-
promocja
Wilkołaki z Mercy Falls. Grzesznik. Tom 4 - ebook
Wilkołaki z Mercy Falls. Grzesznik. Tom 4 - ebook
Czwarty tom kultowej serii Wilkołaki z Mercy Falls!
Wszyscy myślą, że znają historię Cole’a: karierę, uzależnienie, upadek. I w końcu – zniknięcie. Tak naprawdę o jego największym sekrecie, zdolności do przemiany w wilka, wie tylko kilka osób, w tym Isabel. Kiedyś tych dwoje mogło się może nawet pokochać, ale wydaje się, jakby to było w innym życiu. Teraz Cole powraca. Czy ten grzesznik może zostać uratowany?
Kochasz wilkołaki? Koniecznie wejdź do świata Mercy Falls. Ta seria książek jest dla ciebie!
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-025-9 |
| Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem wilkołakiem w LA.
***
Zapytałaś mnie, dlaczego to zrobiłem.
„Dlaczego co zrobiłem?”.
„Wszystko, Cole. Wszystko”.
Ech, zawsze lubiłaś przesadę. Wcale nie chodziło ci o wszystko. Chodziło ci o ostatnie pięć tygodni. O podpalenie sklepu, w którym pracowałaś. O wykopanie z jedynej knajpy podającej sushi, którą lubiłaś. O rozciągnięcie twoich ulubionych legginsów, a potem podarcie ich podczas ucieczki przed glinami.
Chciałaś wiedzieć, dlaczego tu wróciłem.
To nie jest wszystko. Nawet jeśli teraz tym się wydaje.
„Wiem, dlaczego to zrobiłeś”.
„Ach tak?”.
„Zrobiłeś to tylko po to, żeby móc powiedzieć: jestem wilkołakiem w LA”.
Zawsze powtarzasz, że robię różne rzeczy tylko dlatego, że dobrze by wyglądały w telewizji. Albo że mówię tylko to, co będzie później dobrze brzmiało jako tekst piosenki. Albo że robię coś, bo moim zdaniem dobrze wtedy wyglądam. Mówisz to wszystko, tak jakbym miał jakikolwiek wybór. Rzeczywistość wdziera się we mnie oczami, uszami, porami skóry; moje receptory zaczynają pulsować bez wytchnienia, neurony odpalają niczym artyleria, a kiedy wszystko to dociera w końcu do mojego mózgu i wychodzi ze mnie po drugiej stronie, jest zmienione, przeistoczone w inny gatunek, inne piksele, inne kanały. Błyszczące lub matowe. Nie mogę zmienić tego, jaki jestem. Jestem artystą, piosenkarzem, wilkołakiem, grzesznikiem.
To, że śpiewam dla tłumów, nie sprawia, że moje słowa nie są prawdziwe.
Jeśli to przeżyjemy, zdradzę ci prawdę. Powiem ci, dlaczego to robię. I lepiej, żebyś mi wtedy uwierzyła.
Wróciłem po ciebie, Isabel.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cole
F Live: Dzisiaj rozmawiamy z młodym Cole’em St. Clairem, liderem NARKOTIKI. To jego pierwszy wywiad od... no, od bardzo dawna. Dwa lata temu padł twarzą na scenę podczas koncertu, a zaraz potem zaginął. Zapadł się pod ziemię. Policja przeszukiwała dna rzek, nastolatki płakały i budowały kapliczki. Sześć miesięcy później uderza informacja, że jest na odwyku. A potem znowu zniknął. Ale wygląda na to, że wkrótce usłyszymy nowe utwory ukochanego, cudownego dziecka amerykańskiego rocka, bo właśnie podpisał kontrakt z Baby North.
– Wolisz psy czy szczeniaki, Larry? – zapytałem, wyciągając szyję, aby wyjrzeć przez przyciemnianą szybę.
Po lewej: śnieżnobiałe samochody. Po prawej: samochody czarne jak węgiel. Głównie mercedesy, ale też kilka audi. Promienie słońca odbijały się i skrzyły na maskach. Palmy wyrastały tu i ówdzie w nieregularnych odstępach. Dotarłem do celu. W końcu dotarłem do celu.
Kochałem Zachodnie Wybrzeże miłością typową dla kogoś ze Wschodniego. Było proste, czyste i nieskalane czymś tak nieprzyzwoitym jak prawda.
Mój kierowca spojrzał na mnie w lusterku wstecznym. Jego powieki przypominały dwa namioty rozbite niedbale nad przekrwionymi oczami. Był przygnębiającym rezydentem garnituru, który cierpiał z konieczności okrywania go.
– Leon.
Komórka była urojonym słońcem przy moim uchu.
– „Leon” nie jest poprawną odpowiedzią na to pytanie.
– Tak się nazywam – odparł.
– Oczywiście, że tak – przytaknąłem serdecznie.
Gdy się nad tym zastanowić, rzeczywiście nie wyglądał jak Larry. Nie z tym zegarkiem. I nie z takimi ustami. Uznałem, że Leon nie pochodził z LA. Zapewne przyszedł na świat w Wisconsin. Albo w Illinois.
– Psy. Szczeniaki.
Wypuścił powietrze z płuc, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Chyba szczeniaki.
Wszyscy zawsze wybierali szczeniaki.
– Dlaczego szczeniaki?
Przez chwilę Larry – nie, Leon! – szukał właściwych słów, tak jakby nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał.
– Chyba przyjemniej się je obserwuje. Są ciągle w ruchu.
Nie mogłem go za to winić. Sam bym wybrał szczeniaki.
– Jak sądzisz, Leonie, dlaczego z wiekiem powolnieją? – zapytałem. Przytknięty do ucha telefon był naprawdę bardzo rozgrzany. – Mam na myśli psy.
Leon odpowiedział bez wahania:
– Męczą się życiem.
F Live: Cole? Jesteś tam jeszcze?
Cole St. Clair: Tak jakby odpłynąłem podczas twojego wstępu. Właśnie pytałem swojego kierowcy, czy woli psy, czy szczeniaki.
F Live: To był długi wstęp. I co wybrał?
Cole St. Clair: A ty co byś wybrał?
F Live: Chyba szczeniaki.
Cole St. Clair: Ha! Podwójne „ha”. Larry – Leon – się z tobą zgadza. Dlaczego wybrałeś szczeniaki?
F Live: Chyba dlatego, że są słodsze.
Odsunąłem telefon od twarzy.
– Martin z F Natural Live też wybrał szczeniaki. Są słodsze.
Informacja ta jakoś specjalnie nie rozweseliła Leona.
Cole St. Clair: Leon uważa, że zapewniają więcej rozrywki. Mają więcej energii.
F Live: Ale to jest też wyczerpujące, prawda? No, chyba że to jest czyjś inny szczeniak. Wtedy możesz się przyglądać, a bałagan jest problemem kogoś innego. Masz psa?
Ja byłem psem. W Minnesocie mieszkałem razem ze sforą wyczulonych na zmiany temperatury wilkołaków. Należałem do tej watahy. W niektóre dni ten fakt sprawiał wrażenie ważniejszego niż wszystko inne. To była jedna z tych tajemnic, które znaczyły więcej dla innych.
Cole St. Clair: Nie. Nie, nie, nie.
F Live: Cztery „nie”. Usłyszycie to tylko u nas, ludzie. Cole St. Clair zdecydowanie nie ma psa. Ale może wkrótce będzie miał album. Spójrzmy na to z odpowiedniej perspektywy. Pamiętacie, kiedy to było hitem?
Gdy wymawiał ostatnie słowa, zabrzmiały pierwsze takty jednego z naszych ostatnich singli, Wait/Don’t Wait, czyste i żrące niczym kwas. Grali to wszędzie tak często, że dla mnie dawno już straciło resztki pierwotnego emocjonalnego wydźwięku. To był utwór mówiący o mnie napisany przez kogoś innego. Ale musiałem przyznać, że to był świetny kawałek kogoś innego. Ktokolwiek wymyślił tę linię basu, zdecydowanie wiedział, co robi.
– Możesz mówić – zwróciłem się do Leona. – Rozmowa jest tak jakby zawieszona. Puścili jedną z moich piosenek.
– Nic nie mówiłem – odparł Leon.
Oczywiście, że nie. Nasz dobry Leon był nieznośnie milczący za kierownicą tej wytwornej limuzyny z LA.
– Wydawało mi się, że mi wyjaśniałeś, dlaczego prowadzisz ten samochód.
Słowa popłynęły wartkim strumieniem. Opowiedział mi całą historię swojego życia. Zaczęło się w Cincinnati, jeszcze jak był za młody, żeby prowadzić. A skończyło tu, w wynajętym cadillacu, kiedy był już za stary, żeby robić cokolwiek innego. Opowieść trwała trzydzieści sekund.
– Masz psa? – zapytałem.
– Zdechł.
Oczywiście, że zdechł. Ktoś za nami zatrąbił. Czarny wóz albo biały. I z całą pewnością mercedes albo audi. Byłem w Los Angeles od trzydziestu ośmiu minut, z których jedenaście staliśmy w korku. Słyszałem, że podobno w tym mieście są takie miejsca, których nie dotyczy opinia o wiecznie zakorkowanych ulicach, ale najwyraźniej było tak dlatego, że nikt nie chciał tam jeździć. Nie byłem najlepszy w siedzeniu bez ruchu.
Odwróciłem się, żeby wyjrzeć przez tylną szybę. W monochromatycznym morzu dostrzegłem stojące bez ruchu żółte lamborghini. Samochód jaśniał na tle kępy palm jak dziecięca zabawka. Obok niego stał volkswagen minibus w kolorze wody w basenie, za którego kierownicą siedziała kobieta z dredami. Odwróciłem się z powrotem w stronę mojego kierowcy i opadłem na skórzaną tapicerkę. Przed nami promienie słoneczne odbijały się od dachów magazynów, terakotowych płytek i czterdziestu milionów par olbrzymich okularów słonecznych. Ech, to miasto. To miasto! Poczułem kolejną falę radości.
– Jesteś sławny? – zapytał Leon, gdy podjechaliśmy kawałek do przodu.
Moja piosenka wciąż brzmiała w słuchawce telefonu. Dźwięk był nieco stłumiony.
– Czy gdybym był sławny, musiałbyś mnie o to pytać?
Prawda jest taka, że sława była bardzo niestałą przyjaciółką. Nigdy jej nie było, kiedy człowiek jej potrzebował, gdy zaś chciało się od niej trochę odpocząć, nie odstępowała cię na krok. Dla Leona byłem nikim, za to dla co najmniej jednej osoby w promieniu kilku kilometrów – wszystkim.
W samochodzie obok nas jakiś chłopak w ray-banach zauważył, jak spoglądam przeciągle w stronę Kalifornii. Pokazał mi kciuki wyprostowane w geście aprobaty. Odwzajemniłem gest.
– Ten wywiad jest teraz w radiu? – zapytał Leon.
– Tak mi powiedzieli.
Leon zaczął skakać po stacjach. Przez chwilę słyszałem Wait/Don’t Wait, ale on od razu przełączył dalej. Potrząsnąłem lekko jego fotelem. Zrozumiał i wrócił na poprzedni kanał.
– To jest to? – Nie wyglądał na przekonanego.
Mój głos dobiegał z głośników, nakłaniając słuchaczy do zdjęcia co najmniej jednej części ubrania i obiecując im – przyrzekając – że rano nie będą tego żałowali.
– Głos nie przypomina mojego?
Leon spojrzał na mnie w lusterku wstecznym, tak jakby chciał wyczytać odpowiedź w mojej twarzy. Miał tak strasznie przekrwione oczy. Pomyślałem, że oto jest człowiek, który wszystko głęboko odczuwał. Trudno było mi sobie wyobrazić bycie tak smutnym jak on w miejscu takim jak to. Chociaż ja, prawdę mówiąc, też kiedyś byłem tu smutny.
Ale tamten czas sprawiał wrażenie zamierzchłej przeszłości.
– Chyba przypomina.
W radiu wybrzmiały ostatnie takty utworu.