Wilczerka - ebook
Wilczerka - ebook
„Wilczerka” to wyjątkowa, pięknie ilustrowana opowieść o sile miłości i przyjaźni, lojalności, o wierności sobie i swoim ideałom, a także wolności, która jest najcenniejszą wartością.
Tym razem autorka przenosi czytelnika w przeddzień rewolucji, w zaśnieżone lasy Rosji, gdzie w maleńkiej chatce mieszkają Fieodora i jej matka. Fieodora uczy się, jak sprawiać, by oswojone wilki mogły powrócić do swojej dzikiej natury. To ważne zadanie: ludzie tutaj mówią, że ten, kto zabije wilka, zabija siebie samego, a w domach arystokratów pełno jest oswojonych zwierząt, które gdy stają się niebezpieczne, są odsyłane do lasu.
Pewnego dnia wojska carskie pod dowództwem generała Rakowa palą dom Fieo, a jej matkę zabierają do niewoli. Dziewczynka będzie musiała znaleźć sposób, by uwolnić matkę z petersburskiego więzienia… Jej jedyną pomocą jest młody chłopak Aleksiej i wierne wilki.
Książkę polecają zagraniczne media:
• „Wilczerka” potwierdza pozycję Rundell w pierwszej lidze współczesnych autorów dla dzieci”
Spectator
• „Pióro Rundell, jak uszy wilków w tej historii, jest szczerozłote”
Sunday Times
• „Tę magiczną opowieść czyta się jak przyszłą klasykę”
Daily Telegraph
O autorce:
Katherine Rundell jest laureatką nagród: „Blue Peter Book Award”, „Waterstones Children's Book Prize” oraz była nominowana do „CILIP Carnegie Medal” i do Nagrody Guardiana za powieść dziecięcą. W Polsce „Dachołazy” zdobyły nominację w plebiscycie serwisu Lubimyczytać.pl na Książkę Roku. „Odkrywca” przyniósł Rundell Boston Globe Horn Book Award i Costa Award dla najlepszej książki dziecięcej, a także Nagrodę dla Dziecięcej Książki Roku Edward Stanford Travel Writing.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66005-63-1 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno, dawno temu, będzie ze sto lat, żyła sobie dziewczynka, mroczna i groźna jak burza.
Była Rosjanką, a choć włosy, oczy i paznokcie miała zawsze ciemne, mroczniała niczym burza tylko wtedy, gdy uważała to za konieczne. Czyli dosyć często.
Na imię miała Fieodora.
Mieszkała w drewnianym domu, wzniesionym z belek pochodzących z otaczającego go lasu. Ściany wyłożono owczą wełną, chroniącą przed mrozami rosyjskich zim, wnętrze oświetlały lampy sztormowe. Fieo pomalowała je na wszystkie kolory, jakie znalazła w pudełku z farbami, toteż leśny dom promieniował światłem w odcieniach czerwieni, zieleni i żółci. Jej matka sama wycięła i wyszlifowała drzwi, grube na osiem cali. Fieo pomalowała je na śnieżny błękit. Z czasem wilki dodały ślady swoich pazurów, co pomagało zniechęcić niechcianych gości.
Wszystko – absolutnie wszystko – zaczęło się od chwili, gdy ktoś zastukał do błękitnych jak śnieg drzwi.
Choć stukanie to może niewłaściwe określenie na ów dźwięk, pomyślała Fieo. Brzmiało to raczej, jakby ktoś próbował wykopać w drewnie dziurę pięścią.
Z drugiej strony, takie pukanie było czymś nietypowym. Nikt tu nie pukał, bo nikt nie przychodził ‒ oprócz niej samej, matki i wilków. Wilki nie pukają. Jeśli chcą wejść, wskakują przez okno, nieważne: otwarte czy nie.
Fieo odłożyła narty, które właśnie smarowała, i wytężyła słuch. Było wcześnie, wciąż jeszcze nie zdjęła nocnej koszuli. Nie miała szlafroka, ale naciągnęła na wierzch sweter, który matka zrobiła jej na drutach, sięgający aż do blizny na kolanie, i podbiegła do drzwi frontowych.
Matka, opatulona w szlafrok z niedźwiedziego futra, uniosła wzrok znad paleniska w salonie, na którym właśnie rozpalała ogień.
‒ Ja to zrobię! – Fieo oburącz pociągnęła za klamkę. Drzwi poruszały się sztywno: zawiasy zamarzły.
Matka spróbowała ją złapać.
‒ Zaczekaj! Fieo!
Ale Fieo zdążyła już otworzyć drzwi i nim zdołała odskoczyć, uderzyły ją w głowę, pchnięte gwałtownie od zewnątrz.
‒ Ach!
Zachwiała się i usiadła na własnej kostce, wypowiadając słowo, od którego przepychający się obok nieznajomy uniósł brwi i wykrzywił usta.
Mężczyzna miał twarz złożoną wyłącznie z kątów prostych: sterczący nos i zmarszczki w gniewnych miejscach, dość głębokie, by rzucać cień w półmroku.
‒ Gdzie jest Marina Pietrowna?
Ruszył naprzód korytarzem, zostawiając na podłodze ślady ośnieżonych stóp.
Fieo dźwignęła się na kolana – i znów odskoczyła, gdy tuż obok przemaszerowało dwóch kolejnych mężczyzn w szarych płaszczach i czarnych, wysokich butach, o włos mijając jej palce.
‒ Odsuń się, dziewczyno! – warknęli.
Dźwigali zawieszone za nogi truchło młodego łosia. Nie żył, kapała z niego krew.
‒ Czekajcie! – rzuciła Fieo.
Obaj nosili na głowie wysokie futrzane czapy imperialnej carskiej armii; ich twarze miały przesadnie oficjalny wyraz.
Pobiegła za nimi, szykując łokcie i kolana do walki.
Dwaj żołnierze rzucili łosia na dywan. Salon był niewielki, a młodzieńcy wysocy i wąsaci. To właśnie ich wąsy zdawały się zajmować najwięcej miejsca.
Z bliska wyglądali na najwyżej szesnastolatków, lecz mężczyzna, który walił pięściami w drzwi, był starszy, a oczy miał najstarsze ze wszystkiego. Fieo poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
Mężczyzna przemówił nad jej głową, zwracając się do matki:
‒ Marina Pietrowna? Jestem generał Rakow.
‒ Czego chcesz? – Marina stała pod ścianą, przyciskając do niej plecy.
‒ Jestem głównodowodzącym imperialnej armii carskiej w promieniu tysiąca mil na południe od Sankt Petersburga, a przychodzę, bo twoje wilki to zrobiły – oznajmił. Kopnął łosia, na wyglansowanym do połysku bucie widniała plama krwi.
‒ Moje wilki? – Twarz matki pozostawała niewzruszona, lecz jej oczy nie były spokojne ani radosne. – Ja nie mam żadnych wilków.
‒ Sprowadzasz je tutaj. – W oczach Rakowa Fieo dostrzegła lodowaty chłód, jakiego nie spodziewała się u żadnej żyjącej istoty. – To oznacza, że za nie odpowiadasz. – Język mężczyzny był żółty, zabarwiony tytoniem.
‒ Nie. Nic z tego nie jest prawdą – zaprotestowała matka Fieo. – Inni ludzie przysyłają tu wilki, gdy się nimi znudzą: arystokraci, bogacze. My je odswajamy, to wszystko. Wilk nie należy do nikogo.
‒ Kłamstwa ci nie pomogą, moja pani.
‒ Ja nie...
‒ Te trzy wilki, z którymi widzę twoje dziecko, nie są twoje?
‒ Nie, oczywiście, że nie! – zaczęła Fieo. – To...
Ale matka pokręciła ostro głową i gestem nakazała jej milczenie.
Fieo zamiast tego zagryzła własne włosy i wcisnęła pięści pod pachy.
‒ Są jej tylko w sensie, w którym ja jestem jej, a ona moja. To towarzysze Fieo, nie jej zwierzątka. Ale tych śladów ugryzień nie pozostawili Czarny, Biała ani Szara.
‒ Tak, ślady szczęk – wtrąciła Fieo. – To zrobił znacznie mniejszy wilk.
‒ Mylisz się – rzekł Rakow – sądząc, iż chcę słuchać wymówek. ‒ Jego głos z każdą chwilą był mniej oficjalny, głośniejszy, zabarwiony wściekłością.
Fieo próbowała uspokoić oddech. Dwaj młodzi mężczyźni gapili się na jej matkę, jednemu z nich opadła szczęka. Marina miała szerokie ramiona, plecy i biodra, a także mięśnie częściej widywane u mężczyzn, czy raczej ‒ pomyślała Fieo – u wilków. Ale jej twarz, jak zauważył kiedyś jeden z gości, stworzono na wzór, według którego powstały pantery śnieżne i święci. Wygląda, rzekł, jak bogini, nieco odmieniona. W owym czasie Fieo udawała, że nie czuje dumy.
Rakow jednak wydawał się niewrażliwy na urodę matki.
‒ Przysłano mnie po rekompensatę w imieniu cara i odbiorę ją natychmiast. Nie igraj ze mną. Jesteś winna carowi sto rubli.
‒ Ja nie mam stu rubli.
Rakow rąbnął pięścią w ścianę. Jak na tak starego, zasuszonego człowieka, był zdumiewająco silny i drewniane ściany zadrżały.
‒ Niewiasto! Nie interesują mnie protesty czy wymówki! Przysłano mnie, abym zaprowadził na tych przeklętych rubieżach porządek i posłuszeństwo – zerknął na obryzgany czerwienią but. – Car nagradza sukcesy. – Bez ostrzeżenia kopnął łosia tak mocno, że jego nogi poruszyły się i Fieo syknęła ze zgrozy.
‒ Ty! – Generał podszedł do niej i pochylił się, tak że jego twarz, pomarszczona jak papier i pożyłkowana, znalazła się zaledwie kilka cali od niej. – Gdybym miał dziecko patrzące równie bezczelnie jak ty, złoiłbym mu skórę. Siedź tutaj i nie wchodź mi w oczy – odepchnął ją i krzyżyk na jego szyi zaplątał się we włosy Fieo. Generał szarpnął go boleśnie i wrócił na korytarz. Żołnierze podążyli za nim. Marina gestem nakazała Fieo zostać – tego samego gestu używały wobec wilków – i pobiegła za nimi.
Fieo stała w drzwiach, czekając, aż szum w uszach ucichnie; nagle usłyszała krzyk i trzask czegoś tłuczonego i pobiegła, ślizgając się w samych skarpetkach.
Matki tam nie było, a żołnierze wcisnęli się do pokoju Fieo, wypełniając go swym smrodem. Fieo wzdrygnęła się, gdy go poczuła: dym, pomyślała, i roczny pot, a także niemyty zarost. Jeden z mężczyzn miał wystającą dolną szczękę – tak mocno, że mógł nią sobie dłubać w nosie.
‒ Nie ma tu nic cennego – oznajmił jeden z nich. Przesunął wzrokiem po kapie na łóżko ze skóry renifera, sztormowej lampie, by w końcu skupić go na opartych o kominek nartach. Fieo podbiegła i zasłoniła je własnym ciałem.
‒ Są moje – oznajmiła – nie mają nic wspólnego z carem. Ja je zrobiłam. – Każdej narcie poświęciła miesiąc, ociosywała je co wieczór, gładziła i smarowała tłuszczem. Teraz chwyciła jedną oburącz niczym włócznię; miała nadzieję, że nie widzą, jak bardzo pieką ją oczy. – Odejdźcie ode mnie!
Rakow uśmiechnął się, bynajmniej nie słodko, podniósł lampę Fieo do okna, do porannego światła. Fieo próbowała mu ją wyrwać.
‒ Czekajcie. – Marina stała w progu, na jej policzku rozlewał się świeży siniec. – Nie widzicie, że to pokój mojej córki?
Młodzi mężczyźni roześmiali się. Rakow nie dołączył do nich, jedynie patrzył, póki nie poczerwienieli i nie umilkli. Podszedł do matki Fieo, obejrzał ślad na jej policzku, pochylił się naprzód, tak że czubkiem nosa dotknął skóry kobiety, i powąchał. Marina stała bez ruchu, zagryzając wargi. W końcu Rakow chrząknął i cisnął lampą w powałę.
– Cziort!^() – zawołała Fieo, uskakując. Na jej ramiona posypały się szklane odłamki. Skoczyła naprzód w stronę generała, na oślep biorąc zamach nartą. – Wynocha! – krzyknęła. – Wynocha!
Generał roześmiał się, złapał nartę i wyrwał
jej.
– Usiądź i się zachowuj, nim mnie rozzłościsz.
– Wynocha! – powtórzyła Fieo.
– Siadaj! Albo skończysz tak samo jak ten łoś.
Słysząc to, Marina nagle ożyła.
– Co? Jakiż to obłęd w twojej głowie każe ci sądzić, że możesz grozić mojemu dziecku?
– Obie budzicie we mnie wstręt. – Rakow pokręcił głową. – Życie z tymi zwierzakami to ohyda, Wilki to szkodniki z zębami.
– To... – na twarzy matki Fieo odbiło się sto różnych przekleństw, nim dokończyła spokojnie – ...to nie tak.
– A twoja córka, kiedy jest z tymi wilkami, też staje się szkodnikiem. Słyszałem historie o was obu: nie nadajesz się na matkę.
Marina wydała z siebie odgłos, który sprawił Fieo fizyczny ból, coś pomiędzy jękiem a syknięciem.
– Są specjalne szkoły we Władywostoku, w których mogłaby się nauczyć o lepszej matce – Matce Rosji. Może każę ją tam posłać.
– Fieo – rzuciła Marina. – Idź, zaczekaj w kuchni. Natychmiast, proszę.
Fieo wypadła z pokoju za drzwi i zatrzymała się z wahaniem, zaglądając do środka przez szczelinę przy zawiasach. Twarz matki patrzącej na Rakowa promieniowała gniewem i innymi, bardziej złożonymi uczuciami.
– Fieo to moja córka. Na miłość boską, nie wiesz, co to znaczy? – Marina z niedowierzaniem pokręciła głową. – Jest warta całej armii ludzi takich jak ty. Możesz nie doceniać mojej miłości, lecz tylko wtedy, jeśli naprawdę pragniesz śmierci. Miłość rodzica do dziecka pali niczym ogień.
– Jakież to dla ciebie niewygodne. – Rakow pogładził dłonią podbródek. – Do czego zmierzasz, tylko szybko! – Wytarł but o łóżko. – Zaczynasz mnie nudzić.
– Chodzi mi o to, że lepiej, byś trzymał łapy z dala od mojej córki, jeśli cenisz sobie ich obecne położenie z boków tułowia.
Rakow prychnął.
– Niezbyt to kobiece.
– Ależ nie, mnie wydaje się do głębi kobiece.
Rakow spojrzał na palce Mariny, z których dwóm brakowało koniuszków, potem na jej twarz. Wyraz jego własnej miał w sobie coś przerażającego, coś nieokiełznanego. Marina patrzyła na niego niewzruszenie i to on mrugnął pierwszy.
Sapnął i wymaszerował za drzwi, Fieo odsunęła się, przepuszczając go, po czym pobiegła za nim do kuchni.
– Nie ułatwiasz sobie – rzekł.
Z obojętną miną chwycił krawędź stołu i wywrócił go. Ulubiony kubek Fieo roztrzaskał się o podłogę.
– Mamo! – zawołała. Złapała mocno szlafrok matki, gdy ta wmaszerowała do środka.
Rakow nawet nie zerknął w jej stronę.
– Zabierzcie obrazy – polecił.
Miały trzy, każdy przedstawiał kolorowe kostki, ułożone w kształty sugerujące mężczyzn i kobiety. Marina je uwielbiała, Fieo udawała, że docenia.
– Czekajcie, nie! – zawołała teraz. – To Malewicz mamy. To był prezent! Czekaj, masz, weź to. – Ściągnęła z szyi złoty łańcuszek i podała najmłodszemu z żołnierzy. – Jest złoty, przede mną należał do mamy mojej mamy, więc jest też stary. Stare złoto ma większą wartość.
Żołnierz nadgryzł łańcuszek, powąchał, pokiwał głową i oddał Rakowowi.
Fieo pobiegła otworzyć drzwi frontowe, stanęła przy nich, śnieg wpadał do środka, zasypując jej skarpetki, cała się trzęsła.
– A teraz musicie już iść.
Marina na moment zamknęła oczy, potem otworzyła i uśmiechnęła się do córki. Obaj żołnierze ze znudzonymi minami splunęli na podłogę i wymaszerowali na zewnątrz.
– To jedyne ostrzeżenie, jakiego możesz się spodziewać – oznajmił Rakow, kompletnie ignorując otwarte drzwi i niosący śnieg wiatr. – Oto rozkazy cara. Car nie życzy sobie, by wilki, które nauczyłaś polować, mordowały mu zwierzęta. Od tej pory, jeśli ludzie z miasta przyślą ci wilki, masz je zastrzelić.
– Nie! – krzyknęła Fieo. – A zresztą nie mamy broni! Powiedz mu, mamo.
Rakow zupełnie jej nie słuchał.
– Zabobonnym idiotom, którzy przysyłają ci swe idiotyczne zwierzątka, odpowiesz, że wypuściłaś je na wolność, a potem zastrzelisz je.
– Nie zrobię tego – odparła Marina. Wyglądała, jakby z twarzy odpłynęła jej cała krew. Na ten widok Fieo zakłuło w żołądku. Pożałowała, że nie ma pistoletu, by wycelować w stojącego w drzwiach mężczyznę.
Płaszcz Rakowa zmarszczył się, gdy tamten wzruszył ramionami.
– Znasz karę dla tych, którzy sprzeciwiają się carskim rozkazom? Pamiętasz, co spotkało buntowników z Sankt Petersburga? To moje jedyne ostrzeżenie. – Podszedł do drzwi frontowych, po drodze wycelował palcem w rękawiczce wprost w serce Fieo. – Ty też, dziewczyno. – Pchnął ją mocno w obojczyk, Fieo odskoczyła. – Jeśli zobaczymy to dziecko z wilkiem, zastrzelimy wilka i zabierzemy dziecko.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Później tego samego dnia Fieo i matka siedziały przy ogniu. Zdążyły już zmieść wszelkie odłamki szkła i fajansu i zanieść łosia do drewutni, gdzie obłożyły go lodem. Fieo chciała pogrzebać go jak należy, z krzyżem i w ogóle, ale matka odmówiła: jeśli zima potrwa dłużej, być może będą musiały go zjeść. Teraz oparła głowę na ramieniu mamy.
– Co my poczniemy? – spytała. – Skoro każą nam zabijać wilki? Bo nie zrobimy tego, prawda? Nie pozwolę ci.
– Nie, łapuszko^(). – Marina objęła mocno córkę ręką pokrytą koronką blizn i mięśni. – Oczywiście, że nie, ale musimy działać nieco ciszej i zachować większą czujność. – Pogrzechotała kasztanami piekącymi się w palenisku i wrzuciła jednego wprost w ręce Fieo. – Tak właśnie postępują wilki, więc i my możemy, prawda?
Oczywiście, że możemy, pomyślała tego wieczoru Fieo, nakładając narty. Nie przepadała za ludźmi. Była tylko jedna osoba, którą kochała jak należy, z ogniem i dumą, jaka często wpędza ludzi w kłopoty, do więzienia bądź na karty podręczników historii. Jej matka, dodała w myślach, potrafi wszystko.
Potrzebowała dziesięciu minut, żeby dobiec na nartach do ruin kamiennej kaplicy. W wejściu stały trzy zniszczone figury świętych, żadna nie miała głowy, a dwie z nich porastała łuskowata zielona skóra porostów. Nawet bez głów święci wydawali się kompletnie niezainteresowani wydarzeniami tego świata. Zaledwie dwie i pół z czterech ścian kaplicy wciąż stały, dach dawno temu zawalił się na mozaikową posadzkę. Były tam jednak ławki, mocno nadgryzione przez korniki, i marmurowa miniaturowa figurka Dziewicy, którą Fieo wyczyściła przeżutą końcówką gałązki. Przy odpowiednim świetle, jeśli przyjrzałeś się z bliska, mogłeś dojrzeć, że na ścianach wymalowano kiedyś złote postaci. Fieo uważała, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
W kaplicy mieszkała wataha trzech wilków.
Jeden był biały, jeden czarny, a jeden szarawy o czarnych uszach i pysku polityka. Nie można ich nazwać oswojonymi – z całą pewnością nie przychodziły na wezwanie – ale nie były też do końca dzikie. A Fieo, jak powtarzali sąsiedzi, sama była w połowie dzika. Ludzie patrzyli ze zgrozą na jej cuchnący wilkiem czerwony płaszcz z kapturem. Logiczne zatem, iż zaprzyjaźniła się z wilkami: można rzec, że spotkali się w połowie drogi.
Kiedy wjechała na nartach przez otwarte drzwi, wilki przeżuwały właśnie truchła dwóch kruków, obryzgując figurkę Marii kroplami krwi. Fieo nie podchodziła – nierozsądnie jest przerywać posiłek wilkom, nawet jeśli to najbliżsi przyjaciele – lecz czekała, aż skończą, oparłszy stopy o jedną z ławek. Nie śpieszyły się, spokojnie oblizały pyski i przednie łapy – a potem runęły ku niej, strącając z ławki i pokrywając dłonie i brodę wilczą śliną. Razem z Czarnym zaczęli uganiać się między ławkami, Fieo radośnie okrążała bezgłowych świętych. W końcu część przytłaczającego szarego ciężaru wydarzeń tego dnia zelżała, podobnie jak ucisk w żołądku.
Nie pamiętała czasów, gdy nie znała i nie kochała wilków, nie dało się ich nie kochać, były tak smukłe, piękne i nieugięte. Dorastała, wyskubując sosnowe szpilki z ich futer i włókna starego mięsa spomiędzy zębów. Matka mawiała, że nauczyła się wyć, nim jeszcze opanowała sztukę mowy. Dla niej wilki miały sens, wilki były jedną z nielicznych spraw, za którą warto umrzeć. Choć zwykle to wilk decydował, kto ma umrzeć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------