu.
– O wy szelmy! – zagrzmiał chromy dziadek. – O psie syny! A gdzie Sienieński!? Co, nie znaleźliście go?! O ścierwa! Dam ja wam w domu! To krewniaka naszego pohańbiono w karczmie, a wy nawet w pościg nie ruszacie! Co w was za krew! Co, wy nie Muraszkowie?!
– Oj, ojciec – rzekł pojednawczo jeden z tamtych. – My szukalim... Szukalim wszędzie... Nie ma go... Nynie w las zapadł... Zniknął. Sam Dionizy nie mógł znaleźć! A bić to my się umiemy. Nie wymawiaj!
– Nie wymawiaj! A Krzeszowskiego to kto w gospodzie własną ręką obuszkiem rozszczepić musiał, bo zbyt pijani byliście, aby za szable chwycić? Kto? Ja czy wy? A jeszcze z dziesiątek czeladzi miał na podwórzu. Jakby tamci wpadli, to we trzy pacierze wszyscy byśmy legli! Wiecie wy przynajmniej, jak wygląda ten Sienieński?
– Wysoki jest. I młody. O, taki jak ten tam ichmość pan. – Jeden z drabów wskazał na Gedeona, którego w tym momencie przeszły ciarki. Pospiesznie odstąpił w tył, nie chcąc, aby sprawa przybrała groźniejszy wymiar. Szybko skierował się do młodego pisarza i spytał, zanim tamten przekroczył próg:
– Pan podstarości jest w domu?
– Jako żywo – uśmiechnął się młodzieniec. – A waszmość z czym do niego?
– List do mnie przysłał. Prosił, abym jak najszybciej przybył do Korsunia. No to jestem.
– Chodź, waść. – Pisarczyk zerknął przez ramię na kulawego dziadka.
Tamten, walnąwszy kolejnych dwóch spośród swoich ludzi po gębie i uspokoiwszy się wyraźnie, dosiadł konia. Pogroził jeszcze pięścią, po czym ruszył w swoją stronę.
– Did Muraszko zły dzisiaj – mruknął młody sługa, nie patrząc wcale na Gedeona. – Krewniaka mu wczoraj ktoś znieważył... I ta sprawa z Jaworskimi. Protestację wpisali do ksiąg grodzkich. Niewesoło się to wszystko zapowiada.
– A któż to jest ten Muraszko?
– Nie wiesz, waszmość? Największy hultaj i zabijaka w okolicy. Dziadek Serafin Muraszko. Ma dwunastu synów, a we dworze trzyma zbrojną kupę Kozaków, zabijaków i zbrojnej hołoty. Nie ma dnia, żeby kogoś nie poszczerbił, nie ma miesiąca bez zajazdu, sporu, kłótni. Nogę urwało mu już ze dwadzieścia lat temu, kiedy zajechał Podborskich. Stary Podborski miał na strychu falkonet i organki. Ale dziadek przeżył. Nawet ta drewniana noga mu się przydaje. Nie uwierzysz, waszmość, że nosi w niej muszkiet. Oberżnięty, ma się rozumieć. Tak z pół roku temu dwóch pijanych Kozaków zaczepiło go w karczmie. A jak dziadek wygarnął do nich z nogi, to kiszki potem pachołkowie z okapu ściągać musieli.
– A starosta go nie ściga?
– Starosta ściga tylko wtedy, kiedy jest wyrok. A prawdę mówiąc, z dziadkiem Muraszką nikt jeszcze w sądach nie wygrał. No, poczekaj tu, waćpan. Zaraz zapowiem cię u podstarościego.
Młodzieniec wszedł w pierwsze drzwi po lewej. Gedeon został sam w chłodnej, mrocznej sieni. Westchnął ciężko. Wyglądało, że wpakował się w awanturę z jednym z największych hultajów w okolicy. Miał tylko nadzieję, że ten dziadek Muraszko nie mieszkał zbyt blisko jego przyszłych włości.
Drzwi otwarły się. Stanął w nich ten sam młody pisarz.
– Pan Rokosz już czeka na waszmości.
Gedeon przestąpił próg komnaty. Była przestronna, pięknie urządzona. Buty zapadały się we wzorzystym dywanie, ściany zdobiły makaty i gobeliny. Przez otwarte na oścież okno wdzierał się do wnętrza ciepły blask słońca.
– Czołem waszmości.
Podstarości siedział za obitym czerwonym suknem stołem. Przed sobą miał stos papierów, dwie duże księgi, kałamarz. Nie był jeszcze zbyt stary, jednak jego podgolone wysoko włosy przyprószyła siwizna. Gedeon zdjął kołpak i skłonił się, lecz niezbyt uniżenie.
– Słucham waszmości.
Gedeon wyjął zza pasa list, po czym położył go na stercie papierów.
– Jestem Gedeon Michał Sienieński – powiedział. – Dwa miesiące temu otrzymałem list od waszej mości, gdzie napisano, że według ksiąg żytomierskich na Ukrainie są jeszcze jakieś włości po Januszu Sienieńskim, co do których nikt nie rości sobie prawa. Przyjechałem, żeby je objąć.
– Waszmość jesteś synem Janusza Sienieńskiego?! – Podstarości podniósł się; był krępy, nie garbił się. Widać było, iż sprawując urząd w tak dzikiej części Rzeczypospolitej, nie odwykł od konia i szabli.
– Był moim stryjem. Jestem jedynym spadkobiercą Janusza Sienieńskiego – odparł Gedeon.
– Na Boga, nie myślałem, że waszmość tak szybko przyjedziesz... Siła drogi pewnie odbyłeś.
Rokosz przeszedł się wolno po komnacie z rękami założonymi do tyłu.
– Waćpan wiesz, jaką opinię miał nieboszczyk? – zapytał.
Gedeon westchnął ciężko. Sława brata jego ojca nie sięgała rodzinnego Sieradzkiego, ale już na Rusi Czerwonej usłyszeć można było to i owo o jego wyczynach. Cóż zatem miał rzec młody szlachcic – że stryj słynął jako hultaj, warchoł i niebezpieczny awanturnik? Kiedy żył, szedł niemal ręka w rękę z przesławnym Samuelem Łaszczem, strażnikiem koronnym. Miał na sobie infamie, miał i banicje. Ale cóż. Dla niektórych spośród panów braci był to nawet powód do dumy.
– Mój ojciec wyrzekł się brata... – powiedział głucho. – Waćpan powinieneś o tym wiedzieć.
Podstarości skinął głową.
– Brata się wyrzekł, ale na majętnościach ręce chce położyć – rzekł w końcu. – List wysłałem dlatego, bo uciszyło się wszystko, a winienem to pamięci twego stryja, który, świeć Panie nad jego grzeszną duszą, uratował mi kiedyś życie. Ale nie wiem, czy dobrze się stało, żeś tutaj przyjechał. Twój stryj żył jak pan. Jak wielki pan. Zajeżdżał sąsiadów, żony ich i córki niewolił. Z panem Łaszczem pił po karczmach i nie raz prostego sługę czy Żyda czekanem rozszczepił. Pozostały po nim krew niezaschnięta i łzy.
– Pozostały też majętności – uciął brutalnie Gedeon, zły, że podstarościemu zebrało się na wspominki.
– Miał kilka wsi. Tutaj, na Ukrainie, to rzecz zwykła. Zapewne myślisz waść, że zostaniesz dziedzicem fortuny, o jakiej nikomu się nie śniło. Z góry uprzedzam, że jesteś w błędzie. Większość włości, które kiedyś do niego należały, poszła w ruinę. Wiem tylko o jednej – Jedlinie za Krzemieńczugiem. Tam miał swój dwór i licho wie, co z niego teraz zostało. Najazdu tatarskiego jeszcze nie było, więc może stać tam wszystko tak, jak stało. A równie dobrze mogą tam wyć wilcy i topielcy.
– Duża to była wieś?
– Ze trzy razy taka jak u waści w Sieradzkiem.
Trzy razy – pomyślał z zadowoleniem Gedeon. Znaczyło to, że substytucja taka przynosić mogła niezły dochód. W końcu ziemia na Ukrainie była znacznie żyźniejsza niż w innych częściach Rzeczypospolitej. Oczyma wyobraźni poczynał nawet widzieć stada bydła, łany dojrzewającej pszenicy, młyny, spichrze i folwarki. Chłopów pomnażających w pocie czoła majątek swego pana, no i, ma się rozumieć, najwspanialszą rzecz, jaką dać mogła polskiemu szlachcicowi własna wieś – zawsze uległe, przaśne dziewki. A Gedeon wiedział z doświadczenia, że tych także nie brakowało na Ukrainie.
– Ile łanów było w tej wsi?
– Nie pamiętam dobrze. Myślę, że ze trzydzieści.
Gedeon wyprostował się gwałtownie. Trzydzieści łanów. Do tego zapewne łąki dworskie, lasy, nie zawadziłyby też i stawy. Oczywiście wszystko to było pewnikiem zapuszczone, młodzieniec jednak obiecywał sobie wziąć się szybko do pracy.
– Jak tam dojechać?
– Traktem na Krzemieńczug. A potem prosto za Dniepr. Tam każdy wskaże waści drogę. Masz poczet?
– Teraz żadnego. Czeladź pochorowała mi się w Bracławiu. Przyjechałem tu sam.
– Co takiego?! – niemal zakrzyknął Rokosz. – Waszmość chcesz jechać sam w te ostępy? Poczekaj! – Uderzył się w czoło otwartą dłonią. – Tu, w Korsuniu, jest teraz jeden mój druh, Kozak Iwan Barabasz. To czumak, co jedzie ze skórami do Perejasławia i – dodał z uśmiechem – czarownik znany wśród mołojców. Bezpieczniej waści będzie z nim niż samemu. Zaraz przygotuję piernacz dla niego.
– Nie, dzięki...
Podstarości wydobył niewielką, żelazną buławę.
– Jakbyś waćpan miał kłopoty, wystarczy, że przyjedziesz albo dasz znać. No i uważaj na siebie. Ostatnio chodzą słuchy, że Kozacy znowu mają się zbuntować. Czasy mamy niespokojne. A Barabasza znajdziesz w szynku u kulawego Maksyma. Pokaż mu piernacz i powiedz, że przysyła cię pan Rokosz. Jeśli nie śpi i nie modli się, to na pewno pije!
Gdy tylko Gedeon wyszedł od podstarościego, dosiadł konia i ruszył szukać Barabasza.
Szynk wskazany przez pana Rokosza znajdował się nieopodal. Wyglądał na mordownię, z której trudno było wynieść całą głowę. Miał słomianą strzechę, wiechę nad wejściem, skrzypiące, krzywe drzwi. W środku Sienieński dostrzegł kilku siedzących przy stole szlachciców. Prócz nich w oberży nie było nikogo, a już w rzeczy samej żadnego pijanego Kozaka. Sienieński rozsiadł się wygodnie w kącie, zażądał miodu, po czym jął rozmyślać.
Nie miał nadziei, że cokolwiek zostało ze wsi stryjaszka. Janusza zabito siedem lat temu w Czehrynie. Zginął, jak głosił napis na steli w kościele w Krzeptowicach pod Sieradzem, pro patriae, et rex, et iustitia rei publicae i za obronę prawdziwej wiary chrześcijańskiej. A tak naprawdę ustrzelili go z rusznicy pijani Kozacy w awanturze o nierządną dziewkę. W ciągu tylu lat, ile upłynęło od jego śmierci, wieś na pewno podupadła, zbiegli chłopi. Ale cóż, zawsze można było sprowadzić tam nowych. Trzydzieści łanów... Gedeon wiedział dobrze, że w tej części Rzeczypospolitej łatwo można było zyskać wielką fortunę, jeśli tylko miało się otwarte na wszystkie strony oczy i ostrą szablę. Nie zamierzał przegapić takiej szansy. W Sieradzkiem nie utrzymałby się na jednej lichej wioszczynie, takiej jaką odziedziczyć miał po ojcu. Jedyne, co mógł zrobić, to zaciągnąć się do wojska.
Nagle Gedeonowi zdało się, że usłyszał swoje nazwisko. Czyżby wypowiedział je któryś z siedzących nieopodal panów braci? Nie był pewien, jednak na wszelki wypadek nadstawił ucha.
– Powiadają – tokował jeden z tamtych, niski i gruby szlachcic z czerwonym nosem – że widziano tu gdzieś Sienieńskiego.
– Sienieńskiego? – zapytał siwy staruszek bez oka i z kilkoma bliznami od szabli na twarzy. Choć ręce trzęsły mu się, gdy podnosił do ust kielich z miodem, trafił brzegiem bezbłędnie do ust. – Janusza? O, psi syn! Dziewkę mi kiedyś zbałamucił! Niechże go kule biją! – zakrzyknął, sięgając do szabli.
– Poczekaj, dziadku – wtrącił inny, wyraźnie zaniepokojony rozwojem sytuacji. – To nie Janusz Sienieński. To jakiś jego krewny. Ktoś z rodziny.
– Hę? Jakiej rodziny?! – Staruszek chciał zerwać się z miejsca, jego kompani przytrzymali go jednak za bufiaste rękawy żupana. – O, psi syn! Usiekę za moją Jadźkę, jakem żyw!
– Raz jeszcze waści mówię, że to nie Janusz! – zakrzyknął ktoś z boku. – Jeno jakiś Gedeon.
– Hę? Przecie słyszę dobrze, że Janusz!
– Pij, dziadku – wtrącił któryś z młodszych i wcisnął starcowi w dłoń kulawkę. – Na frasunek dobry trunek. Pij, pij...
Stary pociągnął z kielicha. Potem skulił się i zaczął coś mruczeć pod nosem.
– Gdzie widziano tego Sienieńskiego?
– W karczmie „Rozłogi”. Obił tam Dionizego Muraszkę. To dlatego ten stary szelma Serafin taki był zły dzisiaj. Ponoć podstarościemu groził, że dwór najedzie i wszystkie folwarki mu spali.
– Jeśli to Sienieński wrócił – rzekł szlachcic w spłowiałym, karmazynowym żupanie, którego lewy wąs skróciła sąsiedzka szabla o połowę – to nie wyżyje tu długo.
– W rzeczy samej – potwierdzili inni.
– A ja wam powiadam – zahuczał ten z czerwonym nosem – że go w dwie niedziele z rusznicy ustrzelą. Tak jak starego!
– Powiadają o starym, że to za sprawą czarów go usiekli...
– Pewnie i ten będzie się rozbijał, jak Janusz Sienieński.
– Z Muraszką zadarł. Wnet go dziadek zajedzie i posieka jak starego Obuchowicza. Pamiętacie Obuchowicza, tego, co go zwali jebaką?
– Jeśli nie did Muraszko, to pewna, że Tatary go spalą.
– A skąd on przyjechał? Z Litwy?
– Nie, Sienieńscy ponoć z Wielkopolski... Ale, co tam gadać. Toż on pierwszej burdy w gospodzie nie przeżyje.
– Nie powiadaj waszmość byle czego! Toż on, jak mówią, posiekł Muraszkę niemal na śmierć!
– Co? Jam słyszał, że uciekł przed nim...
– Nie, łeb mu niemal obciął. I przyrodzenie!
– Czerep mu na dwie połowy rozwalił. Tak jak staremu Bonerowi, co to jeszcze dwie niedziele po tym żyw był, pamiętacie? I mózg miał na wierzchu.
– A ja wam powiadam, że go do szczętu spalą! – zahuczał znowu czerwony nos.
Dalszego ciągu rozmowy Gedeon nie usłyszał. Powoli rodziła się w nim złość. Już miał wstać, aby zbliżyć się do tamtych i rzec im coś przykrego, gdy drzwi otwarły się z hukiem. Do karczmy weszło kilku Kozaków. Najbliższy z nich, postawny, jeszcze niezbyt stary, ściągnął wolno kołpak z wygolonego łba. Gedeon poczuł woń dziegciu i gorzałki. Zaporożec szedł wprost na niego. Zatrzymał się przy stole.
– Waszmość wybacz, ale czy to ty jesteś Gedeon Michał Sienieński?
– A tak. – Młodzieniec wstał i wyciągnął piernacz Rokosza.
– Jam jest Iwan Barabasz z perejasławskiego kurenia. Mój druh, Samuel Rokosz, skazał, szczo wy chcecie jechać do Krzemieńczuga. Tam i ja jadę. Tak i witam. – Wyciągnął rękę.
– Miło mi poznać waszmości. – Gedeon podał mu dłoń. – A prędko ruszamy?
– Już zaraz – odparł Barabasz, mierząc Gedeona uważnym spojrzeniem zielonkawych oczu. – Szykuj się, waszmość, do drogi.
Sienieński wziął z ławy kołpak, rzucił na stół srebrnego grosza.
– Jam już gotów.Jacek L. Komuda
Pierwsza szabla polskiej literatury. Szlachcic z przekonania, historyk z wykształcenia, pisarz z profesji. Nie lukruje. Odmalowuje historię żywą do bólu. Pieczołowicie rekonstruuje realia. Za morskie opowieści miesięcznik „Żagle” uhonorował go w roku 2009 Nagrodą im. Leonida Teligi.
Z Fabryką Słów wydał: „ukraińskie” Wilcze gniazdo (2002), kresowe Opowieści z Dzikich Pól (2004), Bohuna (2006) przywołującego pamięć straszliwej bitwy pod Batohem, „bieszczadzkie”: Czarną szablę i Diabła Łańcuckiego (2007), Herezjarchę (2008), kolejny po Imieniu Bestii (2005) zbiór o F. Villonie, oraz sarmacki thriller Banita (2010). Wydana w 2010 r. Krzyżacka zawierucha była literackim hołdem dla 600-lecia bitwy pod Grunwaldem.
Dwutomowe Galeony Wojny (2007) poświęcone bałtyckim bataliom z czasów Zygmunta III Wazy oraz Czarna bandera (2008) odkrywająca brutalny świat korsarzy i buntowników stały się dowodem na to, że Jacek Komuda świetnie czuje się także w marynistyce.
Samozwaniec (2009, 2010, 2011) należący do wciąż powstającego, monumentalnego cyklu Orły na Kremlu, to w dorobku pisarza pozycja wyjątkowa – popis literackich umiejętności, wizytówka pisarskiego temperamentu i jego bodaj najbardziej rozpoznawalna marka.