Willa trzech łotrów - ebook
|
Kacper i jego paczka wcale nie czekają z niecierpliwością na obóz. W tym roku organizuje go najnudniejszy nauczyciel, a motyw przewodni – halloween – brzmi ciekawie tylko w teorii. Globus przecież nie ma pojęcia, jak kogokolwiek przestraszyć! Wszystko wskazuje na to, że wyjazd będzie nudny jak flaki z olejem. Makabryczny kucharz Wrąbek (dla którego flaki to prawdziwy rarytas) i tajemnicza Willa Trzech Łotrów szybko pokażą, że pozory potrafią bardzo mylić… |
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9489-0 |
| Rozmiar pliku: | 983 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Horror? Groza? Niby fajnie, ale…
Dwa tygodnie nudy mieliśmy jak w banku. Globus nie mógł wymyślić nic ciekawego. Jechaliśmy całą klasą na obóz, ponieważ chodzimy do szkoły niepublicznej o profilu artystyczno-społecznym, w której uczą nas twórczego działania i kreatywności we współpracy z koleżankami i kolegami. „Kreatywność” i „współpraca” to słowa klucze, które straszą w naszej szkole jak biała dama w zamku Książ.
Wyjazd na obóz pod koniec roku szkolnego jest na liście obowiązkowych zajęć dodatkowych uzgodnionych z naszymi rodzicami, więc nie ma sposobu, żeby się od niego wykręcić. Co roku czwarte, piąte i szóste klasy jadą w nieznane. Nikt nie uprzedza uczniów, dokąd jadą i co zastaną na miejscu, żeby nie wpływać na pierwsze wrażenie, jakie wywrze na nich okolica, ponieważ pierwsze wrażenie dla twórczych umysłów jest bardzo ważne.
Niby fajnie tak jechać w nieznane, ale… miejsce obozu każdego roku wybiera inny wychowawca, a w tym roku padło na Globisza. I to był właśnie problem. Pan Globisz, nauczyciel geografii, zwany w szkole Globusem ze względu na kształt głowy osadzonej na chudej szyi, był sztywnym, pozbawionym humoru pięćdziesięciolatkiem. Wyróżniał się spośród nauczycieli szczególną nienawiścią do obchodów Halloween, a o zorganizowaniu marszu zombie przez naszą klasę nie chciał nawet słyszeć. Poradziliśmy sobie bez niego, ale się o tym dowiedział i od tamtej pory dręczył nas kartkówkami na każdej kolejnej lekcji geografii. W dodatku, jak na nieszczęście, właśnie on jest naszym wychowawcą.
Mówię wam, moim zdaniem Globus nigdy nie był dzieckiem, od razu urodził się sztywniakiem z zaciśniętymi ustami, podkrążonymi oczami i zmarszczkami na czole. I od razu w garniturze.
W tym roku w Halloween, gdy znów nikomu nie otworzył drzwi swojego domu, tylko wszystkich zbywał przez domofon: „Nie świętuję! Nie życzę sobie żadnych psikusów i żartów!”, zebraliśmy się pod jego oknem i zorganizowaliśmy chór duchów. Wyliśmy na dwadzieścia głosów, nie licząc psów i pary kotów, które do nas dołączyły.
To była współpraca! Po raz pierwszy i, mam nadzieję, ostatni współdziałałem z Feliksem, z którym nawet pobyt na bezludnej wyspie nie zmusiłby mnie do pracy w jednej grupie.
O Feliksie usłyszycie jeszcze wiele, więc na razie dam mu spokój. Zakończę opowieść o Globusie. Na początku czerwca oznajmił, że podczas tegorocznego pobytu na obozie, który przygotował „z wielką starannością”, będziemy realizowali projekty twórcze nawiązujące do horrorów i filmów grozy.
Niby fajnie wymyślić horror, napisać scenariusz, odegrać go na scenie, nakręcić filmik albo narysować komiks, namalować dekoracje czy coś podobnego, ale… nikt nie wierzył, że Globus wybrał miejsce, z którego choć trochę będzie wiało grozą. Każdy inny nauczyciel naszej szkoły – tak, tylko nie on.
– Wywiezie nas do jakiegoś skansenu bez wody, prądu i ubikacji. Nie sądzisz, Kocyk? – Feliks patrzył na mnie jak zwykle kpiąco, mrużąc oczy i błyskając białymi zębami.
Nie znoszę, gdy nazywa mnie „Kocykiem”, i jeszcze to jego „Nie sądzisz” wypowiedziane z góry, z nutą wyższości w głosie!
Dobra, dość o Feliksie! Za chwilę znów się pojawi jak zły cień, więc jeszcze się wyzłoszczę.
Aha, zapomniałem wam wspomnieć, że podczas każdego pobytu na obozie musimy zrealizować co najmniej jeden projekt twórczy we współpracy z koleżankami i kolegami z klasy. Nie byłoby to aż takie uciążliwe, gdyby choć raz pozwolono nam zrobić naprawdę ciekawy projekt, na przykład detektywistyczny albo katastroficzny, albo choć odrobinę krwawy. Niestety wiemy, że starsze klasy, które mają już za sobą jeden albo dwa wyjazdy, nudziły się na nich śmiertelnie, starając się w ramach swoich projektów ukazać „piękno ojczystej przyrody” czy „trwałe wartości kultury ludowej”.
Na tym tle pomysł Globusa był oryginalny. Gdyby jeszcze faktycznie stworzył nam atmosferę sprzyjającą wymyślaniu horrorów, to byłoby coś. Ale on co najwyżej będzie nas zrywać z łóżek o świcie. Zaspani, nie mogąc trafić nogą w nogawkę albo tyłkiem na sedes – będziemy mieli horror z powiewem grozy w jednym.
W każdym razie ja na pewno będę miał, bo nie znoszę wstawać rano. Nawet dziewiąta jest dla mnie bardzo wczesną godziną.
Trudno. Dojedziemy, zobaczymy… ale lepiej nie liczyć na ciekawe przygody, żeby się nie rozczarować.
Zakończenie
Na początku nie powinno być zakończenia, ale nie napisałbym żadnego początku, gdybym nie przeżył zakończenia. Sama końcówka moich przygód była tak ekscytująca, że trudno się powstrzymać, aby od niej nie zacząć. Wiem jednak, że muszę bardzo uważać, bo grozi to zdradzeniem wszystkich tajemnic. Obiecuję, że nie powiem zbyt wiele, żeby nie popsuć wam zabawy, choć muszę napomknąć, że w finale moje życie wisiało na włosku. Wierzcie mi, nie przesadzam.
Dobra, trochę przesadzam, ale nie dlatego, żeby popisywać się odwagą, wręcz przeciwnie. Odwagi mi zabrakło, szczególnie na koniec. Zbyt wiele sobie wyobraziłem. Niewiedza na temat życia gadów może człowieka zabić. Nauka kreatywności zresztą też.
Marcela mówi, że niektórzy ludzie wpadają w poważne kłopoty, bo są za głupi, żeby przewidzieć skutki własnego zachowania. Gdy to mówi, zezuje na mnie.
Niefajnie tak mówić o wujku – powtarzam jej.
Z Marcelą to jest niesamowicie śmieszna sprawa – mamy po tyle samo lat, chodzimy do tej samej klasy, ale jestem jej wujkiem. Śmieszne, co? Sam nie mogę w to uwierzyć, jednak takie rzeczy się zdarzają. W dodatku Marcela jest Mulatką, a ja stuprocentowym białasem. Nie to jednak jest ważne. Gdy się chce opisać wiele różnych wydarzeń, można się pogubić i zacząć pleść byle co. Świadczy to o tym, że opisujący – czyli ja, Kacper Koc – wciąż nie może się otrząsnąć po przygodach, które wymknęły mu się spod kontroli, choć myślał, że nad wszystkim panuje.
Marcela wcale nie wypadła lepiej ode mnie. Przez nią biedny Sebek odmówił jedzenia mięsa, a dla niego oznacza to śmierć
głodową.
Z Sebkiem, to znaczy Sebastianem, przyjaźnię się od wielu lat. Tak jakoś wyszło, może dlatego, że mieszkamy w tym samym bloku. A może dlatego, że się różnimy – ja przejmuję się tym, co o mnie mówią, a Sebek nie przejmuje się niczym, pod warunkiem, że jest najedzony. Najdziwniejsze, że chociaż je za trzech, jest chudy jak kołek w płocie. Z głodnym Sebkiem trudno wytrzymać, snuje się jak duch i smęci: „Masz coś do zjedzenia, jakiś baton albo co?”.
W naszym bloku mieszka jeszcze Marcela, ta, której jestem wujkiem, i jej przyjaciółka Zosia – szczupła dziewczyna z wielkimi oczami i włosami upiętymi na czubku głowy w kok sterczący jak kukułcze jajo. Chodzimy do jednej klasy i jesteśmy całkiem zgraną paczką.
Na razie tyle o nich, będzie jeszcze okazja, żeby przedstawić pozostałych: Patryka, Otylię, Kaśkę i innych. Wydarzenia w mojej opowieści są równie ważne jak osoby, a nawet ważniejsze. Na przykład to, że pewnego dnia, w pewnej małej miejscowości, w toalecie pewnego domu znaleziono pewnego węża dusiciela…
O kurczę, miałem nie zdradzać tajemnic!ROZDZIAŁ 1
Play on: gramy dalej
– Kreatywność i współpraca! Tym się kierujcie! – radził Globus przed wyjazdem na obóz.
Tak się złożyło, że już w dniu wyjazdu naukę kreatywności i współpracy zacząłem od konfliktu z Feliksem. Tym denerwującym chłopakiem z naszej klasy, który uparcie nazywa mnie „Kocykiem”, chociaż tego nie lubię. Nie wiem, co dziewczyny w nim widzą, wszystkie do niego wzdychają.
Dobra, przesadzam, może nie wszystkie. Marcela i Zosia wolą zwierzęta.
Bardzo wczesnym rankiem zebraliśmy się wszyscy przed szkołą w oczekiwaniu na piętrowy autokar. Właśnie wtedy Zośka przyniosła wiadomość, że Feliks, Michał, Kaśka i Otylia, zwana „Śliczną”, chcą usiąść w pierwszym rzędzie nad miejscem kierowcy. Stamtąd patrzy się przez przednią szybę, więc jazda jest znacznie ciekawsza. I w ogóle to miejsce dla
wybrańców.
Coś mnie podkusiło, żeby pokrzyżować im plany. Sebek zrobił zator w jednych drzwiach, Patryk w drugich, a mnie udało się wcisnąć do autokaru przed Feliksem.
Gdy zobaczył, że go ubiegłem, skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.
Zrozumiałem, że nie uniknę odwetu. Obaj jesteśmy uparci i żaden nie umie ustępować.
– Po co zrobiłeś mu na złość? Teraz nie da ci spokoju! – wtrąciła się Marcela. Jednak bez wahania usiadła na miejscu, które dla niej zająłem.
– Nie krytykuj wujka! – Sebek trącił ją w ramię, a ta zakrztusiła się sokiem z marchwi, który akurat piła. Zaczęła kasłać i prychać, aż niechcący opluła przednią szybę.
*
Zostawmy ją, nie pochwali mnie, gdy się dowie, że opisałem jej marchewkowe smarki. Teraz jest dobry moment, żeby domalować nasz obraz do końca. Powinniście wiedzieć, jak wyglądamy i w ogóle.
Marcela uczy się lepiej ode mnie i zbyt często daje mi do zrozumienia, że jest mądrzejsza. Zdaje się, że chciałaby zostać światowej sławy fotoreporterką.
Zosia bardzo ładnie rysuje i we wszystkim słucha Marceli.
Dobra, przesadzam, prawie we wszystkim.
Sebka łatwo wypatrzyć w tłumie, bo zawsze coś przeżuwa. Lubi rzeźbić. Twierdzi, że jego celem jest wyrzeźbienie najmniejszej na świecie figurki mistrza Yody.
Rok temu dołączył do nas Patryk. Trzyma się trochę z boku, ale jest z naszego bloku, więc jest nasz. Rysuje komiksy o kosmitach hipsterach. Odjechane hobby, ale fajne.
O sobie nie będę pisał. Jestem, jaki jestem, tylko o centymetr niższy od Feliksa i tylko odrobinę od niego grubszy.
Dobra, trochę więcej niż odrobinę, ale czy to ważne? Marcela mówi, że mu zazdroszczę. Ciekawe czego. Feliks zachowuje się tak, jakby wszystko wiedział. Moim zdaniem jest zarozumiały, a pewność siebie aż go rozsadza. Mnie trochę jej brakuję, ale o tym mówię tylko wam, nikomu więcej. Poza tym chciałbym zostać scenarzystą albo reżyserem, albo pisarzem, albo sam jeszcze nie wiem kim, zobaczymy. Może mistrzem skateboardingu?
Marcela przestała pluć i smarkać, więc mogę opowiadać
dalej.
*
Jechaliśmy, jedliśmy słodycze i nie słuchaliśmy tego, co mówi Globus przez mikrofon. Oczywiście wyjątki coś tam usłyszały.
– No ślicznie! – wpadł mi do ucha rozkapryszony głos ślicznej Otylii.
– Czyli co? – spytał Sebek, więc i on coś jednak usłyszał.
Nadstawiłem uszu. Globus mówił o tym, jak to będzie wspaniale na obozie.
– …i kreatywność! – Dosłyszałem końcówkę zdania. –
Wyobraźcie sobie, że robicie coś z niczego. Znacie takie zabawy typu: dostajecie nici, druty, patyki, klej, po czym wysilacie wyobraźnię i tworzycie właśnie to „coś” z „niczego”. Na początek może jakieś zabawki optyczne, typu: taumatrop, czyli wirujący cud, albo zoetrop, inaczej żywe koło…
Znowu kreatywność! – jęknąłem w duchu, na szczęście Globus dał spokój kreatywności.
– Przybliżę wam miejsce, do którego jedziemy. Chociaż… – zawiesił głos dla lepszego efektu.
– Wszystkiego nie powiem – dokończył za niego Sebek.
– Wszystkiego nie powiem – stwierdził wychowawca.
Po czym dodał, że spędzimy dwa tygodnie pośród lasów liściastych i mieszanych, w pięknym nowym ośrodku o nazwie Chata Morgana, który szczyci się wyjątkowo smaczną kuchnią, serwującą wyroby przygotowane na miejscu od początku do końca, „czyli od prosięcia po schabowy” – zaznaczył – przez szefa kuchni, pana Arkadego Wrąbka.
– Mało tego, znajdziecie tam atmosferę grozy i scenerię jak z horroru. Mam nadzieję, że niecodzienne widoki pobudzą waszą wyobraźnię i wyzwolą kreatywność. Jeżeli spodziewaliście się pobytu w parku krajobrazowym czy w skansenie wsi polskiej, które to miejsca uważacie za nudne, to się pomyliliście. W tym roku postanowiłem zadośćuczynić waszym zainteresowaniom i gustom… Hm – chrząknął znacząco.
– Czyli co?! Będzie szwedzki stół i jedzenie do oporu?! – wrzasnął Sebek tak, że usłyszał go cały autobus.
– Wszystko w swoim czasie. Przyjemności należy stopniować – zachrzęściło w autobusowych głośnikach.
Na wspomnienie przyjemności Sebek zanurkował do plecaka wypełnionego zapasami na drogę. Inni poszli w jego ślady. Jedliśmy w milczeniu, rozmyślając o tym, jak wymigać się od twórczej pracy, którą zaplanował wychowawca.
Po chwili Sebek nachylił się w moją stronę.
– Trzeba uważać na Feliksa. Znowu przygryza dolną wargę, pewnie planuje zemstę – rzekł, nie przestając poruszać wychudzoną szczęką.
Zerknąłem na Feliksa, który siedział za mną. Nasze spojrzenia skrzyżowały się jak szpady.
Uśmiechnął się prowokacyjnie i bezgłośnie poruszył
ustami.
„Play on” – zrozumiałem go bezbłędnie.
Nie pozostanie mi dłużny. Ciekawe, jak szybko uderzy.
I zaraz przyszło mi do głowy, że być może specjalnie się postarał, by Zośka dowiedziała się o jego planach zajęcia miejsc w autokarze na piętrze. Wiedział, że Zosia przyleci z tym do mnie. Zależało mu, żebym to ja zaczepił go pierwszy. Teraz może powiedzieć: chciałem współpracować ze wszystkimi z klasy, ale Kocyk zachował się złośliwie już w autokarze.
To do niego podobne. Dałem się podpuścić. Kurczę, kurczę! Lepiej byłoby, gdybym najpierw myślał, a potem działał!ROZDZIAŁ 2
W majtkach albo bez majtek
Podróż do miejsca „jak z horroru” została rozłożona na dwa dni. Mieliśmy przenocować w przydrożnym zajeździe Koliber i następnego dnia jechać dalej. Widoki za oknem szybko nas znudziły. Prawie każdy zajął się grą na smartfonie, co po pewnym czasie zaniepokoiło Globusa, który nie znosi elektronicznych gadżetów równie mocno jak świętowania Halloween.
– Zwróćcie uwagę na ukształtowanie terenu, zamiast bić kciukiem w ekran, żeby trafić bananem w małpę! – zażądał oschle.
Skończyłoby się na tej uwadze, bo nie za bardzo się przejmujemy jego radami, ale wtrąciła się wychowawczyni IVb, pani Zdanowska – kobieta wysoka, szczupła, o nieprzyjemnie skrzekliwym głosie, uparta jak trzech Globusów. Oznajmiła przez mikrofon, że w tym, co robimy, nie ma nic twórczego i kreatywnego, więc musimy zdeponować telefony u wychowawców.
Głosy oburzenia, jakie wywołało to polecenie, świadczyły o wyjątkowej kreatywności naszej klasy. Nie na wiele się jednak zdały. Jak wyjaśniła Zdanowska, byłoby niesprawiedliwie, gdyby tylko jej klasa zachwycała się ukształtowaniem terenu, a nasza tkwiła nosami w smartfonach, więc wszyscy muszą się podporządkować.
– Zgadza się! – dorzucił Globus, ponieważ lubi mieć ostatnie zdanie.
Nie opowiadałbym o tym, gdyby nie fakt, że brak telefonu okaże się dla mnie i dla Sebka wielkim kłopotem. Ale to będzie później.
Podczas dalszej podróży Globus nudził o największych powodziach, które wydarzyły się w Polsce w ostatnim stuleciu. Nic dziwnego, że odetchnęliśmy z ulgą na widok zajazdu Koliber. Budynek miał kształt pękatego słonia z zadartą w górę trąbą, która okazała się zarazem wieżą widokową i stołówką.
Kolacja minęła bez żadnych wstrząsów, Sebek jadł za trzech, ja za dwóch, a Feliks trzymał się od nas z daleka. Po kolacji Globus zarządził kilkukilometrowy spacer w celu zapoznania się z miejscową florą i fauną. Dziewczyny wypytywały go o to, co nas czeka na obozie, skąd weźmie „atmosferę grozy”, ale niczego się nie dowiedziały.
– To niespodzianka – upierał się. – Zdradzę jedynie, że będziemy w pobliżu dawnego koryta rzeki, czyli starorzecza. Niezbędne będą środki przeciw komarom i kleszczom.
– Pan Globisz naśle na nas wampiratów – roześmiał się
Michał.
Nie słuchałem, obserwowałem Feliksa. Przesłał mi kilka prowokacyjnych uśmieszków.
– Co on planuje? – zastanawiał się Sebek.
Chciałbym to wiedzieć. Mam wyobraźnię, ale jasnowidzem nie jestem.
Po powrocie z pięciokilometrowego spaceru padliśmy na łóżka i spaliśmy twardym snem. To, co mi się śniło, z pewnością było „jak z horroru”. Niestety, niczego nie zapamiętałem, z wyjątkiem napadu wampirów na nasz autokar. Dlaczego zaatakowały właśnie nas, tego nie wiem. Zostało mi w pamięci tylko to, że jeden z nich miał głos Feliksa.
Nie należę do rannych ptaszków. Nic dziwnego, że pobudka o godzinie szóstej trzydzieści nie wywołała z mojej strony żadnej reakcji. Dzieliłem pokój z Sebkiem, on też nie zareagował – widocznie świeże powietrze i zmęczenie stłumiły
u niego odczucie głodu. A tylko głód mógł go wywabić z łóżka o tak wczesnej porze.
– Pobudka! – Ostry głos Globusa ranił uszy i dźgał w mózg tysiącem ostrzy.
Dlaczego ludzi wstających ze słońcem nazywa się skowronkami? To przecież jakieś jelenie na rykowisku!
Nakryłem głowę poduszką.
Wychowawca zapukał i otworzył drzwi naszego pokoju. Wyglądał, jakby w ogóle się nie kładł. W szarym garniturze, skupiony i bez uśmiechu.
– Ptaki śpiewają, kury gdaczą, a wy co? Tempo. Umyć się. Ubrać. U…
– Umalować – mruknął rozespany Sebek.
– Uczesać. I za pięć minut ukazać mi się na stołówce. – To chyba miała być dowcipna pobudka, jednak nas nie rozśmieszyła.
– Czyli śniadanie? – Sebek uniósł znad poduszki rudą
głowę.
– Owszem. Ale śniadanie na was nie poczeka. Autokar też nie. Kto nie zdąży, ten biegnie za autokarem – dorzucił wychowawca i poszedł budzić kolejne ofiary. – Zabierzcie ze sobą plecaki, bo nie wrócimy już do pokoi!
Na wspomnienie śniadania Sebek błyskawicznie ożył.
– Wstawaj, Kacper! – ponaglił mnie.
Nie otwierając oczu, wysunąłem rękę spod kołdry i wymacałem na krześle ciuchy, które zostawiłem tam wczoraj wieczorem.
Ubieranie się na leżąco z zamkniętymi oczami mam opracowane do perfekcji. Lata praktyki. Tylko przez chwilę szamotałem się z podkoszulkiem, prawdopodobnie pchałem głowę w rękaw. Ze spodniami poradziłem sobie szybciej, co mnie nie zdziwiło, bo wciąż trwałem w porannym otępieniu. Bezbłędnie zaciągnąłem suwak u spodenek, zapiąłem guzik i zsunąłem się z łóżka.
– Coś ty włożył? – zdumienie w głosie Sebka przeszło w chrapliwy chichot.
Wciąż śpiący, opuściłem wzrok i przyjrzałem się sobie od pasa w dół.
Mówię wam, obudziłem się błyskawicznie.
Sądziłem, że wkładam letnie spodenki, bermudy do kolan, odpowiednie na wyprawę w nieznane. Zamiast nich miałem na sobie spódnicę w czerwone tulipany sięgającą mi zaledwie do połowy uda. Zapinaną z przodu jak spodenki, więc nic dziwnego, że w pierwszej chwili się pomyliłem.
Zrzuciłem ją z siebie i cisnąłem w rozbawionego Sebka. Byłem pewien, że to jego sprawka.
– To nie ja! – zaprotestował.
Nie uwierzyłem. Za dobrze go znam.
– Gdzie spodnie?! – ryknąłem rozeźlony.
– Mnie nie pytaj. Ja cię wczoraj nie rozbierałem – odparł, zataczając się ze śmiechu. – Ślicznie ci w spódnicy, co najmniej tak jak ślicznej Otylii – dodał jeszcze.
Rozejrzałem się wokoło. Trudno mi było się skupić o tak wściekle wczesnej porze.
– Wczoraj na pewno się rozebrałem… – Głośno porządkowałem myśli. – Gdzieś rzuciłem podkoszulek i spodnie. Podkoszulek leżał na krześle, to spodnie też powinny tam być.
Niestety, na krześle ich nie było. Pod krzesłem też nie.
– Sprawdź pod łóżkiem – doradził Sebek.
Przestał się śmiać i zajął się szukaniem własnych ciuchów. Okazało się, że jego spodnie też wyparowały.
– Zostawiłem je na podłodze, o tu… – Sięgnął za łóżko, szarpnął i podniósł coś do góry. – Skąd ta szmata się tu wzięła? – Machnął mi przed oczami pasiastą spódnicą.
Zrozumiałem, że oskarża mnie o podmianę. Musiałem mu uświadomić, że jemu może zrobiłbym taki kawał, ale przecież i moje spodnie zginęły.
– Czyli co? – zapytał. – Czyli Feliks – odpowiedział sobie.
Rozbudziłem się do reszty. Jasne! Feliks! Jego głos w nocy wcale mi się nie śnił!
Rzuciliśmy się do poszukiwań naszych rzeczy, przeczuwając, że to nie koniec niespodzianek. Feliks na pewno nie poprzestał na zamianie spodni na dziewczyńskie ubrania.
Mieliśmy rację. Nie tylko nie odnaleźliśmy spodni, ale i plecaków. Były w nich wszystkie ciuchy. Wczoraj nie chciało się nam ich rozpakowywać, rano i tak jechaliśmy dalej.
– Myślał, przygryzał wargę i wymyślił – stwierdził Sebek. – Idziemy na śniadanie w majtkach czy w spódnicach? – zapytał najspokojniej w świecie.
Popukałem się w czoło. Nie pokażę się w takim stroju nawet na korytarzu! Feliks miałby pretekst, żeby śmiać się ze mnie do końca życia.
– Poczekaj – wyjrzałem z pokoju. – Proszę pana! – krzyknąłem.
Długi korytarz ział pustką. Cisza aż świdrowała w uszach.
– Ty, Sebek, oni już poszli na śniadanie i zabrali swoje rzeczy – powiedziałem, nie wiadomo dlaczego, szeptem.
Stołówka była za daleko, żeby ktoś usłyszał nasze wołanie. Telefony „zdeponowaliśmy” u wychowawcy i jeszcze ich nie
odebraliśmy.
Mimo wczesnej pory zrozumiałem, na czym polega zemsta Feliksa: albo pójdziemy na śniadanie w spódnicach, albo w samych majtkach, albo wcale.
– Poczekamy, aż ktoś zauważy naszą nieobecność. – Kopnąłem spódnicę w tulipany. – Bez telefonu nie ma życia – westchnąłem.
– Bez śniadania też nie. – Sebek się nachmurzył. – Zanim się dopatrzą, że nas nie ma, będzie po jedzeniu – dodał zbolałym głosem. Wizja podróżowania z pustym żołądkiem była dla niego zbyt przerażająca, by się z nią pogodzić. – Ja idę! – rzekł stanowczo i zrobił krok ku drzwiom.
– W majtkach? – Obrzuciłem go krytycznym wzrokiem.
Sebek miał na sobie bojówki w różowe prosiaczki z kokardami pod szyją, ja slipki w serduszka przekłute strzałą.
– Odpada! – stwierdziłem kategorycznie, zły na siebie, że dałem się mamie ubrać w coś takiego.
Dobra, sam się ubierałem, ale to było wczoraj wczesnym rankiem i wszystkie lepsze gatki miałem już w plecaku. A wieczorem zapomniałem się przebrać w nowe.
– Nie pójdę tak na stołówkę! Tam są grupy z czterech szkół, wszyscy jadą na nasz obóz! Nie dadzą nam żyć przez całe dwa tygodnie! Zobaczysz! – tłumaczyłem, choć wiedziałem, że głodnego Sebka nie przekonam. Wolał narazić się na śmieszność, niż zrezygnować ze śniadania.
– Za bardzo się sobą przejmujesz! Wyluzuj! – powiedział i ruszył ku drzwiom.
– Idziesz w majtach? Dziewczynom spodobają się świnie w kokardkach – zauważyłem kąśliwie. – Lepiej już idź bez majtek – dodałem.
Sebek zatrzymał się w pół kroku. Podrapał się po rudej czuprynie. Świnie na jego bojówkach wyglądały tak zabawnie, że nie wytrzymałem i roześmiałem się w głos. Jednak to go nie zniechęciło. Podniósł spódnicę z podłogi i rzucił mi ją na głowę.
– Ubieraj się. Co ci szkodzi – rzekł, wciągając swoją, pasiastą. – Pokażemy Feliksowi, że nas rozbawił, zamiast zezłościć.
Dobra – pomyślałem z ociąganiem. Nie jestem aż tak odporny na kpiny jak Sebek, ale Feliks nie zając, nie ucieknie, jeszcze sobie odbijemy to upokorzenie.
Ubrałem się w kwiecistą szmatę. Z dwojga złego – spódnica albo slipki w serduszka – wolałem spódnicę.
– Pasuje! – ocenił Sebek.
Przyjrzeliśmy się sobie i ryknęliśmy śmiechem. Dobry humor mi przeszedł, gdy stanąłem w drzwiach stołówki.
Mówię wam, dawno nie było mi tak niefajnie. Wszystkie oczy skierowały się w naszą stronę. Nie będę opowiadał, jak głośna fala śmiechu przetoczyła się przez wielką salę wypełnioną po brzegi. Gdyby była tam tylko nasza klasa, łatwiej byłoby to znieść.
Najgłośniej śmiał się Feliks, oczywiście.
– Patrzcie, to chłopaki z naszej klasy! Wspaniała prezentacja! Twórcza! – wykrzykiwał.
– Nie szata zdobi głodnego człowieka! – rzucił Sebek, nakładając sobie łychę jajecznicy.
Przebraliśmy się dopiero w autokarze. Okazało się, że nasze plecaki są już w bagażniku, a spódnice to własność Otylii i Kaśki.
Obie udawały ogromne zdziwienie, jakby ktoś rzeczywiście zabrał im te rzeczy bez ich zgody.
– No jak to? – powtarzała Kaśka.
– No tak to! – odpowiedział jej Sebek, gdy już się najadł.
Ja tylko udawałem spokój. Cały obóz poznał nas od takiej strony, od jakiej nikt nie chciałby być poznanym, może z wyjątkiem klasowych błaznów. Domyślacie się, jak się czułem.
Nie będzie lekko. Nawet cicha Zośka się śmiała, gdy Marcela przepuściła mnie w drzwiach autokaru, mówiąc:
– Proszę, ty pierwsza, ciociu.
Odwdzięczę się Feliksowi, aż mu oko zbieleje!