- W empik go
Wilcze gniazdo. Na zgliszczach Zakonu - ebook
Wilcze gniazdo. Na zgliszczach Zakonu - ebook
Dawno to już, dawno, przy zwiedzaniu malborskiego zamku, wskazano nam stojący w obrębie jego murów budynek, nazywając go Wolfshöhle lub szkołą, w której niegdyś kształcono młodzież, zostającą pod opieką krzyżackiego zakonu. W lochach zaś zamczyska pokazywano otwory kanałów, prowadzących aż do odnogi Wisły. „Tędy to nieraz uchodzili ludzie, przynosząc nie jedną biedę krzyżakom,” – dodał oprowadzający. Opowiadanie to nie schodziło nam z myśli – w zamczysku, zamiast rzeczywistości, przesuwały nam się tylko zamierzchłe postacie. Zestawiwszy opowiadanie z wypadkami, zapisanymi na kartach historii, powołujemy owe postacie do życia, przedstawiając je czytelnikom.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-566-1 |
Rozmiar pliku: | 554 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno to już, dawno, przy zwiedzaniu malborskiego zamku, wskazano nam stojący w obrębie jego murów budynek, nazywając go Wolfshöhle lub szkołą, w której niegdyś kształcono młodzież, zostającą pod opieką krzyżackiego zakonu. W lochach zaś zamczyska pokazywano otwory kanałów, prowadzących aż do odnogi Wisły. „Tędy to nieraz uchodzili ludzie, przynosząc nie jednę biedę krzyżakom,” – dodał oprowadzający.
Opowiadanie to nie schodziło nam z myśli – w zamczysku, zamiast rzeczywistości, przesuwały nam się tylko zamierzchłe postacie. Zestawiwszy opowiadanie z wypadkami, zapisanemi na kartach historyi, powołujemy owe postacie do życia, przedstawiając je młodym czytelnikom.
Z. M.
Rozdział I
Pomiędzy dwiema ścianami gęstego litewskiego lasu, stało wielkie ludzkie schronisko. Ba, i to nie byle schronisko, lecz jakoby zamek obronny. Na wysokiem wzgórzu, na wzniesieniu grubych kłód, i nieociosanych bierwion modrzewiowych, stał dworzec długi, z jednej strony dziwnie jakoś od dachu spuszczający się ku ziemi – tak jak oto czasami drzewo, które wyrosłszy z korzenia, nie od razu strzela ku górze pniem prostym, lecz nie mogąc oderwać się od łona swej karmicielki, wyrasta pochyło, czepia się jej jeszcze odroślami, wreszcie wzmocnione, prostuje pień i rozszerzając gałęzie, roztacza z nich osłonę szeroką, lecz przysadkowatą.
Z takich to drzew wziął i człowiek wzór wznosząc dla siebie mieszkanie.
I zamczysko na wzgórzu nie inaczej było sklecone. Wyrastało od jednej strony pochyło, aż od drugiej wzniosło się wysoko, i jak drzewo gałęziami, tak zamczysko szeroko rozpiętym dachem osłaniało swoich mieszkańców. Ściany tego schroniska były z wierzchu tak gęsto chrustem obłożone od stóp, aż do okapu tak utkane mchem, gliną i tak razem zbite i złączone, iż próżnobyś szukał, co tam jest pod tą grubą warstwą – drzewo czy kamienie.
Wśród tej warstwy zwierzchniej, widać było tylko czworokątne niewielkie okienka, w które wiosenne promyki słonka gwałtem się wciskały, jakby ciekawe, co tam we wnętrzu się dzieje. Lecz żółto-białe pęcherze, któremi przesłoniono okna, walczyły z promykiem słonka, wydając tylko od czasu do czasu mrukliwy trzask, to jest, gdy wysuszone zwierzchnie żyłki pęcherza, kurcząc się pękały. Lecz jeden otwór nie zasłoniony był pęcherzem, a od wnętrza odsunięta drewniana zapora łatwo przepuszczała ciekawe słonko, które wniknąwszy do głębi, zawstydzało swoją świeżością czerwono-żółte światło ognia, rozchodzące się na całą izbę od palącej się kłody drzewa, na trzonie ułożonym z płaskich kamieni.
Dym, wychodzący z pod szerokiego okapu nad trzonem, znajdował obszerne ujście otworem w dachu. Ten wielki trzon, buchający ogniem i światłem, był przyjacielem całej rodziny. Obecnie jednak odwracano oczy od ognia, wyglądając rychło słonko wszystkich ze schroniska wywabi. A słonko wyjrzawszy z za mgły gęstej, przedarłszy jej sino-białą oponę, rzuciło cały snop promieni. Promienie te były jasne, wesołe i uśmiechnięte, jak to zwykle na wiosnę. Igrały więc i ze śniegiem i z wodą, błyszcząc w niej miliardem świateł, aż zawisły złotemi smugami na skraju czarnego lasu, który wierzchołkiem wyniosłych sosen strzelał ku górze.
I woniało w powietrzu od rozgrzanych iglic świerkowych a sosnowych, woniało świeżością ziemi wypuszczonej z pęt zimowych, a też i wodą szumiącą, której dostarczały coraz więcej śniegi rozpływające się pod wejrzeniem wiośnianego słonka. Niekiedy zaświergotało ptaszę, wzniosło się ku górze i przysiadło na świeżej roli... Tam znów robaczek wywabiony ciepłym podmuchem, wypełzał z ziemi i znów skrył się w czarne jej łono, nie mając jeszcze dosyć odwagi, aby stawić czoło niebezpieczeństwu, które nań czyhało w postaci maleńkiego skowronka. Z lasu dochodziły również odgłosy, to łamanie się i trzask gałęzi, to ryk dzikiego zwierza, który przeczuwając powrót wiosny, wychodził ze swoich kryjówek, aby szukać jasnych ożywczych promieni. W ludziach, jak i w całej przyrodzie, rozbudziło się życie, ostrą zimą uśpione; dzieci chwytały wdzierające się przez okna promienie, dziwiąc się, że mimo mozolnych usiłowań, nie mogą ich w rękach utrzymać.
Stary zaś Tubingas, pan zamku, nieopuszczając przez całą zimę łoża okrytego niedźwiedzią skórą i wpatrzony ciągle w wielkie ognisko swej komnaty, odwracał teraz coraz częściej głowę w stronę największego, nie zawartego ni zaporą, ni pęcherzem okna, aż wreszcie dnia jednego klasnął w potężne dłonie. Z sąsiedniej izby wychyliła się młoda niewiasta, pytając:
– Ko notet, Tew’s Kunige?.
Starzec ręką wskazał na wdzierające się słońce rzeki:
– Saule Szilditis.
Kobieta roześmiała się radośnie, pokazując białe zęby i żywo wybiegła napowrót, a w zamczysku zapanował ruch niezwykły. Dziecięce głosy powtarzały szczebiotem: „Saule szilditis!”; powtarzały też same wyrazy usta niewieście, a gdy z powagą wymówiły te wyrazy usta dojrzałych mężów, cała drużyna skupiła się około Tubingasa. Wtedy wszyscy wyszli przez niskie drzwi schroniska, a spuszczając się przez most ułożony z chrustu i kamieni, ciągnęli do ciemnego nieopodal stojącego lasu.
Tubingas był niegdyś jednym z najmężniejszych Litwinów. Nieraz Lachom, ba i Krzyżakom dał się we znaki, lecz już od lat wielu mógł tylko jako Kunigas przewodniczyć ludowi, prowadząc go na doroczne obrzędy. Prowadził go więc i teraz na powitanie wiosennego słońca.
Z siwą sięgającą aż do pasa brodą, oczy mając otwarte, lecz tak dziwnie nieruchome, iż od razu poznać mogłeś, że one ni owego jasnego słonka, ni ziemi pod stopami, ni czerniejącego lasu nie widzą. A jednak starzec szedł prosto i krzepko, podpierając się grubym sękatym kijem, czasem tylko wyciągnął lewą dłoń przed siebie, nie wiedzieć, czy aby poszukać nią miejsca, czy też by usunąć zawadę, gdyby się jaka na jego drodze znalazła. Obok niego szedł z jednej strony młody silny mężczyzna. Był to wnuk jego, Chroniwos. Mimo wczesnej pory nogi miał obnażone, a tylko stopy obute w łapcie z kory przywiązanej rzemieniem, za to skóra, futrem do ciała obrócona, ściągnięta w pasie rzemieniem, okrywała go od ramion aż po kolana, za pasem zaś sterczał zatknięty topór. Ramiona również jak i nogi były wolne od odzieży, a silne i żylaste dłonie same już zdawały się być obroną. Po drugiej stronie starca szła znana nam już niewiasta, Dowrusa, żona Chroniwosa. Odzież jej niczem nie różniła się od ubioru męża, ino głowę miała owiązaną białą chustą, której długie końce spadały na plecy czerwonawo-żółtej skóry kożucha, a drugą takąż chustę przewieszoną miała przez ramię. Tuż obok niej biegło kilkuletnie chłopię, Siewrosem zwane, na którego głowie matka od czasu do czasu z widoczną miłością kładła dłoń swoją. Po za nimi szło jeszcze kilka dziewek Chroniwosa, szła liczna czeladź męzka i żeńska, a z chat, co stały rozrzucone u stóp wielkiego schroniska, również wychodzili mężowie, niewiasty i dzieci, by wspólnie z wojem-kapłanem oddać cześć wiośnie.
Szli więc wgłąb lasu na niewielką wyciętą polanę, gdzie pośrodku stał dąb wyniosły. A dąb to był dziwny. Niski, gruby od korzenia, wyrastał na kilkanaście silnych i krzepkich gałęzi, szeroko a rozłożyście, które wznosząc się ku górze, skupiały się razem i tworząc jakby w wieniec ubraną głowę na szerokich barkach olbrzyma. Korzenie tego olbrzyma powychodziły na wierzch daleko, a wokoło nich ręka ludzka, czy natura wyżłobiła wgłębienie, tak, że całe drzewo otoczone było obronnym rowem, w który pobożne dłonie nawrzucały kamieni mniejszych i większych. Z jednej strony kamienie te ułożone w stos, coraz wyżej, stanowiły schody, po których można było wejść aż do gałęzi tworzących koronę. U stóp tych schodów, kilka kamieni, wgłębionych płasko w ziemię, służyło za trzon, na którym zwęglona i dogasająca kłoda drzewa świadczyła o składanej wiecznie płonącej objacie.
Tubingas, mimo zagasłych oczu, kroczył prosto do tej świątyni. Dziecięciem składał tutaj objaty, przez życie całe wiódł syny i wnuki, łatwo mu więc było trafić do tego miejsca.
– Dogasa ogień – rzekł stanąwszy przed dębem i wciągnąwszy w siebie powietrze, przepełnione żywicznym dymem. – Dogasa, lecz nie zgaśnie, bo światło z góry da mu iskrę świętą.
I to mówiąc, trzymanym w ręku kosturem odkrzesywał zwęglone cząstki drzewa, Chroniwos zaś rzucił pęk suchych korzeni i krótko połamanych gałęzi, które jeszcze w jesieni zatknął pod powałę, iżby, wyschłe przez zimę, posłużyły do podsycenia wiosennego ognia. Wślad zaraz za mężem, rzuciła Dowrusa pęk zboża i ziół przeróżnych, również na ten cel przetrzymanych w chacie, po niej zaś Siewros, chłopczyna, rzucił garść zboża. Przystępowały potem dziewczęta i czeladź, a wszyscy przybyli dorzucając zeschłe zioła i korzenie, wołali:
– Cześć słońcu, cześć wiośnie!
– Cześć słońcu, cześć wiośnie! – powtarzano do koła. Powoli głosy te przeszły w jakiś śpiew tęskny, a ogień wznosił się, rozlewając szeroko. Dąb stary szumiał tam w górze rozłożystemi konary, jakby przywtarzał śpiewom smętnym zebranej drużyny. Drzewa chyliły wierzchołki, podając jedne drugim ów śpiew błagalny, który zlawszy się w jedną harmonijną całość, szumem rozniosły od polany do polany jedność objaty świętego ognia, Zniczem zwanego.
Lecz wtem, wśród szumu drzew i tęsknego śpiewu, dał się słyszeć łomot gałęzi i ciężki tętent koni, a nawet chrzęst i szczęk broni.
Nagle umilkły śpiewy, a natomiast wzniósł się okrzyk trwogi i przerażenia. Tubingas ścisnął pięść, aż zatrzeszczały członki krzepkiej jego dłoni, i rzucił przekleństwo, a z niem razem polano w palący się ogień, i nie odwracając zagasłych oczu od płomienia, stał nieruchomie. Lecz Chroniwos sięgnął za topór, będący za pasem, bo po tym odgłosie poznał odrazu nieproszonych gości, z którymi już nieraz chodził w zapasy.
Nie potrzebował też czekać długo, bo oto z gęstwiny, co otaczała polanę, ukazało się kilkunastu jezdnych na koniach, a nakreślony biały krzyż na ich lekkich zbrojach, łatwo dawał poznać, jacy to byli przybysze.
– Niewiasty do schronisk! – krzyknął ochrypłym z przerażenia głosem Chroniwos, ujrzawszy wyłaniające się postacie. I począł szykować się z czeladzią do boju.
– Do schroniska z dziećmi! – powtórzył groźnie, spojrzawszy na Dowrusę, tulącą do kolan chłopię i na skupiające się około niej dziewczęta, gdy tymczasem reszta niewiast i dzieci z krzykiem w las uciekały. Dowrusa nie posłuchała jednak głosu męża, stała nieruchomie, jak gdyby widok przybywających zamienił ją w martwą postać pilnującą świętego ognia. Dopiero Chroniwos krzyknął:
– Siewrosa ocalić!
Dowrusa drgnęła, pochwyciła syna, owinęła przewieszoną przez ramię płachtą, i go do piersi, uciekać co tchu poczęła, a za nią trzymające się jej rańtucha dziewczęta.
Wielki też był czas potemu, bo przybysze otoczyli polanę dokoła, a krzyk dochodzący z lasu świadczył, że musiało ich tam być więcej w gęstwinie, czyhających na zdobycz, która im się łatwym sposobem w uciekających nastręczyła.
Przybyli nie myśleli jednak staczać walki,lecz rzucili się na bezbronną a jednak gotową do obrony gromadkę i jęli wiązać, nie żałując przytem razów.
Chroniwos, nie czekając napadu, bronił przysępu toporem, wyjętym z za pasa, a inni, choć zlekka uzbrojeni, dopomagali mu w walce.
Tubingas, nie odwracając się od dębu, szeptał ciche wyrazy, zaciskał pięści, i podsycał ogień, jak gdyby walka wrząca wokoło, wcale go nie obchodziła. Aż wreszcie przypadł któryś z krzyżaków do niego i uchwycił za skórę kożucha, otaczającego obrosły kark starego kapłana. Tubingas szarpnął się i przypadł ku ziemi, a szarpnięcie musiało być nie lada, gdyż w ręku krzyżaka zostało kawał skóry, okrywającej krzepkie ciało starca.
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się napastnik, schylając się, by porwać swoją ofiarę, gdy tymczasem Tubingas, odwróciwszy się rzucił mu w twarz gorejącą kłodą drzewa, która rozsypując drobne węgle i odłamki gorejące, raniła bliżej stojących.
– Teusend Teufel! – wrzasnęli oślepieni ogniem i dymem.
Tubingas zaś brał gołemi rękami zarzewie i rzucał je do koła, a pociski były tak celne, iż każdy, co się usiłował przybliżyć, padał oślepiony, lub uciekał, wrzeszcząc:
– Teufel! Es ist selbst Teufel!
I rzeczywiście można było przypisać jakąś nadprzyrodzoną siłę ślepemu starcowi, broniącemu się tym świętym ogniem, któremu cześć oddawał. Lecz spojrzawszy na dłonie jego szerokie, grube, jakby mułem porosłe, można było uwierzyć, że w dłonie te, jako w żelazne kleszcze, brać mógł żar bezkarnie.
I cofali się przed tą jego bronią krzyżacy, strachały się oślepione konie, tratując zarówno upadłe ciała panów swoich, jak i broniących się Litwinów.
A był to mały oddziałek krzyżacki, który, często w kilkadziesiąt koni, na ochotnika przedzierał się przez litewskie lasy dla zdobyczy skór, a głównie niewolnika. Najznakomitszą jednak zdobyczą, były dla nich małe litewskie chłopięta; pojmawszy je, hodowali, ucząc się od nich niektórych wyrazów litewskiej mowy, przyuczając swojej i zmuszając zarazem podczas napadów do wskazywania dróg, sobie nieznanych. Wychowane chłopię wśród wrogów, gdy ujrzało się na ziemi swojej, gdy owionął je szum lasów, lub doleciał dźwięk mowy, nie znając niebezpieczeństwa, na jakie narażało swoich, z wyciągniętemi rękami biegło do miejsc sobie drogich, wskazując bezwiednie drogę do kryjówek, im tylko znanych. To też i teraz przybyli, nie widząc dla siebie dostatecznej zdobyczy, wyparci żarem, rozbiegli się po za polanę. Kilku tylko zajadłych obstąpiło Chroniwosa, który cięciem topora zadawał razy, nie dając do siebie przystępu.
Lecz naraz ujrzawszy opróżnioną polanę, jak lew rzucił się za goniącymi w stronę schronisk wrogami, a torując sobie drogę toporem, pędził na pomoc tym, którym, jak sądził, żadne nie grozi niebezpieczeństwo. Wśród biegu zdało się, iż słyszy głosy niewieście i płacz jękliwy dziecięcia.
Wtem ciężki miecz spadł na jego ramię; ugiął się pod tem uderzeniem, jęknął, chciał biedz mimo to dalej, lecz zachwiał się i runął na ziemię, tuż na skraju polany. Krew trysnęła z przecięgo ramienia, tocząc czerwoną smugę na zieleniejącą pod wiosennym słonkiem ziemię...
Wkrótce tętent cichł powoli, zda się przybyli w dal pomknęli, ino tam od schronisk dochodziły jęki, roznosząc daleko wieść o napadzie na spokojne siedlisko Litwinów. A wśród jęków wiatr echem powtarzał rozpaczliwe wołanie niewieście:
– Siewros! Siewros!
Jakieś wycie nieludzkie, jakby zranionej wilczycy, której wilczęta zabrano, napełniło powietrze. A głos ten górował nad innemi, również nabrzmiałemi rozpaczą, mieszał się z tętentem koni, jękiem rannych i szumem lasu... Słonko tymczasem, rzuciwszy ostatnie promienie, skryło się za czarną chmurę. Tubingas pozostawszy na opróżnionej polanie, wstrząsł się na te odgłosy: dorzucił na ogień nową kłodę drzewa, kopnął nogą czepiającą się stopy jego jakąś dłoń chłodną, odwalił ciało okryte półzbroiczką, i szedł za odgłosem tych jęków, co do uszu jego dolatywały. Tak idąc z kosturem i ręką wyciągniętą przed siebie, pośliznął się o krew niezakrzepłą i potknął o leżące ciało. Jęk cichy wyszedł z niezmarłej jeszcze piersi...
Tubingas pochylił się i przytknął usta do czoła leżącego.
– Chroniwos! on mój ostatni! – jęknął starzec i objął wnuka szerokiemi ramiony.
– Żyje! żyje! lecz gdzie rana! – i zaczął jej szukać na ciele wnuka.
A od strony schroniska pędziła postać niewieścia. Odzież na niej poszarpana, ramiona poranione, włosy rozwiane świadczyły, iż wyrwała się ze strasznej walki. Biegła z oczami w słup stojącemi, rękami rwała włosy, lub rzucając niemi przed siebie, z całych sił jękliwym głosem wołała:
– Siewros! Siewros!
Z tym jękiem Dowrusa padła tuż obok rannego męża i starego Tubiagasa.Na zgliszczach Zakonu
Goście
Na malborskim zamku było bardzo ludno i gwarno jak chyba jeszcze nigdy od założenia tej wielkiej krzyżackiej siedziby. Cudzoziemskich rycerzy przybyła moc taka, że nie tylko Ulryk von Jungingen, mistrz Zakonu, od niedawna piastujący tę godność, ale najstarsi komturowie pamiętający rządy kilku już mistrzów, a też i braciszkowie tak wielkiej liczby cudzoziemskich gości nie pamiętali. Nie pamiętali i pospolitaki, i knechty, chociaż od lat dziecięcych Zakonowi służyli.
– Musi będzie wojna – ozwał się Biber, jeden z najstarszych knechtów, zajmujący obecnie stanowisko setnika, to jest przełożonego nad dziesiątym podwórcem.
– Oo!? – spytano go chórem ciekawie.
– Wojna, toć nie nowina – mruknął Fals, chłop młody, pociągając z wielkiej konwi cienkusz, którym się wszyscy po kolei raczyli.
– Jeno z lekka, z lekka, bo czy wojna, czy nie, ty ciągniesz tak, że dla drugich nie ostanie! – wołali inni, odciągając konew od chciwych ust Falsa.
Aż ten, nie mogąc podołać napastnikom, wypuścił z rąk konew, ale nabranym w usta napojem parsknął na nich śmiechem, opryskując cienkim piwkiem jak rzęsistym deszczem. A kiedy poszkodowani ocierali się rękawem, odgrażając, że mu nie darują, Fals, śmiejąc się, wołał:
– Jeszcze wam źle?! Od gębyście mi odjęli, a ja, żeby was nie uszkodzić, oddałem nawet to, co miałem w gębie!
Wtem dało się słyszeć gwałtowne kołatanie do głównej bramy i odgłos trąb oznajmujących nowych gości. Echo rozniosło je po podwórcach i przerwało zabawę knechtów. – Przybywają nowi goście – mruknął Biber.
Ten i ów nadstawił uszu, zapominając o konwi, Fals zaś, skorzystawszy z zajęcia się czym innym towarzyszy, pochwycił w ramiona wielką konew i usuwając się z nią sprzed oczu zaciekawionych, myślał:
„Nadstawiajcie uszu, a ja tymczasem nadstawię gębę”.
Tak myśląc, łykał chciwie napój, zdążając jednocześnie do furtki prowadzącej na główny podwórzec.
I jego bowiem brała ciekawość, żeby zobaczyć nowo przybywających, nacieszyć się widokiem lśniących zbroi, rzędów na koniach i pokazać z dala pachołkom konew na dowód, że w murach zamkowych nie zbraknie im napitku.
Ciężkie wrzeciądze wielkiej bramy, przywykłe do kilkakrotnego w ostatnich dniach otwierania się dla przybywających, lekko, bez najmniejszego zgrzytu się rozwarły.
Lecz jakież było zdziwienie Falsa, gdy surmy witające zwykle nowo przybywających umilkły, a na podwórzec wjechało kilkunastu zaledwie jezdnych. Odziani byli bez najmniejszych ozdób, nie znamionujących dostojeństwa ani bogactwa przybyłych. Jedyną osobliwością wśród tego nielicznego pocztu był młodzieniaszek, najwyżej lat szesnastu, w połyskującej ciemną stalą półzbroiczce, którego inni z wielką czcią i uszanowaniem otaczali.
– Iii, miałem też po co biec i jeszcze piastować konew, nie nacieszywszy się wprzódy jej zawartością – mruknął Fals.
To mówiąc stanął za rozwartą furtą podwórca, nachylił konew do ust szeroko rozwartych i łykał chciwie, jakby chciał wynagrodzić czas stracony.
Tak zaś był zajęty, że nie opatrzył się, gdy silna pięść spadła na jego plecy, a spadła tak potężnie, że aż zębami o wręby konwi zadzwonił i całą zawartość na siebie wylał. Stracił też równowagę i padł na odrzwia furty, a reszta nie dopitego cienkusza oblewała go rzęsiście.
– Żebyś się udławił! Żebyś nic nie miał w życiu, jeno ten ostatni łyk cienkiego piwa! – zawołał ten, który go tak po przyjacielsku przywitał. – Nie dość, że pije jak potwór morski, ale jeszcze sobie kąpiel z piwa urządza! – dodał z wielkim oburzeniem, zaglądając do wnętrza konwi.
Zostało w niej jeszcze kilka łyków, którymi nie pogardził przybyły i wiernie do ostatniej kropli wysączył. To zajęcie się przybysza smakowitym napitkiem pozwoliło Falsowi oprzytomnieć, zerwać się i strząsnąć z siebie ociekające piwo.
– I żeby tak marnować dary boskie – westchnął oglądając się, kto go tak poczęstował. – Ba, nie kto inny, jeno ten kulas, Hilt – rzekł zbliżając się z podniesioną pięścią do pijącego.
Ale ten właśnie konew do szczętu wypróżnił, a obcierając dłonią usta, mówił:
– Nie z pięścią, lecz z wyciągniętą prawicą powinieneś przyjść do mnie – ozwał się Hilt.
– Jak to? – spytał Fals, wytrzeszczając oczy.
– Przede wszystkim, żem ci przeszkodził w spełnieniu śmiertelnego grzechu, jakim jest łakomstwo i pijaństwo: po wtóre, żem cię uwolnił od konwi, za którą oglądają się w podwórcu, a za którą zostałbyś przez Bibera wtrącony do ciemnicy co najmniej na cały dzień o suchej gębie.
– Biber się zestarzał...
– Zestarzał się, ale niemniej z piwem jest w zgodzie, a obowiązki przełożonego nader pilnie sprawuje – przerwał Hilt.
Fals poskrobał się w gęstą czuprynę i leniwym krokiem od furty odchodził.
– Cóż ten bestia myśli, że ja próżną konew będę za nim nosił? – mruknął miły towarzysz. Kopnął też z pogardą bezużyteczny sprzęt w tej chwili i krzyknął za odchodzącym: – Dokąd się wleczesz, dokąd?!
Fals udał, że nie słyszy, i szedł dalej. Hilt zaś, jakby mu nagle przyszła jakaś myśl szczęśliwa, uśmiechnął się i zabrał wzgardzoną konew. Szepnął też przy tym:
– Poczekaj, będziesz ty się miał z pyszna.
I kulejąc podążył za towarzyszem.
Wkrótce Fals stanął w drugim końcu dziesiątego podwórca, gdzie Biber powoli, nosowym, lecz donośnym głosem wykładał coś knechtom. Musiało to być coś bardzo ciekawego, bo wszyscy, porzuciwszy czyszczenie zardzewiałej broni, słuchali z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi usty.
„Dobra nasza – pomyślał Fals – nie spostrzegli, żem odszedł, a co więcej, żem zabrał prawie pełną konew”.
Tak myśląc, podniósł olbrzymi miecz, a wziąwszy w garść ubity włosień, udawał, że był zajęty czyszczeniem.
Ten zaś mówił:
– Wojna się szykuje, jakiej dotąd ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało...
– Ale z kim? Z kim? – ozwały się głosy.
– Ciemni jesteście jak konew winem napełniona – oburzył się setnik. – Toć nie z kim innym, jeno z Polską.
– A przecież powiadaliście niedawno, że zawarto z nią pokój – ozwał się Hilt, który zdążył przybyć na ostatnie Bibera wyrazy.
– Głupiś – huknął tenże. – Pokój jest dlatego, żeby nowych sił nabrać i rozpatrzyć się, co dalej czynić, nie zaś dlatego, żeby go utrzymać.
– A czy to w onej Polsce są pogany? – ozwał się któryś z młodszych knechtów.
– Widzieliście głupiego! – zaśmiał się Biber. – Czy ty ksiądz, żebyś się pytał, czy pogany, czy chrześcijany? – mówił dalej. – Przecie tu nie o chrześcijaństwo chodzi, ale o rozszerzenie granic i potęgi naszego zakonu – mówił z pewną wyższością setnik. – Gdy pokonamy Polskę, tego ich króla Jagiełłę, Litwina, co rozsiadł się na tronie polskim i bruździ we wszystkim, to i z Litwą, i Żmudzią łatwo się będzie uporać. Ba, i tamte het, kraje dalej będą do nas należeć – mówił Biber z taką pewnością, jak gdyby najtajniejsze sprawy Zakonu były mu dokładnie wiadome.
Puszył się też z tych swoich wiadomości, jakby co najmniej był poufnym wielkiego mistrza i na naradach zasiadał. Był ci on wprawdzie ulubieńcem wielkiego mistrza, Ulryka von Jungingena, i będąc w jego służbie podczas oględzin ziem zajętych, przysłuchiwał się rozmowom i stąd ta jego pewność i opowiadanie.
Przysłuchiwano się też opowiadaniom, każdy jakieś wtrącił słówko, korzystając z łaskawości setnika, jeden tylko młody, dziarski knecht, zwany Jakubem, nie wtrącił ani słówka.
Wsłuchiwał się wszakże ciekawie i twarz rozognioną i oczy błyszczące na mówiącego podnosił.
I Fals wsłuchiwał się jak inni. Otworzył nawet usta, bo i jego to opowiadanie zaciekawiło. Nagle pociemniało mu w oczach, uczuł ciężar na głowie, ale jednocześnie wchłonął w siebie ulubiony zapach piwa.
Śmiech się rozległ dokoła, śmiech podobny do dzikich bestii, gdy znajdą się nad cielskiem upolowanej ofiary i radość swą rykiem objawiają.
Jeden Biber się nie śmiał, a powiódłszy zgorszonym okiem, szukał przyczyny tej nagłej wesołości. Postrzegł też zaraz sterczącą do góry dnem konew na głowie Falsa i z całej siły krzyknął:
– Tausend Teufel! Dawajcie mi tego łotra!
Fals, uczuwszy na głowie ciężar i woń przyjemną, domyślił się, że to Hilt tak mu się przysłużył. Usłyszawszy zaś śmiech, nie czekał, aż się przyczyna onego wykryje, jeno schwycił ze swojej głowy konew i wtłoczył ją z nadzwyczajną szybkością na głowę najbliżej stojącego towarzysza. Ten uczynił to samo sąsiadowi, który ustroił nią drugiego, i tak dalej, i dalej. Konew przechodziła z jednej głowy na drugą. Śmiech wzrastał, dowcipy i przekleństwa jak grad leciały, a Biber wśród ogólnego zamieszania nie mógł dojść, kto był pierwszym sprawcą urządzonej naprędce krotochwili. Aż przyłapał w końcu Hilta, który śmiejąc się wraz z innymi, ani spostrzegł, gdy go w ten niezwykły hełm ustrojono.
– To wtedy gdy ja opowiadam o wielkości naszego zakonu, ty mi będziesz wychylał piwo przeznaczone dla wszystkich i stroił się w pustą konew?! – wrzeszczał na całe gardło przełożony dziesiątego podwórca, płazując plecy Hilta zardzewiałym, złamanym mieczem.
Hilt, oswobodzony z przygodnego hełmu, sumitował się, że ani łyka piwa nie wypił i zgoła nie wie, kto go w konew ustroił, ale Biber nie słuchał jego wymówek, jeno wypłazowawszy doskonale, zagroził:
– Jak mi raz jeszcze nie będziesz pilnował służby, jeno uganiał się za konwią i żarty stroił, pójdziesz na cały dzień do ciemnicy o suchej gębie.
Fals tymczasem z najzimniejszą krwią rozpowiadał:
– Wzięła mnie taka ciekawość, gdym usłyszał gwałtowne kołatanie do głównej bramy, żem chyłkiem podsunął się do furty.
– I cóż? I cóż? – zapytano dokoła.
– Iii... Nie warto było zachodu – odrzekł z lekceważeniem.
– No?
– Ani my uciechy, ani tamci pożytku z przybyłych nie będą mieli.
– Przecie... – nalegano.
– Powiadam wam, wjechało kilkunastu powszednio odzianych, a na ich czele jakiś, co wyglądał raczej na pachołka.
– Eee?
– Przecie spodziewano się znakomitych gości? – ktoś zapytał.
– Jużci, nie tylko że był mizernie odziany, ale dałbym szyję, że to młokos jakiś – upewniał Fals.
– Ba, toć Zakon na młodych łasy! – rzucił ktoś ze słuchających.
– Młodych, ale i możnych – dodał inny.
– Może to jakiego Polaka lub Litwina przywiedli? – rzucono domysł.
– A może królewskiego lub książęcego syna wzięto z Polski w niewolę? – rzucił Fals z tajemniczą miną.
I na tym tle poczęto snuć rozmaite domysły. Nawet Biber mówił swoim nosowym głosem:
– Nie chybi, jeno król polski dowiedziawszy się, że mistrz nasz szykuje nań nową wyprawę, przysłał jednego ze swoich, żeby zawrzeć ugodę.
– A że przeczuwają, że bez okupu najprzewielebniejszy mistrz Ulryk nie zaniecha wojny, przysłali umyślnie biednie odzianych, żeby jak najmniej powinnej daniny zapłacić... Oho, znam ja ich! – dodał z pewną niechęcią.
– I ja ich znam – ozwał się jakiś przyciszony głos spomiędzy pachołków.
Ale głos ten brzmiał butnie i wcale nie był podobny do lekceważenia.