Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Wilk z lasu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
31 października 2025
3119 pkt
punktów Virtualo

Wilk z lasu - ebook

W Thornie narasta chaos, a Dora Wilk nie cofnie się przed niczym, by go powstrzymać.

Nie wywołuj wiedźmy z Thornu.

Jeszcze nie opadł kurz po sprawie Latarnika, a na progu Namiestniczki staje ranny śnieżnobiały wilk, umykający przed pościgiem. Z miejsca zaprzyjaźnia się z Salcią, dla której każda noc oznacza powrót do dawnych traum. Czy przybysz okaże się kluczem do tajemnicy zagrażającej miastu?

Tymczasem z Trójprzymierza nadchodzą niepokojące wieści: pokój między wilczym stadem a gniazdem wampirów wisi na włosku, co gorsza, stadu grozi rozłam. Dora nie ma złudzeń. Spokojny wieczór pod kocem to luksus, na który przyjdzie jej jeszcze poczekać.

Zbrodnia w sąsiedztwie, szczeliny piekielne i demoniczna hałastra, brzemienne w skutki szczeniackie wybryki – Namiestniczka Thornu nie narzeka na brak obowiązków… ani nadmiar snu.

Wilk z lasu to opowieść o konsekwencjach chciwości i podskórnych napięciach, które potrafią rozniecić prawdziwy pożar. Bo kiedy stawką jest dobro słabszych, Dora Wilk nie zawaha się sięgnąć po ostateczne środki.

 

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8406-376-7
Rozmiar pliku: 8,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Okładka

Spis treści

Strony tytułowe

Spis książek Anety Jadowskiej

Chronologia Thornverse

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53

Strona redakcyjna

Reklamy

Spis treściROZDZIAŁ 1

Listopad intensywnie pracował na swoją kiepską reputację. Było pochmurno i zimno, a powietrze pachniało dymem z kominów i nadciągającym deszczem. Albo i pierwszym śniegiem, który przy tej temperaturze szybko zmieni się w pluchę.

Miałam nadzieję, że zdążę wrócić, zanim zacznie padać, ale na wszelki wypadek zabrałam woskowaną kurtkę i solidne buty. Choć wolałabym zostać pod kocem.

Z Mironem i Salcią pilibyśmy hektolitry herbaty, oglądając seriale i grzejąc się w domowym ciepełku, które stanowiło jedyny przebłysk światła w tym upiornym miesiącu. Miałam wszystko, czego mi było potrzeba. Miron po miesiącach nieobecności zakotwiczył w domu. Salcia wpasowała się w nasze życie zaskakująco dobrze, choć wciąż potrzebowała czasu, by się w pełni zaaklimatyzować. Radziła sobie nieźle. Przynajmniej za dnia. Noce to zupełnie inna kwestia.

Mogłabym się przyzwyczaić do tego niespiesznego trybu… najprawdopodobniej. Może po jakimś czasie zaczęłoby mi brakować akcji, ale nie pogardziłabym okazją do sprawdzenia, jak długo dałabym radę funkcjonować w sielskiej beztrosce.

Nawet thornowe trupy szanowały moją potrzebę ciszy i spokoju. Od dwóch tygodni nie działo się w mieście nic poważnego. Żadnej zbrodni, żadnego makabrycznego odkrycia. Nic, co wymagałoby natychmiastowej reakcji Namiestniczki Thornu. I dobrze. Naprawdę potrzebowałam odpoczynku. Dochodziłam do siebie po upiornej sprawie Latarnika i masowych grobów. Czasami odpływałam myślami i nagle znów stałam w lesie, na terenie wilczego terytorium, słysząc łopoczące na wietrze liczne chorągiewki. Cholernie liczne. Katia oznaczyła nimi wszystkie miejsca, w których wyczuła obecność szczątków. Wir traumy wciągnął mnie z powrotem, prosto do chwili, w której zrozumiałam, że to będzie koszmar. Intuicja mnie nie zawiodła – to była jedna z najgorszych spraw w mojej karierze. Zmieniła mnie, ale też – w co chciałam wierzyć – zmieni coś w funkcjonowaniu mojego miasta… Tyle że zmiany nie następują same z siebie. Wymagają pracy, „wychodzenia” nowych rozwiązań i wsparcia u odpowiednich osób, dyskusji o budżecie i potrzebach. Dorzucało mi to sporo dodatkowych obowiązków i wyzwań.

I właśnie dlatego musiałam wyjść w tę paskudną pogodę. Miałam umówione spotkanie z Romanem. Gdybym się nie stawiła, wampirzy Książę marudziłby tygodniami. Poprzedniego wieczoru dzwonił, by się upewnić, czy pamiętam. A co gorsza, wysłał mi link do wirtualnego kalendarza, w którym odnotowano datę i godzinę.

Byłam pewna, że stała za tym Daria. Roman, choć zachowywał się bardzo współczesnie jak na wampira, dotąd nie odczuwał pociągu do cyfryzacji. Wampirzyca rocznikowo była młodsza ode mnie, co samo w sobie uważałam za nieco niepokojące. Przywykłam raczej do tych kilkusetletnich, ledwie nadążających za technologią. W kontaktach z wampirami zazwyczaj wykorzystywałam swoją przewagę w obyciu ze współczesnym światem. Z Darią ten numer nie działał.

I właśnie dlatego wczesnym rankiem maszerowałam zamglonymi ulicami Thornu, klnąc pod nosem i raz po raz stawiając kołnierz kurtki, by lodowata wilgoć nie pełzała mi po skórze.

Mgła była gęsta i żółtawa jak smog. Smakowała kwaskowato i pachniała siarką. Gdyby nie sezon grzewczy, czujnie rozglądałabym się za oznakami demonicznej aktywności. Kilka ostatnich dni – a zwłaszcza nocy – było naprawdę zimnych, więc mieszkańcy dogrzewali domy i mieszkania. Bez wiatru dym wisiał nad miastem, a w połączeniu z mgłą tworzył niepokojącą zawiesinę.

Pchnęłam drzwi eleganckiego pałacyku w centrum – oficjalnej siedziby gniazda i prywatnych kwater Romana. Na widok Gregora, lokaja, wymamrotałam powitanie. Nie zatrzymał mnie, tylko machnął ręką w stronę ukrytej klatki schodowej. Albo miał dostęp do naszego wirtualnego kalendarza, albo chwilowo zrezygnował z prób kontrolowania, kiedy mogę, a kiedy nie mogę odwiedzać jego szefa.

Przynajmniej mieliśmy to już wyjaśnione. Pracował tu ledwie od czterech lat i wciąż kalibrował swoje wyobrażenie o powadze książęcego urzędu. Miał na karku czterdziestkę, najwyżej czterdzieści pięć lat, ale czasem wyłaziła z niego archaiczna odmiana konserwatyzmu. Nadal nie do końca ogarniał, jak kobieta może być Namiestniczką albo jak może rozmawiać z Księciem inaczej, niż klęcząc u jego stóp, z pokornie pochyloną głową.

*

Wspinałam się na najwyższe piętro, w całości zajęte przez okazały apartament Romana. W połowie drogi rozpięłam kurtkę i odplątałam szalik z szyi.

Drzwi do apartamentu zastałam uchylone. Dziwne – zwykle Roman był ostrożniejszy. Nawet z lokajem na parterze i setką wampirów rezydujących w pałacu zawsze zamykał drzwi.

– Roman? – zawołałam ostrożnie, a moja ręka odruchowo powędrowała w stronę kabury z glockiem.

– Robię ci kawę! – odkrzyknął.

– Skąd wiedziałeś, że nie zdążyłam wypić w domu? – spytałam zaskoczona.

– Zwykle pokonujesz te schody prawie czterdzieści sekund szybciej. Choć przyznaję, ostatnio wchodziłaś na wkurwie, więc może muszę od nowa skalibrować pomiary.

– Żartowniś – mruknęłam, wchodząc do mieszkania.

Ściągnęłam kurtkę i szalik, zawiesiłam je na eleganckim stojaku na płaszcze. Miał rację – po schodach wlokłam się niemiłosiernie. Byłam wyczerpana i desperacko potrzebowałam kawy. Najlepiej w kroplówce.

Może to listopad… A może wszystko inne, pomyślałam, wchodząc do salonu.

Stanęłam przed panoramicznym oknem, które nijak nie pasowało do stereotypowego leża wampira. Poza tym o tej porze roku można było przez nie dojrzeć tylko smog i szarość ołowianych chmur.

Na sąsiedniej ścianie wisiał abstrakcyjny obraz – czerwienie i oranże wylewały się z ram, tańczyły jak płomienie. Gdy zmrużyłam oczy, niemal widziałam, jak migoczą. Wzdrygnęłam się.

Opadłam na kanapę i przetarłam powieki. Byłam tak piekielnie zmęczona, że musiałam walczyć z sennością, gdy tylko ciało przybierało względnie komfortową pozycję. Ostatnie noce wyssały mnie do cna.

Roman krzątał się w kuchni jak rasowy gospodarz. Dobiegło mnie znajome buczenie ekspresu. Choć preferował herbatę, kupił luksusowy włoski ekspres ciśnieniowy – może po to, by podnieść ciśnienie swoim gościom, którzy wpadali do niego w innym celu niż pogaduszki. Ale dopóki serwował mi filiżankę – albo wiaderko! – boskiego naparu, nie zamierzałam zaglądać mu w garnki.

W grafitowych spodniach z mięsistej flaneli i czarnym kaszmirowym swetrze wyglądał doskonale. Zaczesane do tyłu włosy, wciąż lekko wilgotne po kąpieli, kręciły mu się za uszami. Pachniał elegancko i wyglądał, jakby miał życie pod kontrolą – poukładane i działające jak sprawnie naoliwiona maszyna. A jego liczny personel regularnie smarował tryby tej maszyny.

Ja, w wytartych dżinsach i bluzie z kapturem, prezentowałam się jak obwieś. Odruchowo przygładziłam włosy. Nie byłam pewna, czy dziś w ogóle się czesałam. Moje życie – jeśli przypominało maszynę, wymagało przeglądu, wymiany paru części i solidnego smarowania. A przecież dopiero co miałam kilka dni urlopu.

Roman spojrzał na mnie uważnie. Żaden szczegół mu nie umknął – ani cienie pod oczami, ani wymięta bluza. Był piekielnie spostrzegawczy. A ponieważ uchodziliśmy za przyjaciół, nie miał oporów przed komentowaniem rzeczy, które wypadałoby przemilczeć.

– Czyżby powrót twojego diabła oznaczał nieprzespane noce? Nadrabiasz miesiące posuchy? – rzucił złośliwie, ze znaczącym uśmieszkiem.

– Gdyby chociaż chodziło o to, co sugerujesz. – Westchnęłam i znów potarłam oczy. Pod powiekami czułam piasek. Spałam tak mało, że nawet orgazm nie zdołał osłodzić tego nieszczęścia.

Roman popatrzył pytająco. A że zapach kawy już unosił się w powietrzu, a on potrafił być małostkową łajzą, która odmawia gościowi kawy, postanowiłam powiedzieć, w czym rzecz.

– To przez Salcię. Wiesz, małą salamandrę, która z nami mieszka. Ma koszmary. A te wywołują ogień… często szybciej, niż zdoła się obudzić. Każdy taki sen może skończyć się pożarem. Do tego mała doświadczyła w życiu tylu paskudnych rzeczy, że koszmary mają się czym karmić.

Roman słuchał w milczeniu. Zapiekły mnie oczy, jak nic od piasku pod powiekami.

– Nie mogę spać. A nawet jeśli zasnę, budzę się co godzinę i sprawdzam, czy wszystko z nią w porządku. Z gaśnicą w pogotowiu i nadzieją, że to wystarczy, by ujarzmić magię salamandry.

Na twarzy Romana pojawił się niepokój. Jak nic obliczał w myślach odległość mojej kamienicy od swojego pałacu.

– A Miron? – zapytał. – Przecież jest na miejscu. Jako pyr chyba bez trudu stłumi ogień, nawet magiczny.

Pokiwałam głową.

– W dzień daje radę. Ale nocą… Cóż, śpi snem sprawiedliwego, więc obudzi go niewiele poniżej wystrzału – przyznałam.

Dwie noce temu musiałam nim nieźle potrząsnąć, gdy odezwał się czujnik zamontowany w sypialni Salci.

– Ręce pełne roboty. Jak to z dzieckiem – podsumował Roman.

Nigdy go nie pytałam, czy miał dzieci w przedwampirzym życiu. Odchował całe stadko młodych wampirów, ale to zupełnie inna liga – tam problemy zwykle wiązały się z brakiem kontroli i przegryzaniem tętnic. Z dwojga złego wolałam jednak zrywać się na dźwięk czujnika dymu.

– Byłoby łatwiej, gdyby nie została straumatyzowana przez drania, który trzymał ją w klatce i wykorzystywał do podpaleń – powiedziałam cicho.

Na samą myśl o tym łajdaku fantazjowałam o przemocy. I żałowałam, że nie mogę go dopaść, by pokazać mu, gdzie popełnił życiowy błąd.

– Rany się goją, blizny bledną. Z czasem przestają mieszać w snach – odparł Roman spokojnie.

Przytaknęłam.

– Damy radę. To dopiero dwa tygodnie poza piekłem. Szukamy terapeuty, który ogarnia takie przypadki. Do tego czasu ma Joshuę. A Miron uczy ją kontrolować płomienie, świadomie i podświadomie. Mała robi postępy. To wszystko proces, prawda? – powiedziałam i aż się skuliłam, słysząc drżenie we własnym głosie.

Nie chodziło o to, że nie cieszyłam się jej obecnością. Polubiłam to dziecko. Widziałam, ile znaczy dla Mirona i jak bardzo nas potrzebuje. Jego bardziej, ale do mnie też zaczynała się przyzwyczajać. Po prostu tęskniłam za przespanymi nocami i miałam nadzieję, że mała powoli oswoi się z nową sytuacją, a koszmary miną.

– Lepiej nie mogła trafić. Nikt przy zdrowych zmysłach by jej nie wziął, ale wy nigdy rozsądkiem nie grzeszyliście – skwitował Roman, stawiając przede mną filiżankę kawy. Potem przez dłuższą chwilę przyglądał mi się spod zmarszczonych brwi.

– Jest coś jeszcze – powiedział z naciskiem. – Już dzień. Nie boisz się, że mała podpali mieszkanie, bo jest z nią diabeł. A mimo to jesteś kłębkiem nerwów. Słyszę twoje tętno, znacznie podwyższone. Dwa tygodnie urlopu to za mało, by aż tak ci siadła kondycja, a te schody wykończyły. Czego mi nie mówisz?

Był zbyt spostrzegawczy. Cholerne wampirze zmysły! Z drugiej strony… może dostrzeże coś, czego ja nie widzę? Pod całą tą wampirzą otoczką nadal krył się niegdyś potężny magiczny.

– Też mam koszmary. Zasypiam na chwilę i od razu spadam w czeluść.

Uniósł brew z zainteresowaniem. Wzruszyłam ramionami.

– Rano nic nie pamiętam. Budzę się przerażona, ale nie wiem czym. Zostają tylko strzępy emocji. Żadnych obrazów, wizji, proroctw, wizyt bóstw. Tylko lęk.

– Od kiedy? – zapytał.

Niemal widziałam, jak w jego mózgu zapalają się żaróweczki, a myśli tworzą siatkę powiązań.

Pokręciłam głową.

– To nie ma nic wspólnego z Latarnikiem i tamtą sprawą. Ani z Salcią. Zaczęło się kilka dni temu, wraz z uporczywym wrażeniem nadciągającej katastrofy. Nie wiem co ani kiedy, ale czuję, że coś pierdolnie.

Roman skrzywił się i burknął:

– Nie wywołuj wilka z lasu, Dora. Starczy nam katastrof w tym roku.

Miał rację. Miasto wciąż dochodziło do siebie po wydarzeniach z końca października. Masowe groby prawie trzydziestu kobiet, przedsiębiorczy zwyrodnialec z szamańskimi umiejętnościami oraz seryjny zabójca do wynajęcia – doskonały przepis na upiorną sprawę i koszmary. Ludzka deprawacja zdawała się nie mieć granic, a im dłużej pracowałam w swoim fachu, tym mniej mnie dziwiło, jak daleko może posunąć się złoczyńca.

Mieszkańcy Thornu nie znali wszystkich szczegółów, ale nawet okrojona wersja wydarzeń była makabryczna.

I sprawa nadal nie została całkowicie zamknięta.

Siergiej i Taszka Ratelowie, rodzeństwo miodożerów, stracili siostrę z rąk tego samego zwyrodnialca. Po tym, jak wspólnie rozpieprzyliśmy lokalną filię organizacji Latarnika i jego samego, ruszyli z własną akcją odwetową. Celowali nie tylko w zbrodnicze korpo Latarnika i jego wszystkie odłamy, lecz także w jego klientów. Daria namierzyła ich po przelewach i operacjach bankowych. Od czasu do czasu dostawałam od Taszki pocztówki z kolejnych miast. Robiło mi się cieplej na sercu, gdy myślałam o wyczynach miodożerów.

Choć nie ukrywam – cieszyłam się, że robią to poza moim terytorium.

Bogna dopiero w zeszłym tygodniu zidentyfikowała ostatnie z niemal trzydziestu ciał, które Katia wydobyła z masowych grobów. Porównywanie szczątków z aktami zaginionych kobiet okazało się żmudne, ale przyniosło efekty. Spotkałyśmy się z rodzinami wszystkich ofiar. Każda zamordowana miała już godny pochówek i imię na nagrobku. A dom pogrzebowy Kamala znów należał tylko do niego – przestał robić za tymczasową przechowalnię szczątków.

Miałam sporo do przetrawienia. Mimo to byłam pewna, że moje koszmary w żaden sposób nie wiązały się ze sprawą Latarnika. Wywoływało je i podsycało coś innego. Czasami łapałam w nich strzępy czyjejś obecności – za mało, by ją rozpoznać, ale dość, by doprowadzała mnie na skraj nerwicy.

– Czułabym się lepiej, gdybym je pamiętała – przyznałam.

– Może wywar wspomagający pamięć? Albo rytuał świadomego śnienia? – podsunął Roman.

Skinęłam głową.

– Pomyślę o tym.

Taki już urok koszmarów wiedźmy. Trudno rozgraniczyć, gdzie kończą się zwykłe złe sny, a zaczynają wizje i proroctwa. Nie miałam typowego daru prekognicji, ale kilka razy sny uratowały życie moje i moich bliskich.

Wzięłam głębszy oddech, zepchnęłam emocje w kąt i upiłam łyk kawy.

– Dobra, koniec pogaduszek. Chciałeś mi coś pokazać?

– Najpierw wypij. Masz być w lepszym humorze, zanim przejdziemy do konkretów – zarządził Roman.

Upiłam kolejny łyk. Mocna jak szatan, słodka jak ulepek i ledwie muśnięta odrobiną mleka. Musiałam się powstrzymać, żeby nie wychylić filiżanki jednym haustem i nie walnąć nią w blat jak kuflem w karczmie. Szkoda porcelany, pomyślałam, próbując delektować się smakiem.

Roman uśmiechnął się pod nosem, poszedł do kuchni i wrócił z niemal pełnym dzbankiem. Postawił go przede mną jak trofeum. Pod pachą niósł plik teczek formatu A2.

– Nic dziwnego, że masz opinię czytającego w myślach – burknęłam.

– Masz napisy na twarzy – odparł. – Twoje pragnienie było doskonale czytelne.

– Dobra, w czym rzecz? – zapytałam, prostując się, zanim miękkość kanapy i aromat kawy rozleniwiłyby mnie na dobre.

Roman zatarł dłonie i zaczął mówić z entuzjazmem godnym lidera piramidy finansowej.

– Chciałaś komisariat! A ja obiecałem, że znajdę odpowiedni budynek. Mam kilku poważnych kandydatów.

Zaczął rozkładać teczki na szklanym stoliku. W każdej były schludnie złożone błękitne arkusze planów architektonicznych i pliki kartek. Niektóre wyglądały na bardzo stare, inne jakby dopiero co wyszły z drukarki.

Wzięłam pierwszą z brzegu partię papierów. Przez chwilę gapiłam się na siatkę linii i kwadratów, ale niewiele do mnie docierało. Przewracałam szeleszczące kalki, próbowałam ogarnąć nakładające się rzuty i poprawki nanoszone różnymi kolorami atramentu – bez skutku. Nawet z grubsza nie umiałam ocenić, jak duży jest budynek.

– A nie możemy po prostu obejrzeć ich na żywo? – zapytałam po minucie bezcelowego gapienia się na enigmatyczne zapisy.

Roman westchnął, wygładził dłonią kolejne arkusze i rzucił:

– Możemy. Ale tu lepiej widać potencjał. Na miejscu… cóż, głównie braki.

W jego głosie wyłapałam ostrożność, która z miejsca rozbudziła moją podejrzliwość.

– Jakie braki?

Machnął ręką, niby lekceważąco, ale spojrzenie uciekło mu w bok.

– A różne. Tu brakuje kilku okien, tam trzeba pociągnąć prąd… Takie tam drobne remonty.

– Nienawidzę remontów – burknęłam.

– Spójrz na to z dobrej strony…

– Remont ma jakieś dobre strony? – zdziwiłam się.

– Oczywiście. Budynek otrzyma drugie życie i przestanie szpecić nasze piękne miasto. A gdy skończymy, będziesz miała lokal idealnie dopasowany do swoich potrzeb. W sumie im większy remont, tym większa kompatybilność z twoimi planami.

Nie miałam wielkiego doświadczenia z remontami, ale nie byłam zupełnie zielona. Kiedy wiele lat temu kupiłam mieszkanko w Toruniu, trafiłam na ruinę, która wymagała więcej niż odświeżenia. Wciąż wzdrygałam się na wspomnienie spotkań z fachowcami, wyceny i zakupów w marketach budowlanych. Pamiętam, jak siedziałam i ryczałam w rozbebeszonej łazience, gdzie nie działało nic. Ekipa porzuciła mnie dla lepszej roboty po drugiej stronie miasta. Obiecali, że będą do mnie wpadać „w nadgodzinach” – czyli na godzinkę czy dwie po południu. Przez dwa miesiące kąpałam się w komisariacie, a do innych rzeczy musiała mi wystarczyć turystyczna toaleta.

Zadrżałam na to wspomnienie i odruchowo przycisnęłam ręce do brzucha.

Roman, trzeba mu to oddać, zawsze wiedział, co powiedzieć.

– Ja się zajmę remontem – zadeklarował tonem, który dla moich uszu zabrzmiał jak najsłodsza melodia.

– Dostanę to na piśmie? – upewniłam się, zanim dałam się ponieść nadziei.

Prychnął.

– Zatrudnię ekipę, będę kontrolował przebieg prac, dopilnuję każdego szczegółu. Będzie pani zadowolona, kierowniczko. – Uśmiechnął się szeroko.

I słowo daję – wyglądał, jakby naprawdę cieszył się na tę myśl. Zaczęłam podejrzewać, że jego miłość do nieruchomości, budowania i remontów to jakaś nieznana mi z nazwy dewiacja.

– Słowo honoru? – zapytałam jeszcze raz.

Uniósł dwa palce do przysięgi.

– Mam kilka ekip, które pracują dla mnie w mieście, wszystko z nimi ustalę – zapewnił.

Odetchnęłam.

– No dobra. Idziemy obejrzeć te cuda – zdecydowałam.

Roman westchnął i zaczął składać plany architektoniczne. Ewidentnie był nieco rozczarowany, że nie chciałam się w nie wgapiać przez kolejną godzinę.

Cóż, wolałam sprawdzić na własne oczy, czy budynki w ogóle stoją, skoro oficjalna prośba o wyznaczenie lokalu na potrzeby komisariatu poszła do Starszyzny. Roman raczej nie opchnąłby mi dziury w ziemi, ale Gardiasz? Mój najmniej ulubiony członek Starszyzny miał interes w utrzymywaniu chaosu. Jako Pan Umarłych był raczej przeciwnikiem reform.

Miałam rację. Na planach nie było najważniejszej informacji: w jakim stanie są te budynki. Wszystkie były w opłakanym. Wymagały nie drobnego remonciku i świeżej warstwy farby, tylko egzorcyzmów budowlanych. Czułam się jak na wycieczce po ruinach Thornu.

Pierwszym obiektem okazał się piętrowy bliźniak pod miastem. Opuszczony pewnie od trzech dekad. Przynajmniej jedna połowa, bo druga chyba nigdy nie wyszła poza stan surowy zamknięty. Dach istniał tylko symbolicznie, a przy wejściu musiałam się schylić, żeby nie zahaczyć głową o rynnę. W środku zastałam ruinę i trzypokoleniową rodzinę dzikich kotów, która agresywnie zaczęła bronić terytorium przed złym wilkiem i podejrzanym wampirem. W powietrzu unosił się ciężki zapach kociego moczu, choć wszystkie okna były wybite, a po pokojach hulał wiatr. Stąpałam ostrożnie po wilgotnym, wypaczonym parkiecie i gryzłam się w język, żeby nie przeklinać.

– Możemy jechać do następnego? – powiedziałam tylko.

Roman miał dość tupetu, by zapytać:

– Nie dostrzegasz potencjału?

– Jeśli zapragnę nakręcić film postapo, miejscówka jak znalazł.

Drugi budynek okazał się ciasną plombą wciśniętą między okazałe kamienice. Jego jedynym atutem była lokalizacja – samo centrum miasta. Niestety, największe pomieszczenie miało trzy metry szerokości i ciągnęło się na dwadzieścia. Małe okienko z przodu nie dawało rady oświetlić reszty przestrzeni. Idealne miejsce, gdybym planowała zatrudnić kompanię ślepych jamników.

Uniosłam rękę i dotknęłam sufitu bez stawania na palcach. Jamnikom czy hobbitom wysokość pomieszczeń może nie robiłaby różnicy, ale większość piekielników, pierzastych i zmiennych raczej czułaby się tu jak w trumnie. O zahaczaniu głowami o lampy nie wspominając.

– Dobra, Roman, czy możemy już pojechać do budynku, który naprawdę chcesz mi opchnąć? – zapytałam.

– Pojęcia nie mam, o czym mówisz – odpowiedział z niewinną miną.

– Chciałeś dać mi złudzenie wyboru, ale już zdecydowałeś. Pokazujesz mi te ruiny, żeby „ten właściwy” budynek wypadł korzystniej na ich tle.

– To wysoce obraźliwe sugestie – nadął się teatralnie.

– Co najwyżej drażni cię, że się zorientowałam. Skróćmy tę grę wstępną i przejdźmy do rzeczy. Jest za zimno i za mokro na bezcelowe spacerki. Załatwmy to, a potem wróćmy do ciebie ustalić szczegóły. Tam, gdzie ciepełko, kawa i ciasteczka.

– Skąd pomysł, że mam ciasteczka? – zapytał, ale uśmiech czaił mu się w kąciku ust.

– Bo twoja gospodyni jest wspaniałą kobietą i nie zostawiłaby ciebie, a mnie przy okazji, na pastwę listopada bez ciasteczek.

Machnął ręką.

– Dobra, ruszajmy. Tylko zachowaj otwarty umysł.

*

Cóż, trzeci budynek – starsza dwupiętrowa kamienica – naprawdę wymagał otwartego umysłu. Owszem, był w lepszym stanie niż poprzednie, ale poprzeczka wisiała tak nisko, że wystarczyło, by miał dach i okna. Nadal wymagał generalnego remontu, nie miałam złudzeń, ale przynajmniej nie był wystawiony na pastwę żywiołów przez ostatnie dekady.

Mieścił się zaledwie pięć minut od siedziby Starszyzny, kwadrans od mojego mieszkania. Głęboka piwnica świetnie nadawała się na biuro koronera, z chłodnią, pomieszczeniami na sekcje, laboratorium i gabinetem. Obchodziłam puste pokoje. Zaczynałam widzieć tu potencjał.

– I jak? – zapytał Roman, stojąc w drzwiach z rękami w kieszeniach płaszcza. Jak nic trzymał kciuki.

– Remont potrwa miesiące – zauważyłam.

– Raczej rok – poprawił mnie. – Wszystkie instalacje trzeba wymienić, całą resztę zrobić od zera.

– To będzie kosztować fortunę. Nie chcę zmarnować całego budżetu na budynek i remont.

– Budynek dostaniecie w darowiźnie – powiedział lekko Roman.

– Od kogo? – zdziwiłam się. – Należy do miasta?

– Należy do mnie.

– Oczywiście, że do ciebie. Czy gromadzenie nieruchomości to jakaś wampirza przypadłość, czy twoje osobiste zboczenie?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Oczywiście, że nie wiesz.

Rozejrzałam się raz jeszcze. Naprawdę mogłam sobie wyobrazić w tym miejscu komisariat. Coś ścisnęło mnie w gardle. Nadal trudno mi było uwierzyć, że moja histeria po odkryciu zbiorowych grobów rzeczywiście coś zmieniła. W miastach takich jak Thorn wszystko toczyło się siłą rozpędu. Członkowie Starszyzny mieli po kilkaset lat (lub więcej, nie licząc Borysa, który był po czterdziestce) i czas płynął im inaczej. Co nagle, to po diable, po co coś zmieniać, po co się spieszyć… Klasyczny zestaw wymówek, żeby zostawić wszystko po staremu – nawet jeśli dawno przestało działać.

– Czyli co, mamy to? – zapytał wampir.

– Tak myślę. Choć rok remontu nadal mnie przeraża – przyznałam.

– Minie jak z bicza strzelił – zapewnił, a oczy jarzyły mu się entuzjazmem. Dewiant, jak nic.

– W piwnicy urządzimy biuro koronerki, więc chłodnie i reszta, instalacja musi to wytrzymać.

– Tym się nie martw, wytrzyma wszystko! Moja w tym głowa.

*

Wyszliśmy na ulicę. Siąpiło smętnym deszczem, a zimno natychmiast zaczęło wdzierać mi się pod kurtkę. Założyłam kaptur. Chciałam coś powiedzieć, ale nagle wezbrała we mnie fala emocji. Serce waliło mi w piersi, dostałam zawrotów głowy, do tego żołądek ścisnął się jak pięść. Kwas podszedł do gardła, ostry ból szarpał wnętrznościami, jakbym umierała z głodu. Jęcząc, oparłam dłonie na kolanach i pochylona do przodu, czekałam, aż przejdzie. Mięśnie mi drżały, jakbym właśnie przebiegła maraton, a pot spływał wzdłuż kręgosłupa.

– Co jest? – zaniepokoił się Roman.

– Nie wiem… Coś – wydyszałam.

– Magia?

– Cholera wie…

Nie rozpoznałam smaku magii na języku, moje osłony nie reagowały, ale czułam się bombardowana emocjami. Nie należały do mnie. Własne ataki paniki znałam doskonale – ten był inny. Do tego potworny głód szarpał mnie od środka, jakbym pościła od tygodnia.

– Co mogę zrobić? – zapytał wampir, a w jego głosie brzmiała autentyczna troska. Musiałam wyglądać fatalnie.

– Chcę jeść – rzuciłam krótko. Nie miałam pewności, czy to pomoże, ale wiedziałam, że nic lepszego nie wymyślę, skręcając się z głodu.

– Czy ty aby nie jesteś w ciąży? – zapytał podejrzliwie.

– Roman! – warknęłam.

– No co? Kto wie, czy ciąża z diabelskim nasieniem nie przebiega… gwałtownie?

Wyprostowałam się, wciąż czując zawroty głowy.

– Jestem w połowie wiedźmą płodności, myślisz, że potrzebowałabym diagnozy wampira, bo sama przegapiłabym ciążę?

Wzruszył ramionami, nadal zaniepokojony. Choć nie tak bardzo jak ja.

Krew szumiała mi w uszach, serce tłukło się w piersi, a płuca płonęły, jakbym przebiegła sprintem całe miasto. Jakaś obecność otarła się o moją świadomość – zbyt krótko, bym mogła ją uchwycić, ale byłam prawie pewna, że już ją czułam. W koszmarach.

Rozejrzałam się, szukając spojrzeniem potencjalnego źródła kłopotów. Ulica była pusta. Wzięłam głęboki wdech, przytrzymałam powietrze w płucach i wypuściłam wolno, żeby nie zacząć hiperwentylować.

– Szkoda, że nie pamiętasz swoich snów – rzucił nagle Roman.

Spojrzałam na niego spod zmarszczonych brwi.

– Coś z tym trzeba będzie zrobić, nie? – mruknęłam. Jeśli koszmary i ten dziwny atak miały jakiś związek, musiałam to wiedzieć. Zanotowałam w myślach, że trzeba zamówić zioła u Jemioły. Albo u Witkaca. Miał lepszych dostawców.

Roman nadal wyglądał na zaniepokojonego, mimo to rzucił z przekąsem:

– Jeśli to apokalipsa, możesz ją przesunąć na po Nowym Roku? Mam plany na sylwestra.

Zaoferował mi ramię, ale nie mogłam sobie pozwolić, by pół miasta widziało mnie wiszącą na nim jak wiotka debiutantka.

– Nie wygłupiaj się – powiedziałam i ruszyłam w stronę pałacu. – Muszę kupić jakieś żarcie, zanim wrócimy do ciebie. Dużo żarcia.

– Diabelski pomiot potrzebuje kalorii? – zażartował, doganiając mnie.

Dźgnęłam go łokciem.

– Mówisz, że masz plany na sylwestra? Uwzględniają może młodą, zadziorną wampirzycę? Jak tam Daria? Napięcie rośnie?

Prychnął.

– Jak będziesz miła, wypożyczę ci ją na noc jako niańkę dla Salci. Zaliczę jej to jako godziny społeczne dla dobra miasta. W twoim stanie sen jest szczególnie ważny – dodał.

Uchylił się, zanim zdążyłam go szturchnąć. Ból mnie spowalniał. Nie byłam sobą.ROZDZIAŁ 2

Zjadłam tyle żarcia, że starczyłoby dla trzech dorosłych osób, i ssanie w końcu ustało. Więc jednak da się zasypać studnię bez dna.

Roman wyszedł do kuchni, gdy byłam w połowie pierwszego burgera. Zwykle nie miał problemów z oglądaniem, jak jem, zwykle jednak nie rzucałam się na jedzenie niczym wygłodzone zwierzę. Teraz w piętnaście minut pożarłam trzy zestawy z podwójnym burgerem i frytkami. Zaopatrzyłam się w nie w knajpie celującej w demoniczną klientelę, więc porcje przekraczały rozmiarem te z ludzkich lokali. Nie wiem, jakim cudem wszystko zmieściło mi się w żołądku, ale poczułam się nieco lepiej.

I zanim zdążyłam pomyśleć, że to jest kompletnie popieprzone i że nigdy wcześniej nic takiego mi się
nie przydarzyło, odpłynęłam. Gdzieś między jednym kęsem a drugim, wciąż ściskając frytkę w palcach, na kanapie księcia wampirów, po prostu zasnęłam. Jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Podciął sznurki. Wyssał baterię do zera.

Cudem nie wyrżnęłam czołem o kant stolika, co zawdzięczam tylko refleksowi Romana.

Budziłam się powoli. Głowę miałam wciąż oblepioną strzępami obrazów. Zapamiętałam tylko las. Zapach spalin. I duszący strach, który pochłaniał każdy skrawek jaźni. Usiadłam ostrożnie, odgarniając koc. Roman musiał mnie przykryć. Teraz siedział w fotelu, zerkając na mnie czujnie znad książki.

– Wracasz do żywych? – zapytał spokojnie.

– Najprawdopodobniej – mruknęłam, pocierając skronie. – Przepraszam, nie wiem, co się stało.

– Też nie wiem. Masz bardzo ostre łokcie – rzucił z przekąsem.

– Nie jestem w ciąży, Roman – powtórzyłam, któryś już raz.

– Skoro tak mówisz. Choć może diabelskie nasienie jest szczególnie sprytne i potrafi ominąć nawet zasieki twojej magii.

Wstałam z kanapy, podtrzymując się podłokietnika. W głowie wciąż mi się kręciło, a po posiłku najwyraźniej nie zostało już nic, bo czułam lekkie ssanie w żołądku.

– Idę do domu. Wpadnę jutro, to przegadamy resztę tematów. Liczę, że do tego czasu przejdą ci głupie pomysły na temat mojej potencjalnej prokreacji – powiedziałam i złapałam torbę. Strasznie zaczął mnie irytować.

– Ja się tylko martwię – zawołał za mną. – Myślisz, że prosto byłoby znaleźć zastępstwo na twoje miejsce? Niełatwo trafić na idiotę, który chciałby tę pracę.

– Szukasz idioty, zerknij w lustro! – zawołałam i trzasnęłam drzwiami do mieszkania. Szczeniacka riposta, ale nie czułam się sobą. A trzaśnięcie drzwiami pomogło. Na ułamek sekundy. Zbiegłam po schodach. Z tym sobie skalibruj średni czas, Roman!

Wypadłam na ulicę i z miejsca skuliłam się pod naporem zimnego deszczu. Przynajmniej mgła się rozpłynęła, więc nie czułam się już jak zagubiona heroina gotyckiego horroru.

I tak, doskonale zdawałam sobie sprawę, że Roman był wygodnym obiektem złości. A złość świetnie odwracała uwagę od strachu. Nie miałam pojęcia, co się ze mną działo, ale działo się na pewno. Dotarłam do domu zmęczona i głodna. Nawet nie zająknęłam się Mironowi, że coś było nie tak. Nie chciałam go martwić, i bez tego wiele miał na głowie.

Właśnie uczył małą instynktownego kontrolowania ognia. W naszym saloniku. Wyczarowywał płomienie, a Salcia wchłaniała je swoją magią, zanim ogień przeskoczył na dywan. Udawało jej się to w dwóch przypadkach na trzy. Zapach przypalonej wełny sygnalizował, że proces wymagał udoskonalenia. Ale byli tak zaangażowani i tak podekscytowani za każdym razem, kiedy jej się udawało, że nie powiedziałam ani słowa.

Po prostu wciągnęłam dwie tabliczki czekolady, leżąc na kanapie pod grubym kocem. Było mi zimno nawet pod nim. Przez resztę dnia czułam się, jakby łapała mnie grypa stulecia. Słaba, zmęczona i nieustannie głodna. Miron nie komentował, gdy brałam dokładkę po dokładce obiadu, a ja nie komentowałam, gdy wodził za mną zmartwionym spojrzeniem. Zamknęłam się w sypialni, odsunęłam dywan z podłogi i wyrysowałam krąg. Siedząc w nim po turecku, próbowałam dociec, co właściwie wyżera mnie od środka.

Sprawdziłam dokładnie moje osłony i aurę. Nie znalazłam śladu zaklęć, uroków ani złowrogich ingerencji. Jeśli byłam pod czyimś wpływem, nie potrafiłam go zidentyfikować. Na poziomie magicznym wszystko było na swoim miejscu. Nie wyczułam nic, czego nie powinno tam być.

Mogłam też z całą stanowczością położyć do grobu podejrzenia Romana. Moje zaklęcia kontrolujące płodność działały bez zarzutu. Ani śladu ciąży, cykl zatrzymany dokładnie tak, jak powinien.

Ale coś drenowało mnie z energii szybciej, niż byłam ją w stanie zgromadzić. Gdyby wiało, mogłabym się szybciej podładować, ale jak na złość powietrze w Thornie było nieruchome, gęste od wilgoci. Może powinnam jechać nad morze? Tylko że nie miałam siły i nie chciałam ciągnąć diabła ani Salci w tę pogodę, a sama nie nadawałam się do prowadzenia.

Mówią, że wiek poznaje się po tym, że nie można już bezkarnie zarywać nocy. Do czterdziestki miałam jeszcze trochę i wątpiłam, by słaby sen w ostatnich dniach aż tak zachwiał moją równowagą… ale czy mogłam to wykluczyć?

Kilka razy jeszcze przysnęłam tak gwałtownie i bez ostrzeżenia jak u Romana.

Po godzinie medytacji i wnikliwego przeglądu magicznego nie byłam ani odrobinę mądrzejsza. Za to znów zrobiłam się głodna.ROZDZIAŁ 3

Czaił się. Wiedział, że musi być cierpliwy, wyczekać na moment, kiedy ucieczka stanie się możliwa. Znosił wszystko, trzymając się nadziei, że to nie potrwa długo. Że nie skończy w tej klatce na zawsze.

Skulony w rogu, obserwował czujnie swoich oprawców. Nieruchomy, potulny i cichy, jakby pogodził się ze swoim losem. Zero agresji, ogon między nogami, uszy położone po sobie. Usypiał ich czujność, czekając, aż popełnią choćby najmniejszy błąd.

Tylko tego potrzebował – jednego błędu.

Wyłapywał słowa z ich rozmów. Pokrzyżował im plany swoją przemianą. Wilcze ciało trudniej złamać. Nie potrafili go zmusić do powrotu do ludzkiej formy. Musieliby mieć w grupie wilka alfę, a cała składała się z ludzi.

Wprawdzie jeden z nich pachniał dziwnie, lecz nie był zmiennokształtnym.

Przygotowali się, ale działali po omacku. Brakowało im doświadczenia z jego rodzajem. Był pierwszym wilkiem, jakiego dostali w swoje łapy. Na początku ich to ekscytowało, ale przemiana pokrzyżowała im szyki. Nie wiedzieli nawet, że odejście o kilka kroków od klatki nie wystarczy, by przegadać plan działania – słyszał ich doskonale.

Szybko zrozumiał, że nie był pierwszy. I że nie będzie ostatni. Mimo że wytrącił ich z rytmu, wskakując w futro, nadal stanowili zagrożenie.

Srebrny łańcuch wżerał się w skórę na jego karku. Klatka, w której go trzymali, była stalowa, ale pręty spryskali srebrem koloidalnym – mniej zabójczym, lecz niemniej bolesnym dla jego wilczego ciała.

Znali sekrety jego rodzaju, które powinny nimi pozostać. Wiedzieli, na które – nieliczne – narkotyki zareaguje jego ciało i jakie podać mu dawki. Znali przemianę materii dość dobrze, by powalić go na godzinę. Mieli też strzałki usypiające, żeby nie musieć podchodzić zbyt blisko jego zębów.

Zgarnęli go spod domu ojca. Był dość naiwny, by przez ułamek sekundy – zanim stracił przytomność – wołać go na ratunek… A potem, w nagłym przebłysku olśnienia, zrozumiał, czemu ten stał nieruchomo, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, i patrzył, jak bezwładne ciało syna pakują do furgonetki. Zdrada bolała bardziej niż wcześniejsza dezaprobata i rozczarowanie.

Obudził się skuty, w klatce. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Białe, sterylne pomieszczenie, ostre światło jarzeniówek, drażniący zapach chemikaliów. Prawie jak szpital… Tylko że w żadnym szpitalu nie trzymają ludzi w klatkach ani nie zakuwają ich w srebro.

Nie wiedział, czemu się tu znalazł ani czego od niego chcą.

A potem zaczęły się tortury. Elektrowstrząsy, migające światła, środki wymiotne, rozpalone klamry wgryzające się w jego wrażliwe, ludzkie ciało. I jeszcze obrazy, filmy – puszczane na ekranie naprzeciwko fotela, do którego był przypięty pasami i łańcuchem.

Z czasem pojął, dlaczego tu trafił. I że jego ojciec nie tylko go nie obronił. To on go tu zesłał. Płacił im, bo obiecano mu coś, co było niemożliwe. Choć ojciec – i ci w białych kitlach – sądzili inaczej. Czy wiedział, jak zamierzają to osiągnąć? Czy ojciec w ogóle się tym przejmował? Czy rozumiał, że oddaje własnego syna w ręce sadystów? I czy w ogóle by go to obeszło? Pytania kłębiły się w głowie wilka, natrętne i bez odpowiedzi. Umysł uporczywie do nich wracał, jakby próbował uciec od bólu.

Na początku walczył, ale zawsze kończyło się tak samo. Ukłucie strzałki, ciemność. Może właśnie w tej rutynie kryło się jego wybawienie – z każdą dawką jego ciało uczyło się przepalać narkotyk szybciej. Chemiczna nicość trzymała go coraz krócej. Udawał nieprzytomnego najdłużej, jak potrafił, by uśpić ich czujność.

Kiedy zostawili go samego na dłużej, przemienił się. Dziękował bogini wilków za przemianę szybką i mniej bolesną niż ta, której doświadczała większość jego rodzaju. A może to Munin wykrzesał z siebie więcej magii, by go ochronić? Wiedział, że jest twardszy.

Gdy wrócili i zobaczyli w klatce białego wilka, wpadli w furię. Próbowali go zmusić do powrotnej przemiany. Ale nie reagował – ani na bicie, ani na kłucie srebrnym szpikulcem między prętami. Udawał, że nie rozumie wrzasków. Chcieli go znów uśpić, licząc, że ludzka forma wróci wraz z utratą świadomości, ale jego wilk kurczowo trzymał się swojej postaci.

Obrazy i filmy zniknęły z repertuaru. Nie odważyli się zbliżyć, by podłączyć elektrody. Pokrzyżował im plany. Zwinięty w najdalszym kącie klatki czekał na swoją szansę, podsłuchując ich wzburzone dyskusje.

– Musi się przemienić! To nie zadziała, jeśli zostanie w wilczej formie! – wrzeszczał mężczyzna w lekarskim fartuchu.

Pozostali, w strojach pielęgniarzy, zwracali się do niego „doktorze”. To on tu rządził.

– Ściągniesz jego ojca? – zapytał ten, który raził go prądem.

Doktor pokręcił głową.

– To zbyt niebezpieczne. Zabierzemy go do nich. Wymuszą przemianę. A potem założymy mu srebrną obrożę, na tyle ciasną, żeby nie mógł wrócić do wilczej formy. Powinniśmy byli to zrobić na początku.

Wilk starał się nie drgnąć. Nadal udawał, że działa na niego strzałka, choć przez jego ciało przebiegł dreszcz. Będą musieli wyciągnąć go z klatki… Nie wiedział, jak daleko stąd jest Trójprzymierze, ale nie miało to znaczenia. Nawet jeśli go uśpią – wiedział już, jak zneutralizować narkotyk.

To się mogło źle skończyć, nie miał jednak wyjścia. Nie wiedział, czy ojciec zdoła wymóc na nim przemianę, ale istniało ryzyko, że tak. A w ludzkiej formie jego szanse na przetrwanie spadną do zera.

Jeśli będzie ostrożny, może się nie zorientują?

Kiedy pielęgniarz podszedł do krat z pistoletem, wilk nie uchylił się przed kolejną strzałką. Nie stracił przytomności, choć jego ciało zwiotczało. Osunął się na podłogę klatki, śliniąc się obficie. Pielęgniarze nabrali odwagi. Szarpnęli za łańcuch i wywlekli go na zewnątrz. Kolczatka wżarła się głębiej w kark. Ciągnęli go po podłodze, potem korytarzem, aż na zewnątrz. Mógł tylko fantazjować, że wgryza się w rękę, która szarpie za okowy. Nie reagował na szturchańce i kopniaki. Dał się załadować do furgonetki jak worek kartofli. Uderzył głową o podłogę z głuchym łupnięciem. Nawet nie pisnął.

Może dlatego stracili czujność. Nie przypięli łańcucha do uchwytu w podłodze. Zaufali narkotykowi. Albo po prostu nikt nie rwał się do wdrapywania na pakę furgonetki z wilkiem, nawet „nieprzytomnym”.

Dwójka ludzi wsiadła do kabiny. Między nią a paką była stalowa ścianka z zakratowanym okienkiem. Poznał głosy doktora i masywnego pielęgniarza. Ten pierwszy zadzwonił do jego ojca, uprzedził, że będą na miejscu góra za kwadrans.

Leżał nieruchomo, dalej śliniąc się na podłogę. Mięśnie wciąż miał wiotkie. Czuł się jak bohater Skafandra i motyla, uwięziony w ciele, które nie reaguje na polecenia. Nasłuchiwał. Trzaśnięcie drzwi. Zapłon silnika. Szum automatycznie włączonego radia.

Kołysało paką, gdy jechali po nierównej drodze. On tymczasem skupiał się na przepalaniu narkotyku. Zwiększyli dawkę i bał się, że nie zdąży, że przegapi swoją szansę. Kilka minut później poruszył łapą. Za wolno. Musiał zaryzykować.

Sięgnął po magię stada. Rozjarzyła się w jego głowie lśniącą złotem pajęczyną. Ciągnęło go tam, gdzie wyczuwał najwięcej płomyków, ale nie potrafił rozpoznać, które należą do ojca i jego ludzi. Nie mógł ryzykować, że go wyczują i odetną od magii.

W sieci była jednak jeszcze jedna obecność. Inna. Odległa, ale jaskrawa jak krzak gorejący. Sięgnął po nią – wziął tyle, ile zdołał – i natychmiast się wycofał, obawiając się, że zostanie zauważony.

Magia zawrzała w jego ciele, rozpędzając toksyny.

Poruszył ostrożnie przednimi łapami, przesunął się o kilka centymetrów po podłodze.

Najtrudniejsza część planu wciąż była przed nim. Prawie niemożliwa – ale może nie tak szalona, z tą ukradzioną magią pulsującą mu w żyłach. Inną niż wszystko, co znał. Ale nie obcą. I nie wrogą.

Kiedy miał dziesięć lat, udało mu się to po raz pierwszy – na krótką chwilę, gdy ciało buzowało magią i hormonami. Kolejny raz – kilka lat później, we śnie. Bał się wtedy, że ugrzęźnie w formie pośredniej i już nigdy nie wróci do postaci w pełni ludzkiej lub w pełni wilczej.

Musiało się udać jeszcze raz. Skoncentrował całą swoją uwagę na przedniej łapie. Wizualizował przesuwające się kości, cofające się futro i ten cud ewolucji, który miał mu dać przewagę – kciuk. Tak bardzo potrzebował teraz kciuków!

Ból uderzył mocniej niż przy zwykłej przemianie. Pewnie dlatego, że próbował ją kontrolować i ograniczyć tylko do tej jednej kończyny. Nie pisnął, choć przesuwające się kości ocierały się o siebie boleśnie, a mięśnie wydłużały w rozdzierającej agonii. To było tak cholernie trudne! Odruchowo sięgnął po więcej magii – nie był w stanie zakończyć przemiany samą siłą woli.

Nie mógł się zmienić całkowicie. Ryzyko było zbyt duże. Gdyby stracił przytomność z bólu, dostaliby dokładnie to, czego chcieli. Delikatnego chłopca, którego łatwo złamać.

Poruszył palcami. Gładkimi, różowymi, zbyt wrażliwymi. Skóra była tkliwa, jakby poparzona. Sięgnął do kolczatki na szyi. Srebro zapiekło przy pierwszym dotyku, ale manewrował przy zapięciu, aż w końcu puściło. Odłożył obrożę na podłogę, ostrożnie, by nie narobić hałasu.

Był wolny. Prawie.

Z kabiny dobiegała świąteczna muzyka – zagłuszała jego ciche ruchy. Gdy znów zamienił dłoń w łapę, podpełzł w stronę rozsuwanych drzwi. Trząsł się cały z wysiłku i zmęczenia, ale był gotowy.

Kiedy wsadzali go do furgonetki, czuł zapach lasu. Teraz zniknął. Koła sunęły już gładko po asfaltowej nawierzchni. Słyszał inne samochody.

Kolejne minuty wlekły się w nieskończoność. Leżenie nieruchomo kosztowało go więcej cierpliwości, niż sądził, że ma. W końcu wyczuł, że pojazd zwalnia. Hamulce zgrzytnęły, a silnik umilkł. Trzasnęły drzwi od kabiny i usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Szarpnięcie za klamkę i zgrzyt zawiasów były niczym wystrzał z pistoletu startowego.

Skoczył. Pchnął osobę stojącą w drzwiach. Koordynacja wciąż szwankowała, ale wylądował na czterech łapach, tuż obok przewróconego pielęgniarza. Nim tamten sięgnął po pistolet ze strzałkami, wilk już biegł. Jakby od tego zależało jego życie.

*

Słyszał za sobą wrzaski i odgłos wystrzałów, ale biegł, wkładając w to całą moc mięśni i siłę woli.

Zawsze był szybszy od innych wilków. Prędko zrozumiał, że tylko szybkość może dać mu przewagę. Zbyt drobny jako człowiek, zbyt mały jako wilk, nie wzbudzał respektu. Rzadko mógł walczyć. Za to mógł uciekać.

Wytrenował swoje ciało do sprintu wystarczającego, by zostawić w tyle inne wilki. I potrafił trzymać tempo dłużej niż większość z nich.

Wilki są szybkie – ale na krótkim dystansie. Potem przechodzą w równy trucht. On tymczasem w sprzyjających warunkach wyciągał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i umiał utrzymać tę prędkość nawet cztery razy dłużej niż reszta stada.

Teraz napędzał go pierwotny strach. Żądza przetrwania.

Zwolnił dopiero po kilku kilometrach. Nie słyszał za sobą pościgu, choć wiedział, że ten za nim ruszy. Nie wierzył, że to pielęgniarze będą go ścigać, ale ojciec nie odpuści.

Musisz się ukryć – podpowiadał mu rozsądek.

Był wyczerpany. Głodował od wielu dni. Odcięli go od jedzenia, licząc, że tak wymuszą na nim przemianę.

Musisz biec – mówił instynkt.

Musiał zmylić trop.

Musiał znaleźć sprzymierzeńca, kogoś, kto pomoże mu wywalczyć szansę na życie.

Przemknęło mu przez głowę wspomnienie troskliwej kobiety otoczonej przedszkolakami, ale natychmiast je odepchnął. Nie mógł ryzykować, że to na nią spadnie wściekłość porywaczy.

Potężny wilk u jej boku też odpadał. Stado go potrzebowało, a jego ojcu wystarczyłby najmniejszy pretekst do ataku.

Powrót do Berlina odpadał. Wytropiliby go, poza tym ściągnąłby pościg na bliskich. Nie mógł narażać młodych.

Zostawała tylko ona. Dzika karta.

Już raz mu pomogła, nawet o tym nie wiedząc.

Szczeniaki w stadzie mówiły o niej z takim nabożeństwem, jakby była boginią z bajek. Na pewno przesadzały. Dziecięcy zachwyt bywał bezkrytyczny.

Mimo to chwycił się jej imienia jak brzytwy.

Dzieliło ich w linii prostej jakieś sto siedemdziesiąt kilometrów. Problem w tym, że nie mógł ich pokonać po magicznej stronie – zabłąkałby się na Rubieżach i nigdy nie odnalazł drogi.

Musiał przejść przez bramę.

I znaleźć autostradę A1. Smród spalin utrudni wytropienie go.

Biegł więc wzdłuż autostrady, kryjąc się w zaroślach pobocza.

Dam radę, dam radę, powtarzał sobie w kółko, spychając w głąb strach i ból.

Potrzebował cudu. A jeśli wierzyć szczeniakom, ta, która czyniła cuda, mieszkała w Thornie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij