- W empik go
Winda do nieba - ebook
Winda do nieba - ebook
Akcja rozgrywa się w stulecie lądowania na Księżycu (2069 rok), w mieście-państwie Dawapolis, blisko równika, gdzie zbudowano „windę do kosmosu" – jak uważają jedni, lub „do Boga" – jak widzą to inni. Oś narracyjną stanowi śledztwo Barta, poszukującego na zlecenie Ester jej matki – Désirée. W trakcie tych wydarzeń Bart przypadkowo trafia na nowe tropy, mogące wyjaśnić śmierć jego rodziców, do której doszło ćwierć wieku temu. Oba te śledztwa zaczynają się ze sobą splatać.
W tle toczy się rozgrywka dwóch odłamów Kościoła katolickiego. Spodziewana jest bliska śmierć papieża oraz zwołanie konklawe. Bart przypadkowo ratuje życie wiernych w trakcie wielkanocnej parady platform z figurami świętych – i zostaje wykreowany na bohatera. Niestety coraz bardziej zaczyna mu to przeszkadzać w śledztwach, zwłaszcza że internetowe „fake news" ogłaszają, że postanowił odnaleźć Boga, przez co zgłaszają się do niego przywódcy różnych sekt, próbujący; go przekonać, że to ich Bóg jest „tym jedynym".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-6904-7 |
Rozmiar pliku: | 763 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
36900 kilometrów do Ziemi (orbita geostacjonarna)
Wstęp: Fallen Angel
Bart Greygallo spadał. A może nie spadał, a leżał naćpany w rynsztoku lub brał udział w wirtualnej grze? Dzisiaj niemożliwe było odróżnienie złudzenia od rzeczywistości, fałszu od prawdy. Jednak to chyba nie była senna wizja. Po jego skroni spływała strużka krwi, a gdy dotarła do kącika ust, mimowolnie polizał ją, wyczuwając cierpki smak. Jeżeli krew była prawdziwa, to i upadek chyba był realny.
Ledwo kilka godzin temu marzył, aby wyrwać się z okowów grawitacji planety, zerknąć na nieosłonięte atmosferą nagie gwiazdy. W tej chwili czuł się bardziej samotny niż misjonarz w amazońskiej dżungli, żeglarz w rejsie dookoła świata, a nawet górnik na księżycu Urana. Nie miał dostępu do żadnego serwisu internetowego, nie mógł wybrać połączenia z żadną osobą. Przed wystrzeleniem go w kosmos kapsułę ratunkową zdewastowano, pozbawiając możliwości komunikacji. Stracił szansę bycia mądrym mądrością innych i chociaż czasami Internet czynił z niego głupca, to w większości przypadków pozwalał poszerzyć granice wiedzy. Na szczęście niektóre fakty miał wryte w pamięć.
Spadał w kapsule ratunkowej, obserwując na monitorach zarówno miejsce, z którego go wystrzelono, jak i teren, gdzie się rozbije. Chyba jedynie cynizm oprawców sprawił, że pozostawiono mu sprawne kamery, aby mógł oglądać postęp upadku. Ale to jeszcze potrwa; spadał z wysokości 37 tysięcy kilometrów – z orbity geostacjonarnej stacji Top Level – najwyższego poziomu kosmicznej windy. To nie 39 kilometrów Felixa Baumgartnera czy 41 kilometrów Alana Eustace’a i kilka minut swobodnego spadania. Jego czekała długa – liczona w godzinach – droga do domu. Spadając z ich prędkością, na chwilę rozbicia się na kamiennym bruku czekałby ponad dobę. Jednak użyto działa magnetycznego i kapsuła została wystrzelona z szybkością kilka razy przekraczającą prędkość dźwięku. A to i tak ponad dziewięć godzin upadku, co beznamiętnie odliczał zegar.
Był uwięziony w elektromagnetycznym tunelu windy do nieba, skazany na ciągłe przyglądanie się jednemu punktowi nad lub pod sobą. Musiał zdecydować, na co chce patrzeć: oddalającą się stację kosmiczną windy i Księżyc czy rosnącą kulę ziemską. Księżyc był w pełni, lecz pomimo że znajdował się w odległości mniejszej o dziesięć procent od dystansu dzielącego go od Ziemi – wydawał się drobny. Zawieszony w pustce, jasnoszary punkt wielkości monety. Ziemia była większa, lecz wciąż pozostawała odległą błękitno-białą kulą z ledwo widocznym zarysem brązowawych kontynentów. Dopiero za kilka godzin wypełni pole jego wzroku i wtedy będzie mógł dostrzec trzy pylony windy oraz zabudowania Dawapolis. Lecz wcześniej minie stację Middle Level windy i przeleci przez Oko Boga.
Sprawdził poziom tlenu w kapsule: nie straci przytomności z powodu problemów z oddychaniem; gdy wpadnie w atmosferę, będzie świadomy. Wtedy kapsuła rozgrzeje się do czerwoności i, jak należy przypuszczać, szybciej spłonie, niż rozbije się o ziemię. Uderzenie fali dźwiękowej usłyszą z pewnością wszyscy w mieście. Grom z nieba skłoni ich do uniesienia głów, wielu zauważy ognistą smugę. Może niektórzy wypowiedzą życzenie, biorąc go za spadającą gwiazdę? Czy był gwiazdą? Z pewnością nie. Jeszcze kilka tygodni temu był jednym z sześciu milionów obywateli miasta, na które spadał. Dlaczego więc spadał jak gwiazda? „Zdegustowany i zmęczony, przygnębiony, grzeszny, opętany – Bóg tylko wie od jak dawna” 1 .
Miał dużo czasu, aby się nad tym zastanowić... Mógł uznać, że spadanie zaczęło się ćwierć wieku temu, w dniu tragicznej śmierci rodziców. Lecz podążając tym tropem, mógłby powiedzieć, że zaczęło się już wcześniej – czterdzieści siedem lat temu, w dniu jego narodzin. Lub jeszcze wcześniej, gdy rodzice postanowili zamieszkać w mieście, aby ojciec mógł wziąć czynny udział w projekcie elektromagnetycznej windy kosmicznej ELSPEL 2 . Tylko że to też byłaby błędna droga. Ostatecznie zdecydował, że powód obecnego spadania nastąpił niecały miesiąc temu, kilka dni przed Wielkanocą 2069 roku. Dokładniej w Wielki Czwartek, kiedy ćwiczył na perkusji. Dzień jak co dzień. Pierwsze godziny nie zwiastowały radykalnej zmiany w jego życiu, lecz nim nadeszło Święto Zmartwychwstania, wszystko się wywróciło i już pędził nowym torem, początkowo nawet o tym nie wiedząc.ROZDZIAŁ I
Welcome to the Jungle
Oferta Kuchni
11 kwietnia, Wielki Czwartek
W Wielki Czwartek obudził go komunikat o połączeniu wizyjnym. Z niechęcią zezwolił na nie. W ciemności zamkniętych oczu rozświetlił się hologram dziewczyny w białej koszuli, z czarnymi włosami i okrągłych oczach. W jego typie. Żałował, że była ubrana. I że nie leżała obok. Czy nikt nie pomyślał, że tak zgrabne rozmówczynie wprowadzają klientów w kompleksy? A może o to chodziło? Takich dziewczyn nie spotkasz na ulicy. Już szybciej w knajpie czy burdelu, ale najczęściej w snach lub wirtualnych światach. Niech będzie, pośnijmy dalej...
– Miło mi pana powitać przed świętami – ideał piękności odezwał się aksamitnym głosem. Bart znał wiele utworów, w których pięknie współbrzmiałby z perkusją. – Dzwonię w imieniu pana Kuchni. Jest pan naszym najlepszym klientem, zawsze opłaca pan rachunki w terminie, ale niebawem kończy się pańska umowa.
Westchnął z rezygnacją. Koniec marzeń, to był automat akwizycyjny. Nie do przegadania, sztuczna inteligencja, która się nie nudziła. Nie warto było przerywać połączenia, gdyż będzie go nagabywać w kolejne poranki, które są ulubioną porą ataku.
– Czy wypił pan już pierwszą kawę? – zapytała z troską.
– Nie... – burknął. Co za irytujące pytanie! Przecież z pewnością odczytywała parametry jego ciała i wiedziała, że leży w łóżku.
– To mam dla pana wspaniałą wiadomość! – dziewczyna z radości klasnęła w dłonie. Na szczęście niezbyt głośno. – Do naszego zestawu automatu do parzenia kawy, wyciskania soków ze świeżych owoców oraz miksowania drinków po przedłużeniu umowy dodamy panu nieodpłatnie drona dostarczającego wybrany napój do łóżka.
– Byłoby miło... – dopiero teraz poczuł suchość w gardle. Roboty wciąż nie radziły sobie ze schodami i na zamówioną filiżankę kawy lub butelkę piwa musiał czekać długie minuty.
– Ale to nie wszystko – ślicznotka nie przestawała szczebiotać. – Ma pan jakiś ulubiony napój?
– Piwo... – wymruczał. Dziewczyna wprost rozpłynęła się w uśmiechu.
– Nasza lodówka będzie przez miesiąc bez opłat uzupełniać zapas piwa tak, aby nigdy nie zabrakło panu tego schłodzonego napoju.
„Szkoda, że nie podpisałem tej umowy wczoraj” – pomyślał, przesuwając obraz rozmówczyni na dalszy plan. Na pierwszym wywołał lokalny serwis informacyjny.
ZNAMY KOLORY MODNE LATEM!
Słonica Eliza wybrała modne tego lata kolory. W tym sezonie będziemy ubierać się we fiolety i zgniłą zieleń.
Z tego, co pamiętał, słonica już drugi sezon decydowała o kolorach spodni, koszul i staników. Kto jej na to pozwalał? Sztuczna inteligencja czy żywi ludzie?
NAJPOPULARNIEJSZY BLOG DAWAPOLIS!
„Pierdzę od rana do wieczora” najpopularniejszym blogiem, odwiedza go prawie połowa mieszkańców naszego miasta. Przypominamy, że prowadzi go dziesięciolatek.
„A ja pierdzę w nocy” – skwitował tę wiadomość. „Tylko że nie prowadzisz bloga i nie zarabiasz na tym” – musiał dodać z żalem.
– Czyż to nie wspaniałe? – akwizytorka Kuchni przerwała mu przeglądanie wiadomości. Spróbował sobie przypomnieć, o czym mówi. Aha, przez miesiąc piwo za darmo do łóżka. Ciekawe, ile to będzie kosztowało po okresie promocji?
– A później? – zapytał.
– Za niewielką opłatą, a w tym tygodniu w promocyjnej cenie. Można przedłużyć opcję na cały okres umowy. Wyraża pan zgodę na dodanie oferty?
„Witaj w dżungli, możesz spróbować żyć w świetle jupiterów, lecz nie otrzymasz tego za darmo” 3 . Cóż dodać?
– No, nie wiem...
– Nim podejmie pan decyzję, powiem panu o kolejnej fascynującej promocji.
– Tak... – wymruczał, mając ochotę ponownie zasnąć i odciąć zmysły od tych bzdur.
Mógłby już wstać, tylko po co? W Wielkanoc najtrudniej złapać klienta. Tak naprawdę dla branży turystycznej najgorsze były dwa okresy: post wielkanocny oraz ramadan. Bart nie lubił świąt wielkanocnych również z innego powodu. Przypominały mu o śmierci rodziców. To był napad bandycki zakończony podwójnym morderstwem. Bart studiował wtedy architekturę na Uniwersytecie Technicznym w Delft i szykował się do świątecznej wizyty, lecz nie zdążył ujrzeć ich żywych. Może gdyby przyjechał dzień, dwa wcześniej, nic złego by się nie stało? Albo zginąłby razem z rodzicami...? To były bezcelowe rozważania.
Przebieżka na bębnach
Wytrzymał jedynie kilka minut. Nie pomogło przywoływanie snu z akwizytorką Kuchni w bikini. Wstał, nakazując przygotowanie lekkiego śniadania. Mieszkał w czteropiętrowej, wąskiej kamienicy wciśniętej między dom towarowy a galerię sztuki Grega i Gregory’ego, na uliczce wijącej się wzdłuż Dawy. Bart znał podobną zabudowę z Delft czy bardziej znanego Amsterdamu, gdzie każdy właściciel budynku chciał mieć dostęp do ulicy, w związku z czym budowano domy wąskie, lecz głębokie. Niegdyś była tu szkoła muzyczna, na strychu wciąż znajdowała się graciarnia instrumentów muzycznych oraz różnorodnych urządzeń elektrycznych, a na niskim parterze – sala koncertowa. Już bez rzędów krzeseł, lecz ze sceną na podwyższeniu i rozsuwaną kurtyną. Do budynku wchodziło się schodami, od razu na pierwsze piętro, gdzie funkcjonowała kuchnia i pokój dzienny. Na drugim były gabinety rodziców. Ojca – niemal pusty, oraz matki – od podłogi po sufit wypełniony książkami. Trzecie piętro zajmowały sypialnie. Poza jedną, należącą do niego, także pozostawały puste.
Mówi się, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni, a w tym domu zginęli jego rodzice. Dlatego nie mógł się wyprowadzić. Dokończył jedynie studia licencjackie, a potem wrócił do miasta. Czekał na mordercę. Został policjantem i zaczął chodzić w patrolach po ulicach. Żył w mieszkaniu rodziców i wciąż czekał. Nie był Batmanem, nie mścił się na mieście za wszelkie zło. Nie tylko dlatego, że nie miał bat-mobilu. Nie czuł złości do miasta, nienawidził jedynie tego – lub tych – przez których stracił rodziców.
Niestety przesąd znany z kryminałów okazał się bzdurą: morderca nie wrócił. Po dziesięciu latach Bart uznał, że dalsze czekanie w domu na mordercę nie ma żadnego sensu. Nie chciał już dłużej przebywać w miejscu, które pamiętało tragiczne wydarzenia. Poza tym dom był dla niego zbyt duży. W końcu zaczął przygotowywać się do przeprowadzki, lecz nie potrafił zdecydować się, co wyrzucić, a co jest warte przeniesienia pod nowy adres. Kartony i pootwierane szuflady wciąż przeszkadzały w poruszaniu się. Ostatecznie zrezygnował z wyprowadzki, lecz nie miał siły poukładać wszystkiego na swoich miejscach. Pozostał także dlatego, że jego rodzice otrzymali budynek od miasta w wieczne, darmowe użytkowanie i nie musiał martwić się o czynsz. Podjął jednak decyzję o odejściu z policji, choć nawyk spacerowania po dzielnicach występków i ocierania się o półświatek pozostał w nim. Nie potrafił bez tego żyć. A że nie chciano go zatrudnić jako muzyka, to wyrobił sobie licencję prywatnego detektywa.
Później rozszerzył działalność na usługi w branży turystyki kosmicznej. Uczynił tak, gdyż chwilami miał już dość smrodu, który czuł, grzebiąc w prywatnych kloakach klientów. Lecz licencję na usługi detektywistyczne wciąż odnawiał. Status prywatnego detektywa miał określone przywileje, pozwalał mu na przykład wyłączyć lokalizator oraz automatyczną rejestrację obrazu i dźwięku. Inni uciekali od Wielkiego Brata, używając nielegalnego oprogramowania, on korzystał z tego za darmo i całkowicie legalnie.
Jeszcze za życia ojca sala koncertowa stała się salą wykładową. Ojciec ustawił tam ławy i prowadził zajęcia dla studentów. Po jego śmierci Bart poprzesuwał siedziska pod ściany i pomieszczenie znów stało się miejscem koncertów, a właściwie prób. Scena została zasłonięta kotarą, a na proscenium pojawił się zestaw perkusyjny do ćwiczeń. Składał się z szesnastu talerzy oraz dziesięciu bębnów z przodu i czterech za plecami. Tuż przed kolanami stał werbel i Bart każdą próbę rozpoczynał od krótkiej rozgrzewki na nim. Później dołączała prawa noga; pedał stopy uderzający bijakiem w membranę dużego bębna przemieniał niegroźne dźwięki w złowrogi dudniący rytm. Po kilku minutach był gotowy do pracy z pozostałymi bębnami. Pałką omiatał tomy, floor-tomy, jak również zestaw roto-tomów. Bardzo lubił brzmienie tych ostatnich, lecz było ono zbyt specyficzne. Od razu kojarzyło się z nagraniem _Time_ Pink Floyd, nie używał więc ich zbyt często. W końcu przychodził czas na blachy. Po krótkiej jeździe na raidzie omiatał inne talerze. Od 12-calowego splasha, poprzez podwójny hi-hat, średniej średnicy crash oraz china, po 20-calowy ride. Kończył na wiszącym metrowym gongu, wygrywając Wielki Wybuch. Na zakończenie, dla uspokojenia, sprawdzał dźwięk przeszkadzajek. Dopiero po takiej rozgrzewce czuł się gotowy do przećwiczenia wybranego utworu. Obecnie, zainspirowany rozmową z Kuchnią, postanowił wyżyć się, grając _Welcome to the Jungle_ Guns N’ Roses. To był ostry łomot, który idealnie nadawał się do wytłumienia emocji.
Bart chciałby zarabiać grając na bębnach, lecz nie było takiego zapotrzebowania. Do kotleta panierowanego wystarczało ciche odtwarzanie evergreenów, a w dyskotekach królowało bębnienie w jednostajnym rytmie, generowane zwykle przez programy komputerowe. Popularnością cieszyła się sieczka w rodzaju: „La, la, la, kocham cię. Dlaczego ty mnie nie?”. On też był zmuszany do grania kawałków Beatlesów, próbował jednak przemycić nagrania kapel rockowych, takich jak: _Lucky Man_ Emerson, Lake & Palmer czy _Talk to the Wind_ King Crimson. To też były przytulanki, lecz Bart przynajmniej wiedział, że na co dzień kapele te grały inną muzykę. Podobno na nowych światach do łask powróciło country, ale on nie czuł tego klimatu. Może dlatego, że nie znajdował się na zagubionej w kosmosie łupince? Mimo wszystko nie miał ochoty sprawdzać, czy pokochałby pieśni opiewające wirowanie na skale niewiele większej niż jego mieszkanie. Na dodatek wykonywane przy akompaniamencie banjo. Istniała też muzyka kwantowa – którą on znał jako konkretną, licząca sobie już z półtora wieku – ale to były smaczki dla koneserów wygrywane w filharmoniach dla kilkunastu słuchaczy zatopionych w oparach psychodelicznych doznań. A on chciał grać głośno. I na żywo. Zespołowi skrzykiwanemu _ad hoc_ przed występem narzucił jedną zasadę: graj na czym chcesz, ale bez elektronicznego wspomagania. To miała być prawdziwa muzyka, wszystkie dźwięki musiały być wydobywane w czasie rzeczywistym, a przepuszczać je było wolno jedynie przez wzmacniacze tranzystorowe, a jeszcze lepiej lampowe. W mieście funkcjonowało kilka lokali, w których grano na żywo i raz na pół roku zgadzano się na jakiś „trudniejszy” występ. Co za ironia – rock trudniejszą muzyką! Bart odwiedzał je regularnie, a gdy udawało mu się załatwić występ, przeprowadzał z zespołem kilka prób i... na czas jednego wieczoru zostawali rockmanami. Nie potrafił zrezygnować z grania. Wprawdzie był to tylko rock’n’roll, ale on go lubił. Chyba tylko on i grupka dinozaurów pozostawali mu wierni. Dla młodych rock był niczym puszczanie znaków dymnych: całkowicie zapomniany, niezrozumiały kod.
Muzyka stanowiła pasję Barta. Szkoda, że nie mógł poświęcić jej całego czasu, zanurzyć się w tym żywiole bez reszty. Jego marzeniem było dać się unieść prądom w nadziei, że pośród licznych mielizn wyłowi drogocenne perły. Ale były też inne fascynacje. Teraz wygasłe, a przynajmniej uśpione. Swoje zauroczenie kosmosem przeniósł w ułomnej formie na sposób zarabiania pieniędzy, ponieważ nowych klientów znajdował wśród pasażerów windy kosmicznej. Natomiast umiłowanie architektury miało zastosowanie w jego podejściu do rozwiązywania problemów. Każdą trudność potrafił bowiem rozłożyć na elementy nośne, na których opierała się bryła problemu, często tak rozbuchanego, że trudno było nawet dojrzeć filary.
Te dwie pasje spotkały się ze sobą tylko w jednym zrealizowanym projekcie. Pylony windy kosmicznej miały kształt, który Bart uwiecznił kiedyś na odwrocie zawiadomienia o przyznaniu ojcu Nagrody Nobla. Papieru używano bardzo rzadko, lecz Bart jako chłopiec wolał rysować projekty domów przyszłości, stacji kosmicznych i baz planetarnych na papierze niż na ekranie monitora. Ojciec nie był zły za zniszczenie dokumentu, a nawet zaczął mu oddawać każdą kartkę papieru zadrukowaną tylko z jednej strony. Zeskanował też projekt pylonów Barta, mówiąc, że mu się podoba i że podrzuci go do biura projektowego, aby architekci wzięli go pod rozwagę. I tak właśnie się stało. Nie otrzymał co prawda honorarium, lecz na tabliczkach informacyjnych pojawiło się jego nazwisko razem z adnotacją, że inspiracją projektu stał się rysunek Bartłomieja, sześcioletniego syna głównego konstruktora, Władysława Grejgałło. Był to jedyny jego projekt przeniesiony z kartki papieru na trójwymiarową bryłę.
Waląc w bębny, gasił swoją złość. Wkurzało go, że porzucił architekturę, a ludzie porzucili marzenia o dotarciu na skraj wszechświata, skupiając uwagę na wbijaniu kilofa w skały planetoid z myślą o zysku. Nie wszystko jednak było stracone. Wiedział, że po kilkuletniej modernizacji winda miała wznowić działalność, wynosząc na orbitę elementy pierwszego międzygwiezdnego statku kosmicznego.ROZDZIAŁ IV
Yes, I’m a Witch
Wiedźmy na ulicach
13 kwietnia, Wielka Sobota
W Wielką Sobotę już nikt nie wisiał na krzyżu, za to na ulicach panowały wielkanocne wiedźmy nazywane w Skandynawii Påskkäringar. To nie był zwyczaj wspierany przez Kościół. Lecz, podobnie jak w przypadku Halloween, przegrywał z atencją dzieci dla psikusów i – oczywiście – łakoci. Barta co rusz mijały tabuny dziewczynek z koszykami, gdyż był to wyjątkowo feministyczny zwyczaj. Kościół od początku widział zło jedynie w płci żeńskiej. Czarownice, wiedźmy, strzygi musiały być kobietami. Bart już nieraz zastanawiał się, który z proroków lub uczniów Jezusa tak bardzo nie lubił kobiet, że uznawał je za babsztyle, sekutnice, pipy, prukwy czy zołzy nieustannie knujące, jak oderwać wiernych od Boga.
***
Restauracja „Niezdrowe jedzenie” była za droga na stan konta Barta, nawet z wysokim rabatem w podziękowaniu za przysługę z czasów, gdy chodził po ulicach w mundurze, a właściciel sprzedawał hamburgery sojowe w budce. Serwowała prawdziwe dania – tłuste, czerwone, przysmażone – a nie uprawiane w sterylnych grządkach warzywa czy mięso genetycznie modyfikowane.
– Jednym zabrania się jeść wieprzowiny, innym posmakować wołowiny, a jeszcze innym nie wolno tknąć ani wieprzowiny, ani wołowiny – lecz tylko w piątki, bo w pozostałe dni tygodnia mogą obżerać się do woli. Ale i tak, przy modzie na dietę wegetariańską oraz schabowe z probówek, podobne poświęcenia tracą sens. Na razie, bo nie wiadomo, co jutro wymyślą Strażnicy Wiary. Może okazać się, że wyznawcom judaizmu nie będzie wolno jeść pomidorów, a hindusom rzodkiewek, natomiast chrześcijanie w piątki będę mogli wcinać jedynie marchewki. Głupie zakazy nie mające nic wspólnego ze zdrowym odżywianiem, a będące jedynie wykuwaniem nawyku Pawłowa u wiernych. Bóg może zakazać wszystkiego, a tobie nic do tego – mówił pochodzący z Francji właściciel lokalu, sześćdziesięcioletni Fabrice Thénard. Przynajmniej jeden zdrowo myślący kucharz.
Pomimo rabatu stać go było jedynie na jajecznicę. I to tylko z dwóch jajek, z wąskim pasmem boczku, smażoną na maśle. Na ten luksus pozwalał sobie w święta, których na szczęście w kalendarzu nie brakowało. Marzył, aby kiedyś zamówić jajecznicę z tuzina jaj, każde na szerokim kawałku boczku. Oczywiście nie zdołałby zjeść tak dużej jajecznicy. Lecz chciał poczuć się tak przejedzonym, by na samo wspomnienie jajecznicy poczuć niestrawność.
Jednak w ten sobotni wieczór zajrzał tutaj nie dla jajecznicy. Nie przyszedł też załatwić występu. Fabrice lubił rock, lecz uważał, że jego klientela ma zbyt wysmakowane uszy i zatrudniał kwartet smyczkowy oraz pianistę. To był ekskluzywny lokal. Z ludzkimi kelnerami we frakach, białymi obrusami z lnu i krzesłami z miękkim obiciem. Ociekające tłuszczem dania podawano na porcelanowych talerzach, a krwiste befsztyki kroiło się srebrnymi sztućcami. „Niezdrowe jedzenie” ściągało wielu lekarzy, nawet dietetyków i kardiologów, a Bart postanowił znaleźć doktora, który pomógłby Emilii. Badania genetyczne rozwijały się w szalonym tempie, może więc nie będzie musiała czekać na badania prenatalne dwa miesiące i uda się wykonać je w najbliższych dniach, przed terminem przejęcia ciąży przez Kościół?
Zlot czarownic
Lokal był wypełniony po brzegi, post wielkanocny nie powstrzymywał chrześcijan od wbicia widelca w golonkę. Cztery dziewczyny w czarnych frakach grały _Yesterday_ Beatlesów. To już była pora deserów i drinków, rozmów o biznesie i cudzych przywarach, kruszenia oporów przy świeczkach.