- W empik go
Winne Wzgórze - ebook
Winne Wzgórze - ebook
Czy to jeszcze seria zbiegów okoliczności, czy już ukartowana intryga?
W poukładanym nareszcie życiu Miłosza Kleemanna przyszedł czas na kolejne zmiany. Po latach wiernej policyjnej służby rozbudził się w nim apetyt na awans. Wszystko wskazuje na to, że jeszcze przed dorocznym turniejem strzeleckim komisarz uzyska certyfikat, który pozwoli mu zostać komendantem. Tymczasem Daniel Jung, redaktor śledczy w zielonogórskiej gazecie, zauważa, że w ostatnim czasie w mieście kręci się wyjątkowo wielu Albańczyków. Czy ma to związek z przeszłością Kleemanna, który służył w Kosowie i przywiózł stamtąd swoją żonę Oltę?
Gratka dla miłośników Dolnego Śląska i społeczno-obyczajowych kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-7609-6 |
Rozmiar pliku: | 561 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zielona Góra, ul. Ptasia, czwartek, popołudnie
Miłosz Kleemann nigdy nie był zdecydowany. Dlatego koledzy z wydziału kryminalnego uważają, że jeśli nawet zostanie komendantem, to nie będzie dobrym szefem. Zachowuje się tak, jakby stał w rozkroku. Teraz też chciał i nie chciał.
Co innego gdyby naczelnik wydziału powiedział, że to jest rozkaz. Polecenie służbowe komisarz Kleemann najpierw musiałby wykonać. Później mógłby przekonywać Syskiego do swoich racji czy pożalić się zastępcy komendantki albo szefowi związkowców, który kiedyś był jego podwładnym. Kleemann dawno się przekonał, że nawet najszczersza rozmowa ze zwierzchnikiem w sprawie oczywistej niczego lub niewiele zmieni. Żaden zwierzchnik nie przyzna się do błędu nawet wtedy, gdy wszystko świadczy przeciw niemu. Komisarz Kleemann uważał, że na dyskusję z przełożonym szkoda czasu. Ponadto, czego się wstydził, nie miał zamiaru jeszcze raz spaść z drabiny. Wtedy, miesiąc przed awansem na podinspektora, został zdegradowany z nadkomisarza do komisarza, nie dostał premii i jeszcze komendantka zagroziła mu skierowaniem sprawy do wydziału wewnętrznego. Zresztą nie tylko jego to spotkało, bo i Ryszarda Grodzkiego, największego rywala w nieustającej walce o drugie miejsce na podium wydziału kryminalnego. Jacek Syski pozostał w gabinecie naczelnika, ale stracił czwartą gwiazdkę. Najbardziej ucierpiał Daniel Jung, który miał do wyboru przejście do zespołu rzeczniczki prasowej albo odejście z policji. Wybrał to drugie i wtedy został dziennikarzem w „Gazecie Zielonogórskiej”, czego nie żałuje.
Chciał.
Reprezentowanie wydziału po raz czwarty na turnieju strzeleckim o puchar komendantki Kleemann uważał nie tyle za zaszczyt, jak to nazywał naczelnik, co za potwierdzenie swojej przydatności. Duma go rozsadzała, gdy przedstawiając wnioski podczas odpraw, Syski nie ukrywał, a nawet podkreślał, że narodziły się one w głowie komisarza Kleemanna. Lubił być chwalony i wyróżniany, ale czy jest chociaż jeden mężczyzna na tym świecie, który nie przepada za pochwałami, szczególnie gdy padają one w obecności kobiet?
Nie chciał.
Spodziewał się, że w środę po mszy w kościele Najświętszego Zbawiciela, 24 lipca, kiedy na placu Bohaterów podczas uroczystej odprawy z okazji Święta Policji komendantka wyczyta nazwiska najlepszych funkcjonariuszy, jego już nie będzie w wydziale kryminalnym. A gdzie będzie? Jutro z samego rana wyjedzie do Legionowa na sesję zamykającą kurs kandydatów na komendantów i ich pierwszych zastępców. Wróci za tydzień z dyplomem absolwenta podpisanym przez szefa Centrum Szkolenia Policji. Akurat na turniej strzelecki. Jeżeli drużyna wydziału kryminalnego dobrze wypadnie, podczas wieczornego spotkania w klubie ktoś się wygada, w którym powiecie komisarz Miłosz Kleemann będzie zastępcą komendanta lub, na co jeszcze nie liczył, ale co może się zdarzyć, zostanie komendantem. Najbardziej chciałby siedzieć za biurkiem w gabinecie na pierwszym piętrze, od sześciu lat zajmowanym przed podinspektora Cebulę. Wtedy jako pierwszy zastępca komendantki byłby zwierzchnikiem Syskiego, Grodzkiego, Mrozińskiej, Bojki, pododdziału podkomisarzy, aspirantów i sierżantów. Pierwsza decyzja, jaką by podpisał, to pozbawienie komisarza Syskiego funkcji naczelnika wydziału kryminalnego. Kto na jego miejsce? Na pewno nie Grodzki, chociaż to detektyw z doświadczeniem i głową nabitą nieszablonowymi pomysłami, czego Kleemann mu zazdrościł. Może Bojko? Żaden z nich! Wprawdzie z pierwszym i z drugim Kleemann rozmawia, nawet staje po ich stronie przeciw wtedy, kiedy Syski się czepia, ale i ma z nimi na pieńku. Najlepsza byłaby nadkomisarz Mrozińska. Broń boże! Kobieta miałaby stawać przed nim na baczność i raportować? To już lepiej awansować któregoś spośród podkomisarzy. Na przykład Arachę. Takim można rządzić. Jeżeli kryminalni mają mnie nie lubić, to będę wiedział kto i dlaczego, pomyślał.
Zadzwonił do proboszcza parafii ewangelicko-augsburskiej. Gdy usłyszał głos pastora, powiedział, że wyjeżdża służbowo, dlatego w niedzielę nie przyjdzie do kościoła. Zobliguje żonę do uczestniczenia w nabożeństwie, ale Olta go nie zastąpi. Napomknął pastorowi, aby zaczął szukać kandydata na nowego lektora, ponieważ on spodziewa się awansu na wyższe stanowisko. Już miał dodać, że jako komendantowi nie będzie mu wypadało sprawować posługę lektoratu, gdy telefon zachrobotał i rozmowa się urwała. Po chwili ponownie wybrał numer komórki proboszcza, lecz zamiast głosu pastora usłyszał komunikat automatycznej sekretarki, że abonent jest poza zasięgiem sieci.
Ze skrytki w szafie ubraniowej wyjął walthera P-99. Tyle razy rozkładał i składał pistolet, że mógłby to robić po omacku. Różnica pomiędzy P-83, który najpierw leżał w skrytce, jego następcą glockiem 19 i teraźniejszym waltherem P-99 jest prawie niezauważalna. Podkomisarz dopiero co po szkółce jej nie dostrzeże. Co innego detektyw z długim stażem w policji i z doświadczeniem w misji zagranicznej. Przydzielonej mu pod opiekę aspirant Weronice Asamoah powtarzał, że wiedza jest bardzo ważna, ale ważniejsza jest praktyka. Każdy przegląd pistoletu musi zacząć od sprawdzenia, czy komora nabojowa jest pusta. Potem trzeba zbadać ułożenie dźwigni bezpiecznika i dopiero wtedy można naoliwioną szmatką przetrzeć lufę i zamek. I pomimo tego zdarza się, że pistolet wypali akurat wtedy, gdy nie powinien. Jeszcze nikomu nie udało się wyjaśnić, dlaczego rzeczy uważane za martwe niekiedy nie są martwe.
Założył rękawiczki na dłonie i dopiero wtedy załadował osiemnaście naboi do magazynka. Nigdy nie dotykał ich palcami. Uważał, że te gołym okiem niewidoczne ślady linii papilarnych jednak mogą zmienić trajektorię lotu pocisku. Za tydzień rano wróci z Legionowa, po południu pojedzie na strzelnicę Gwardii, gdzie odbędzie się turniej o puchar komendantki, i wystrzeli je do tarczy. Siebie był pewny. Bojko także powinien sobie poradzić. Obawiał się o Weronikę. W zeszłym roku w trzyosobowej drużynie wydziału kryminalnego była Natasza. Nie najlepiej jej poszło, dlatego w tym roku naczelnik Syski wyznaczył aspirant Asamoah.
− Jakoś będzie – powiedział sam do siebie, przekonany, że ostatni raz przygotował pistolet na turniej. Walthera P-99 włożył do skrytki. Przekręcił zamek. Klucz schował tam, gdzie zawsze: w szufladzie szafki przy łóżku.ZABÓJCZY STRZAŁ
Zielona Góra, ul. Ptasia, piątek, rano
− Dosłownie dwie godziny temu wyjechał – odpowiedziała Olta, gdy Miłosz Kleemann wszedł do mieszkania i zaraz za drzwiami zapytał o Saimira.
− Jak wyjechał? Dlaczego na mnie nie czekał? Dokąd wyjechał?
− Tam, skąd przyjechał. To znaczy do Berlina. Na lotnisko – oznajmiła z emfazą.
− Znowu się posprzeczaliście. Tak rzadko się widzicie, a mimo tego żyjecie jak pies z kotem.
Olta pokręciła głową.
− Przy śniadaniu poprosił, żebym zamówiła mu taksówkę. Spytałam, dokąd chce jechać. Wszędzie mogę cię zawieźć. Dostałem esemes. Muszę szybko wracać, powiedział. Ledwie zjadł, spakował swoje rzeczy i wyjechał.
− Nie mogłaś go zatrzymać? Przecież to twój brat stryjeczny, Olciu. – Nie tylko to, co usłyszał od żony, wydawało mu się dziwne. Ale jeszcze dziwniejsze było to, że Saimir nagle zjawił się w ich mieszkaniu i nagle wyjechał? Czy to możliwe? Pomyślał, że Olta coś powiedziała Saimirowi, więc się uniósł honorem i dlatego nagle wyjechał.
− Albańczyk, mój drogi mężu, kiedy coś sobie mocno postanowi, to można go zabić, ale nie zatrzymać.
Jeszcze w pociągu Miłosz Kleemann zastanawiał się, dokąd powinien zawieźć Saimira. Chciałby mu pokazać jak najwięcej, żeby co najmniej dobrze wypaść w oczach żony, z krwi i kości Albanki, i jej krewniaka. Na początku roku, gdy ku zaskoczeniu przede wszystkim Olty, jej stryjeczny brat zjawił się w Zielonej Górze, wyjątkowo gruba pierzyna ze śniegu opatuliła wszystko, co ciekawe w mieście i godne obejrzenia, dlatego Kleemann niewiele mu pokazał. Wtedy Saimir Veliaj przyjechał z Berlina, gdzie przysłuchiwał się rozmowom uczestników międzynarodowej konferencji sędziów. Tam pochwalił się profesorowi Pakenhanowi, że jego stryjeczna siostra Olta Veliaj wyszła za mąż za Polaka, którego poznała w Camp Charlie w Kosowskiej Mitrowicy, gdzie w ramach misji Unii Europejskiej Eulex Kosovo miała swoją bazę jednostka specjalna polskiej policji. Jako że Bohdan Pakenhan był kolegą Miłosza Kleemanna jeszcze z czasów studenckich, zaproponował Saimirowi wycieczkę do Zielonej Góry. Cztery dni później profesor wracał na Uniwersytet Humboldtów, gdzie jego niemiecki doktorant miał obronić swoją rozprawę naukową, więc Pakenhan odwiózł go na lotnisko Berlin – Brandenburg. Saimir obiecał obojgu Kleemannom, że latem przyjedzie z żoną i dziećmi do Polski na dłużej. O terminie przylotu do Berlina poinformuje ich dużo wcześniej, żeby Miłosz mógł zaplanować urlop. Wczoraj przed południem, kiedy Olta zadzwoniła do męża z wiadomością, że ku jej zaskoczeniu Saimir zjawił się w Zielonej Górze, Miłosz Kleemann uznał to za pogwałcenie zasad. On nawet przed urodzinami ojca telefonował do brata z pytaniem, czy nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli z życzeniami i prezentem przyjedzie dzień wcześniej albo później, ponieważ wtedy, kiedy wypadają urodziny staruszka, naczelnik wydziału wyznaczył mu całodobowy dyżur. Wprawdzie zawsze, gdy Olta rozmawiała z Saimirem przez telefon, co ostatnio zdarzało się coraz częściej, Miłosz jej przypomniał o ponowieniu zaproszenia Albańczyka do Polski. Nie samego i nie jak po ogień, lecz na dłużej, z żoną i dziećmi. Kleemann zarezerwuje miejsca w hotelikach policyjnych w Szczecinie, Gdańsku, Toruniu, Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, a jeżeli wystarczy czasu, to i zawiezie gości do Poznania. Liczył na to, że Saimir zrewanżuje się podobnym zaproszeniem do Szkodry. Olta mu powiedziała, że jej stryjeczny brat nie jeździ najnowszym mercedesem, ale na górskie wyboiste drogi Albanii nie ma bardziej pewnego samochodu. Saimir Veliaj jest sędzią, prowadzi zajęcia ze studentami prawa na uniwersytecie, zasiada we władzach stowarzyszenia prawników albańskich, napisał kilka książek dotyczących ochrony własności prywatnej, stać go więc na ugoszczenie dwóch osób. Zresztą Kleemannowie nie pojadą do Szkodry z gołymi rękoma, a jak tam się znajdą, to nie będą domagali się rarytasów ani niczego nadzwyczajnego. O Albanii Miłosz Kleemann wiedział dużo więcej niż jego koledzy z wydziału, mimo że nigdy nie postawił nogi na tamtejszej ziemi. Pół roku nosił kamizelkę kuloodporną i oddychał wojennym powietrzem Kosowa, zamieszkałego w przeważającej części przez Albańczyków, którzy po rozpadzie Jugosławii, wbrew woli władz w Belgradzie, oderwali się od Serbii i w krwawej wojnie zawiązali własną republikę. Nie uznaje jej Rosja, Hiszpania, Gruzja, Cypr. Na przykład gdyby Hiszpania potwierdziła istnienie Kosowa jako samodzielnej republiki, nie mogłaby sprzeciwiać się dążeniom Katalończyków do utworzenia własnego państwa, a przecież administracja w Barcelonie tylko na to czeka. Rosja musiałaby wycofać się z Czeczenii i zwrócić Krym Ukrainie. Turecka część Cypru miałaby argument w garści za zjednoczeniem z częścią grecką wyspy. Gruzja nie mogłaby domagać się oddania Abchazji i Południowej Osetii, którą zarządzają prorosyjscy separatyści. Kosowskie Pole, gdzie w 1389 roku zdaniem jednych wojska osmańskie przegrały bitwę z armią serbską, zdaniem drugich było odwrotnie, przez wieki kształtowały mit narodowy Serbów jako wspólnoty państwowej i historycznej, kulturowej, religijnej, gospodarczej. Kleemann nawet zapamiętał kilkadziesiąt codziennych słów albańskich, ale to nie to samo, co siedzieć przy stole z rodowitym Albańczykiem, jakim był profesor prawa na szkoderskim uniwersytecie, Saimir Veliaj, uważający się za kapłana jedynej na świecie Krainy Orłów. Saimir urodził się w Górach Północnoalbańskich, które Olta nazywała Przeklętymi. Gdzie jak przed setkami lat od wczesnej jesieni do późnej wiosny nitki traktów są nieprzejezdne, ludzie więc sami muszą sobie radzić, i tylko dlatego jest tam utrzymywana tradycja plemienna zebrana sześć wieków temu w Kanunie . Zdaniem Olty to ostatnie takie miejsce na najbardziej ucywilizowanym kontynencie, za jaki ona uważa Europę.
− Jest coś, o czym wiesz, co wiąże się z Saimirem, i czego nie chcesz mi powiedzieć. – Nie pierwszy raz Miłosz Kleemann spróbował dać żonie do zrozumienia, że przed nim jako policyjnym detektywem niczego nie da się ukryć. − Czego dotyczy wasza tajemnica? Przede mną, twoim mężem, nie powinnaś mieć żadnych sekretów. Przysięgałem ci w kościele, a ty mnie: wierność, uczciwość i miłość. Małżeństwo, Olciu, to przede wszystkim wzajemne zaufanie.
− Także masz swoje tajemnice, Miłosz. Nie o wszystkim mi mówisz.
Temu, co zarzuciła mu Olta, Kleemann nie mógł zaprzeczyć. Należy do tych policjantów kryminalnych, którzy nawet we własnym domu zachowują się tak, jakby byli za służbie. To ślubował, kiedy dwadzieścia kilka lat temu założył mundur i tego dotąd nie złamał. Postępowanie według reguł nakazanych przez religię ewangelicką, a on identycznie jak dziadkowie i rodzice stał się gorliwym wyznawcą tej wiary, traktował jako żelazny nakaz. Czasem jednak odstępował od tych reguł, co usprawiedliwiał złożonością charakteru mężczyzny.
Pomimo tego że przed ślubem z Miłoszem Kleemannem Olta Veliaj została ochrzczona i zamieniła wyznanie sunnickie na ewangelickie, a w zeszłym roku uzyskała obywatelstwo polskie, zachowała naturę i ducha pokornej kobiety.
− Zgoda, Miło, powiem ci tyle, ile wiem. Ile powinnam powiedzieć. Ile mogę.
Kleemann objął żonę ramieniem, zanurzył palce w jej kruczych włosach i przytulił do piersi, po chwili pocałował ją w czubek głowy. Tak się zachowywał wtedy, kiedy czuł, że Olta zaraz mu ustąpi. Tak została wychowana, chociaż jej najmłodsza siostra twierdziła, że to jest najtrudniejsze z punktu widzenia wykształconej i rozumiejącej swoją rolę kobiety.
− Saimir był w Berlinie. Po co, dopytywałam się, lecz zbył mnie uśmiechem, jakby to mnie nie powinno interesować. A ponieważ zapamiętał, że z Berlina do Zielonej Góry są dwie godziny jazdy najpierw autostradą i potem gładkimi drogami, to wynajął taksówkę i przyjechał do nas. Zaraz po tym, jak wszedł do mieszkania zapytałam, na kiedy ma wykupiony bilet powrotny do Tirany. Odpowiedział, że zanim wróci do Albanii, najpierw musi polecieć do Brukseli, gdzie ma coś do załatwienia w biurze European Network of Councils for the Judiciary , ale pobędzie u nas może nawet trzy, cztery dni. Nie powiedziałam prawdy, że jesteś na kursie kandydatów na komendantów powiatowych. Andrzej wyjechał do Legionowa w sprawach zawodowych. Wróci w piątek z rana. W sobotę będzie miał wolne, to zawiezie cię na Stary Rynek, pokaże ratusz, konkatedrę i inne zabytki w centrum, a niektóre są godne obejrzenia, wywiezie na Wzgórze Winne, wpadnie z tobą na kawę i wino do Palmiarni. Ja zostanę w domu i coś bardzo polskiego przygotuję na obiad. Pomyślałam o zrazach zawijanych, za którymi i ty przepadasz, chociaż nie zawsze one mi się udają. Saimir kiwnął głową, że nie ma nic przeciw temu. Później rozmawialiśmy o stryju, to znaczy o bracie mojego ojca i jego ojcu, który jak odludek żyje samotnie w górach i nie chce stamtąd wyjechać do Szkodry, gdzie mieszkają jego dwie córki i Saimir. Najpewniej umrze w tym domu ogrzewanym piecem na drewno, które sam musi przynieść z gór. Jeżeli stanie się to zimą... – Olta urwała, jakby milczenie było najlepszym wyjaśnieniem tego, co miała zamiar powiedzieć. − Jeszcze później przygotowywałam kolację, a Saimir przeglądał kolorówki. Śmiał się, że świat robi się coraz mniejszy, bo identyczne piśmidła już dotarły do Albanii. Zaskoczył mnie pytaniem o „Gazetę Zielonogórską”. Bohdan Pakenhan mówił, że wtedy, kiedy pierwszy raz wiózł go z Berlina do Zielonej Góry, w samochodzie leżał stary numer „Zielonogórskiej”. Pomimo tego że Saimir nie zna polskiego, długo przeglądał gazetę. Zapytał nawet, czy może ją ze sobą zabrać. Chciałby ją pokazać swoim studentom.
− Wczoraj, już po kolacji, powiedział, że ma ochotę wyjść do miasta. Przekonywałam, że późno, wieczór, zabłądzi, ale on się uparł.
− Nie powinnaś była mu pozwolić.
− Saimir jest Albańczykiem, mój Miło. Nie Albańczykiem z Tirany czy Vlory. Saimir jest Albańczykiem ze Szkodry, urodzonym w Górach Przeklętych. Kiedy taki góral coś sobie postanowi, to za żadne skarby nie ustąpi.
− Albańczykiem on może być w Szkodrze – rzucił szorstko Kleemann. – W moim domu...
− Minęła dziewiąta. Jego nie ma. Dziesiąta... Naprawdę siedziałam jak na szpilkach. Boże, żeby nic mu się nie stało. Przed jedenastą odważyłam się zadzwonić do twojego szefa. Co robić? Pan Jacek powiedział, że uprzedzi dyżurnego w komendzie. Gdyby coś... to dyżurny miał się z nim skontaktować. Za dwadzieścia dwunasta Saimir wrócił taksówką. Powiedział, że był w Palmiarni. Przypadkowo spotkał tam profesora Pakenhana, w co ja nie wierzę. Pewnie miał wizytówkę, to zadzwonił do niego, a Bohdan, jak to Bohdan, stara się być uprzejmy wobec wszystkich ludzi na świecie. Saimirowi smakowało miejscowe wino. A rano przy śniadaniu zakomunikował mi, że zaraz musi wyjechać.
− Tak bez wyjaśnienia powiedział, że musi wyjechać?
− W nocy dostał esemesa od sekretarza generalnego stowarzyszenia ich sędziów. Shërbimi Informativ Shtetëror, to albański odpowiednik polskiej ABW, zatrzymała prezesa stowarzyszenia. Zarzuciła mu powiązania z mafią. Akurat takie podejrzenie mnie nie zaskakuje. Mafia ma przeogromny wpływ na to, co się dzieje w dzisiejszej Albanii. Na sobotę sekretarz zwołał posiedzenie zarządu tego stowarzyszenia, a Saimir jest jego pierwszym wiceprezesem. Dlatego musiał wrócić do Tirany.
− Szkoda, że się nie widzieliśmy, ale skoro musiał wrócić, to go rozumiem. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Najważniejsza jest odpowiedzialność za swoje czyny – Kleemann podsumował stoicko.
Zielona Góra, al. Niepodległości, piątek, przedpołudnie
W soboty i niedziele od pierwszego dnia marca do końca października redaktor Daniel Jung rzadko kiedy był czynnym dziennikarzem. W czwartki po południu wyznaczał weekendowe dyżury w dziale kryminalnym, którym kierował od co najmniej dziesięciu lat. Jeżeli wydarzyło się coś takiego, z czym nie mógł sobie poradzić Kamil, stażysta czy praktykant, wtedy wpadał do redakcji albo pomagał przez telefon. Każdy bezwietrzny i bezdeszczowy weekend redaktor Jung spędzał na lotnisku aeroklubu. Już w piątek po południu jechał do Przylepy, wyprowadzał motolotnię na plac przed hangarem i szykował ją do podróżowania, żeby w sobotę jak najdłużej być nad polami, łąkami i lasami. Prawo zabrania latania nad miejskimi ulicami i domami, a Jung starał się przestrzegać nawet tych przepisów, które od dawna były martwe. Respektowanie regulaminów uważał za swoją wadę i zaletę. O zachwycających widokach z góry często opowiadał redaktorce naczelnej. Szpalta uznała, że nie zmusi Junga do przebywania w redakcji w weekendy, dlatego przydzieliła mu do pomocy Feima Vlashiego, urokliwego Albańczyka po studiach prawniczych na uniwersytecie w Tiranie, który wiele razy zaskoczył ją niebywałymi pomysłami. Przeczuwała, że zbliża się ten dzień, kiedy motolotniarstwo zawłaszczy Junga, a ona nie będzie miała tyle argumentów i przede wszystkim pieniędzy, żeby go zatrzymać w redakcji. Szkoda, bo jako reporter śledczy Daniel Jung ma nosa, a jako byłemu policjantowi pionu kryminalnego nie trzeba mu wyjaśniać, czym się różni na przykład pozwany od powoda czy wykroczenie od przestępstwa. Jest niekonfliktowym kierownikiem działu, lubianym przez młodszych i starszych dziennikarzy. Kamil, jak Szpalta absolwent polonistyki, nie jest za młody na kierownika, ale brakuje mu tego czegoś, co powinna mieć osoba zarządzająca. Kiedy więc Jung odejdzie z redakcji, Feim Vlashi go zajmie jego miejsce, o czym Szpalta jeszcze mu nie powiedziała i czego on się nie spodziewa, chociaż pewnie czuje pismo nosem. Wszyscy w redakcji się domyślają, że Feim jest jej kochankiem. Po nim będzie kolejny stażysta lub praktykant. Wyłączając Daniela Junga, chyba każdego dziennikarza miała w swoim łóżku. Nawet Maciej Libera jej się nie oparł, to dlatego siedzi za biurkiem w gabinecie zastępcy naczelnej.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła Magda, po wyrzuceniu doktor Chudej z gabinetu, który teraz zajmuje Maciej Libera, i z redakcji, znowu asystentka Szpalty i jedna z osób, którym Jung ufa bez zastrzeżeń. I która, co na razie ukrywa, podoba mu się coraz bardziej. Wtedy, kiedy Miśka wyjeżdża za granicę na dłużej, Daniel bywa w jej mieszkaniu na kolacji i niekiedy zostaje aż do późnego śniadania. Wczoraj wieczorem Magda zapytała, czy w sobotę Daniel będzie na lotnisku i czy może tam przyjechać. Powiedziała, że chciałaby zobaczyć otoczenie Zielonej Góry z wysokości, a jeżeli Daniel nie będzie miał nic przeciw temu, to w podzięce zaprosi go na kolację do swojego mieszkania. Przygotuje to, co on najbardziej lubi. Czyli chrupiący placek po węgiersku z kwaśną śmietaną i sałatą masłową przyprawioną sosem winegret. Pierwszego dnia po Wielkanocy Miśka wyjechała do pracy w europejskiej centrali WHO w Kopenhadze, to i Daniel najpierw się ucieszył z propozycji Magdy, a później stracił humor. Jeżeli wydarzy się coś takiego, z czym Kamil sobie nie poradzi, będzie musiał mu pomóc. Już wziął komórkę do ręki, żeby o tym uprzedzić Magdę, gdy pomyślał o Feimie.
− Czy redaktor Vlashi wchodził do budynku? – Daniel Jung zapytał ochroniarza przez telefon. – Miał wyjechać w teren, ale nie wcześniej niż o jedenastej. Aha, pewnie jest na uczelni.
− Feim ma zajęcia we wtorki i czwartki. Zawsze zaczyna o trzeciej piętnaście. Dwa razy w tygodniu po dwie godziny lekcyjne. Wiem to dobrze, bo chrześniaczka studiuje albanistykę. Gdyby nie to, że doktor Chuda jest tam tą... no... dy...
− Rektorem, panie Marianie – podpowiedział Jung kąśliwie. Miał ochotę dodać, że prywatną Wyższą Szkołę Turystyki i Hotelarstwa zielonogórzanie nazywają uniwersytetem Gremplera, ale się wstrzymał z oceną poziomu nauczania w tej uczelni.
− Bez szerokich pleców nikt tam się nie dostanie – dokończył ochroniarz.
− Niech pan sprawdzi, czy na naszym parkingu stoi golf redaktora Vlashiego. Srebrzyste nadwozie. Z prawej strony wgniecione nadkole.
− Nie nadkole, redaktor, a błotnik. Nadkole, jak wskazuje nazwa, jest zaraz nad kołem samochodu. Błotnik...
− Dobrze już, dobrze, panie Marianie – przerwał mu Jung. Jeżył się, gdy nawet Szpalta go pouczała, co zdarzało się bardzo rzadko. Janiak dawniej był pyszałkiem za kierownicą transportera w oddziale prewencji, teraz jest ochroniarzem w redakcji i uważa się za znawcę spraw policyjnych, motoryzacyjnych, a nawet reporterskich. – Jednak proszę, żeby pan wyszedł z budynku i sprawdził, czy na parkingu stoi golf redaktora Vlashiego.
− Nie ma co wychodzić. Feim jeszcze nie zjawił się w redakcji.
− Może jednak.
− Na naszym parkingu nie ma żadnego golfa.
− Ależ pan uparty.
− W tym tygodniu Feim jeździ zieloną corsą. Auteczko jego ślubnej. Mówił, że golfowi skończyła się rejestracja. Musi jechać na przegląd, a nie ma kiedy, taki zapierdol w redakcji. Jakby stał golf, to bym go widział przez okno. Corsa ma FZY P713W. Numer tablicy golfa też pamiętam.
− A może dzwonił redaktor Vlashi?
− Nie na recepcję – odpowiedział Janiak suchym tonem. – Gdyby redaktora jeszcze coś interesowało, to wczoraj tak po południu ktoś pytał o Feima.
− Kto?
− Taki trochę, jak to mówią, ciapaty.
− Jaki?
− No, czarniawy. Nie za wysoki. Nie za gruby. Około czterdziestki. Turek.
− Tak się przedstawił?
− Wyglądał na Turka. Dosłownie kopia tego, co ma kebab na Sobieskiego. Jakby jego bliźniak. Może to był Italianiec albo Hiszpan, albo jakiś Jugol. Po mojemu prawdziwy Turek. Gość gadał po angielsku. Nawet nie najgorzej.
− Pan zna angielski?
− Było się w Anglii.
− Co pan tam robił?
− Wszystko. Najpierw zakładanie trawników i ogrodów. Robota nie dla mnie. Później, redaktor nie uwierzy, robiłem za kierowcę w takiej jednej firmie jak nasz Pekaes. Ludzi też się woziło.
− Czyli zna pan angielski.
− Jak ten gość zaczął po angielsku, to ja do niego _sorry_i żeby poczekał moment. Skontaktowałem się z panią redaktor naczelną i powiedziałem, co i jak. Że na recepcji jest taki gość, co po polsku ani be, ani me, ani kukuryku. Pani redaktor kazała go przyprowadzić. Wytłumaczyłem gościowi, że nasza naczelna zna angielski i żeby do niej się udał. Na karteczce napisałem numer pokoju, pokazałem, że to po schodach na pierwsze piętro, potem _the left,_ znaczy na ledwo, i _the first door in front direct_, drzwi na wprost.
− Powinien pan zaprowadzić go do gabinetu szefowej.
− Co ja powinienem, redaktor, to mnie nie trzeba mówić. Moje miejsce jest na recepcji, żeby nikt niepożądany... Mnie firma nie płaci za pilotowanie gości.
− Dziękuję za wyczerpujące wyjaśnienie, panie Marianie. – Jung miał zamiar dodać, że któregoś dnia odwdzięczy mu się butelką czegoś mocniejszego, ale zrezygnował z tego. Jeszcze by Janiak komuś się pochwalił, a on woli trzymać go na dystans.
Ledwie Jung skończył wybierać numer telefonu Szpalty, naczelna odezwała się natychmiast, jakby nie mogła się doczekać na jego pytanie.
− Angielski znam na poziomie komunikatywnym, a ten gość, którego Janiak przysłał, mówił jak nakręcony – pożaliła się. – Jeżeli dobrze go zrozumiałam, studiował razem z Feimem lub z nim pracował. Gdzie, kiedy, nie pytaj. Nie pytaj, Daniel, jak i gdzie się dowiedział, że Feim pracuje w naszej redakcji. Nie pytaj również, dlaczego ten gość znalazł się w Zielonej Górze. Zadałam mu takie pytania, lecz on, niestety, albo ich nie zrozumiał, albo nie chciał odpowiedzieć. Jedno jego pytanie, którego sensu bardziej się domyśliłam niż je zrozumiałam, dotyczyło tego, gdzie powinien szukać Feima. Poprosiłam Magdę, żeby sprawdziła, czy Feim jest w swoim pokoju. Nie było, to napisałam na karteczce numer jego komórki. _Thank you_, podziękował. Wszystko w tej kwestii.
− Janiak powiedział, że gość był podobny do Turka czy Włocha albo nawet do Jugola.
− Na pewno miał coś z wyglądu południowca. Oliwkowa cera, ciemne włosy i oczy jasnobrązowe. Chociaż nie. Oczy raczej orzechowe lub zielono piwne. Na oczy faceta to ja zawsze zwracam uwagę. – Szpalta zamilkła, jakby coś ją zaintrygowało. Po chwili kontynuowała: − Czy mógł być Turkiem? Mógł. Włochem? Kurdem? Dlaczego nie. Nawet Bułgarem, Rumunem czy Węgrem. Odpada Czarnogórzec. Mój pierwszy małżonek grał w kosza w Zastalu, to i jako wierna żona musiałam chodzić na mecze, więc dobrze wiem, jak przystojni są rdzenni Czarnogórcy. Czarnogórskie kobiety nie rodzą konusów. Tego, który pytał o Feima, trudno byłoby zaliczyć do wielkoludów. Raczej mizerota. Taki, co to takiej go żywić niż ubierać.
− Skoro studiował czy pracował z Feimem, to gdzie, jeśli nie w Albanii?
− Nigdy nie widziałam żywego Albańczyka, a tego gościa nie zapytałam, skąd jest.
− Chyba nieźle znasz jednego żywego Albańczyka – powiedział i zaraz ugryzł się w język. Wszyscy w redakcji wiedzieli, co łączy Szpaltę i Feima, ale i wszyscy udawali, że o tym nie wiedzą.
Zielona Góra, pl. Słowiański, piątek, przedpołudnie
Wczoraj po południu komisarz Miłosz Kleemann uprosił kierownika kursu, żeby go zwolnił z wieczornych zajęć w Legionowie. Chciałby wrócić do Zielonej Góry i porozmawiać ze stryjecznym bratem żony, profesorem uniwersyteckim w Szkodrze, adwokatem i jeszcze kimś bardzo ważnym, który niespodziewanie przyjechał z Albanii. A dziś rano Saimir wyjechał z Zielonej Góry, Kleemann więc powinien stawić się w komendzie. Po południu ma być na strzelnicy Gwardii, gdzie odbędzie się turniej o puchar komendantki. Jemu, starszemu aspirantowi Arturowi Bojce i aspirant Weronice Asamoah naczelnik Syski polecił reprezentowanie wydziału kryminalnego. Siebie Kleemann był pewny. Bojko także ma pewną rękę i celne oko. Obawiał się o Weronikę. Zadzwonił do niej z pytaniem, czy podczas jego nieobecności w Zielonej Górze doskonaliła swoje umiejętności i jak się spisywała na strzelnicy. Weronika powiedziała, że nie trenowała, ponieważ miała inne zajęcia, a i nie jest pewne, czy turniej odbędzie się w wyznaczonym terminie.
− Czyli popołudnie masz wolne – stwierdził Kleemann. – Zapraszam cię tam, gdzie zawsze.
− Tak jest, mój szefie. Po południu na pewno będę tam, gdzie zawsze – powtórzyła zadowolona.
Już rano komisarz Kleemann powinien się zameldować na Wąskiej, ale uznał, że skoro niedługo zostanie komendantem w którymś powiecie, to już może robić to, co mu się podoba. Wybrał się więc na plac Słowiański, gdzie do niedawno odrestaurowanego budynku historycznej resursy kupieckiej przeniósł się uniwersytecki wydział prawa. Pozostałe gmachy wokół placu rozciągniętego na śródmiejskim wzgórzu zajmują sądy i kancelarie adwokatów, obrońców wojskowych oraz radców prawnych, biura pisania podań i tłumaczy przysięgłych, dlatego miejscowi dowcipkują, że plac powinien zmienić nazwę na kolonia Temidy. A jeszcze trafniej by było, gdyby to był plac Wymiaru Sprawiedliwości, wtedy nikt spośród przyjezdnych nie pytałby o drogę do sądu rejonowego, okręgowego, administracyjnego, wojskowego, polubownego.
Kleemann nie był w budynku wydziału ani wówczas, kiedy rozsiadła się w nim prywatna szkoła finansów, która z powodu kandydatów na studentów zgasła, ani wcześniej, kiedy pokoje na parterze zajmowali urzędnicy, a na piętrach kwaterowali artyści malarze, aktorzy i dziennikarze. Zdziwił się, że na ścianach i suficie w sieni zaraz za ciężkimi drzwiami zachowały się gzymsy, rozety i płyciny. Odnowione wyglądały tak, jakby dopiero co wykonał je dziewiętnastowieczny sztukator. Policjant podszedł do okienka, przez które widział mężczyznę w czarnej bluzie i bejsbolówce z plakietką Grempler Security, aby go zapytać o drogę do pokoju profesora Bohdana Pakenhana, gdy ten odezwał się pierwszy:
− Komisarz z czymś konkretnym czy tak sobie? Na samodzielne zwiedzanie obiektu trzeba mieć przepustkę od dziekana.
Na pewno były policjant na wcześniejszej emeryturze, pomyślał Kleemann. Teraz w każdym urzędzie, markecie, szkole, nawet w prosektorium szarogęszą się ochroniarze, którzy zdobyli doświadczenie w policji, wojsku albo w straży pożarnej. Twarzy siedzącego w dyżurce Kleemann nie pamiętał. Przypuszczał, że jest to chłopisko, które odbębniło piętnaście lat w oddziale prewencji i zamiast dreptać z wnukami po parku, łowić ryby czy pielęgnować winorośle na działce, dorabia w firmie ochroniarskiej do skąpej emerytury. Kleemann z własnej woli nie odejdzie z policji, a jeżeli zostanie do tego zmuszony jak Daniel Jung, założy agencję detektywistyczną albo będzie prowadził warsztaty kryminalistyczne dla studentów. I posadzi jeszcze tyle krzewów winorośli, ile się zmieści wokół domku na działce. Z ich owoców jesienią będzie wyciskał sok, a potem robił wino. Od niedawna każdy, kto ma działkę na obrzeżach Zielonej Góry, zakłada winnicę i uważa się za winiarza, chociaż miejscowy napój tylko nazwą przypomina trunki pochodzące z plantacji węgierskich, mołdawskich, nadreńskich czy frankońskich. Dziewiętnastowieczny poeta, Karl von Holtei, kpił w farsie _33 minuty w Zielonej Górze, czyli w połowie drogi_: „Wino Czterech Mężczyzn to takie wino, którego żaden mężczyzna w pojedynkę, bez pomocy czterech pozostałych, nie jest w stanie przełknąć. Trzech bowiem musi go trzymać, a ten czwarty wlewa mu je siłą do gardła” . Zdaniem tego prześmiewcy po wypiciu kieliszka Wina Wartowniczego trzeba było nająć wartownika, aby w nocy co pół godziny budził konsumenta i przypominał mu o przewróceniu się na drugi bok, gdyż pozostawanie w tej samej pozycji wypali dziury w żołądku. Satyryk twierdził, że cierpkie Wino Pończoszane powoduje samoczynną repasację dziur w pończochach. W farsie jest mowa o Winie Szkolnym, którym straszono uczniów ociągających się z chodzeniem do szkoły. Kleemanna jeszcze bardziej rozśmieszała rymowanka Johannesa Trojana, w której humorysta ostrzegał przed piciem wina zielonogórskiego, ponieważ wydłuża twarze, a „policzki stają się jak trawa, / tak zieleni nosy. / Kto je pije, ten jest przezroczysty. / Kto je wypił, ten żałuje”.
− Ja do profesora Pakenhana – wytłumaczył Kleemann.
− A ja tu dopiero drugi dzień – przyznał się ochroniarz, sięgając po dziennik. – Mam spis pracowników dziekanatu i numery telefonów do sekretariatów katedr. Ten profesor, co jego nazwisko komisarz wymienił, to jaka katedra, tak?
Tego Kleemann dokładnie nie pamiętał.
− Coś związanego z prawem karnym.
− Podają, że jest katedra prawa karnego i katedra postępowania karnego. – Ochroniarz podniósł wzrok na Kleemanna, jakby domagał się wskazania, pod który numer telefonu ma zadzwonić, ale komisarz tylko wzruszył ramionami. – Zacznę od tej pierwszej. Jak nazwisko profesora?
− Bohdan Pakenhan – przypomniał Kleemann wolno, prawie sylabizując, akurat w chwili, gdy otworzyły się drzwi i do sieni wszedł profesor. – Już nie trzeba szukać.
− Miłosz? Prędzej komornika bym się... Ty do mnie? Jakaś sprawa służbowa? Nie dziś. Jeżeli prywatnie, to też trzeba było uprzedzić. Chętnie. Z tobą zawsze. Byśmy umówili się na późniejszą porę. – Wystrzelił serią zdań zdyszany profesor Pakenhan. – Cholera, nie mam czasu na dłuższą pogawędkę. Najpóźniej za pół godziny muszę się pojawić w auli audytoryjnej. Mój doktorant, _notabene_ dyrektor departamentu u marszałka, stanie do publicznej obrony rozprawy doktorskiej. Ale dla ciebie muszę kilkanaście minut... Zapraszam do gabinetu.
− Przepustka, komisarzu! – zawołał ochroniarz, gdy Pakenhan pociągnął prawą ręką za uchwyt drzwi wahadłowych między sienią i korytarzem, żeby przepuścić nieoczekiwanego gościa.
− Jakieś nowe zarządzenie dziekana? – zdziwił się profesor. Do Kleemanna powiedział, że od czasu przeprowadzki z Podgórnej na plac Słowiański czuje się tak, jakby siedział w ciupie bez wyroku. – I może dziekan kazał panu sprawdzać, co wchodzący do budynku mają w kieszeniach?
− Musi być przepustka, inaczej wejście do obiektu zabronione. – Tembr głosu ochroniarza wyrażał stanowczość.
− Niech pan przestanie się wygłupiać.
− Takie są przepisy, profesorze. Tu jest wydział prawa. Musi być porządek, tak.
Pakenhan uśmiechnął się pod nosem z niedowierzaniem. Od z górą dwudziestu lat jako pracownik naukowy uniwersytetu wchodzi do rektoratu, bywa w budynkach wydziału lekarskiego, odwiedza kolegów w instytucie astronomii, gdzie są naprawdę drogie urządzenia badawcze, ale nigdzie nie spotkał tak zachowującego się ochroniarza. Co innego, gdyby Kleemann wyglądał jak lump i nie szedł w jego towarzystwie. Promotor spodziewał się, że po pomyślnej obronie świeżo upieczony doktor zaprosi go na obiad w restauracji hotelu Ruben, bo taki jest zwyczaj, dziś więc nie zdąży wygarnąć kierowniczce dziekanatu tego, co myśli o jej zarządzeniu i o ochroniarzu. Zrobi dopiero w poniedziałek z samego rana. Właściwie do ochroniarza nie powinien mieć pretensji.
− Przyszedłeś mnie przesłuchać czy na koleżeńskie pogaduchy? – zapytał Pakenhan, wskazując Kleemannowi krzesło przy stoliku. Sam usiadł za biurkiem. Nie czekając na odpowiedź, nastawił budzik i rzucił: − Mamy kwadrans dla siebie.
− Wczoraj wieczorem...
− Jednak przesłuchanie.
− Tylko koleżeńska rozmówka – zapewnił go policjant. – Chodzi mi o Saimira, stryjecznego brata mojej żony. Byłem w Legionowie na kursie dla kandydatów na szefów i ich zastępców w komendach powiatowych, kiedy Olta zadzwoniła, że Saimir jest w Zielonej Górze. Przyjechał bez zapowiedzi. To szybko wróciłem do domu, a jego... już nie ma.
− Jak, nie ma? Przecież wczoraj wieczorem z nim rozmawiałem.
− Pomyślałem o tobie, Bohdan, mając w pamięci to, że niedawno przywiozłeś go z Berlina. Właściwie to niewiele o nim wiem. Olta coś tłumaczy, ale to wszystko jest jakieś takie... Jak mówią Rosjanie: _Biez wodki nie razbieriosz_.
− Już wtedy, kiedy jechaliśmy z Berlina, pożałowałem, że zaproponowałem mu wycieczkę do Zielonej Góry. Wydał mi się co najmniej dziwny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie znam Albańczyków, chociaż w moich żyłach płynie odrobina południowej krwi. Moja praprababka ze strony matki była Włoszką, co niedawno odkryłem w dokumentach rodzinnych. – Kiwając głową, Pakenhan splótł dłonie na piersiach. − Na tylnej kanapie mojego opelka leżała pożółkła od słońca „Gazeta Zielonogórska”. Saimir po nią sięgnął. Pobieżnie przejrzał strony. Już ją odkładał, gdy nagle coś go zatrzymało. Otworzył gazetę mniej więcej w połowie, pochylił się i długo nie odrywał wzroku od tego, co go zainteresowało. Potem złożył gazetę i zapytał, czy może ją zabrać do Albanii. Chciałby pokazać swoim studentom, jak wygląda gazeta regionalna w Polsce.
− Akurat to pochwalam. – Potaknął gwałtownie Kleemann. – Nie pochwalam natomiast tego, że przyjechał nagle i nagle odjechał. Tak wykształcona osoba nie robi.
− A dlaczego wyjechał?
− Olta twierdzi, że wczoraj wieczorem sam wybrał się do miasta. Chciała mu towarzyszyć, lecz on... Dziś zjadł śniadanie i wyjechał. Nic z tego nie rozumiem. Zdaniem Olty nie powinienem się dziwić, bo tacy są wszyscy Albańczycy z Gór Przeklętych.
− Wczoraj wieczorem byłem w Palmiarni z tym kolegą, który jest recenzentem pracy mojego doktoranta. Jako profesor pracuje na uniwersyteckich wydziałach prawa w Gdańsku i bodajże w Toruniu. Jest też w centralnej komisji do spraw stopni naukowych, z takim więc... Zaprosiłem go na miejscowe wino. Zawsze należy zrobić dobre wrażenie na recenzencie, tym bardziej że mój doktorant się nie wysilił. Gdyby nie to, że doktorant jest dyrektorem biura poseł Carewicz, a z nią lepiej nie zadzierać, dawno posłałbym go na zieloną trawkę. – Przebierając palcami lewej ręki po blacie biurka, Pakenhan uśmiechnął się do Kleemanna porozumiewawczo. – Było tak koło dziewiątej, może troszkę później, już miałem przywołać kelnera, żeby zapłacić za wino, gdy do Palmiarni wszedł facet. Wydał mi się znajomy. Skąd? W pierwszym odruchu nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go spotkałem. On też zwrócił na mnie uwagę. Nawet jakby się ucieszył i się uśmiechnął. Rzuciłem po angielsku, że chyba go znam, lecz, niech mi wybaczy, nie pamiętam, kiedy i gdzie się widzieliśmy. Bywam na tylu konferencjach, spotykam tylu ludzi, że musiałbym... Saimir Veliaj, Albania, przypomniał swoje imię i nazwisko. Zaprosiłem go do naszego stolika. Zaproponowałem po kieliszku zielonogórskiej kwaśnicy zwanej winem, która na ogół nie wykrzywia twarzy gości dopiero wtedy, kiedy im się powie, że to trunek z miejscowych winogron zebranych na winnicy założonej najbardziej na północ w Europie. Recenzent należy do tych, którzy nie wylewają za kołnierz, więc było mu obojętne co jest w kieliszku. Saimir podziękował. Pił wodę. Powiedział, że umówił się z jakimś redaktorem. To Albańczyk ożeniony z Polką, który pracuje w „Gazecie Zielonogórskiej”. Wymienił jego nazwisko. Może gdybym czytał prasę papierową, to by mi jego nazwisko utkwiło w głowie. Mnie wystarcza tyle, ile jest w internecie. – Pakenhan spojrzał na budzik. Nie zapowiedział, że za pięć minut rozlegnie się gong i będzie musiał pożegnać się ze swoim kolegą, ale Kleemann tak to zrozumiał. − Świat robi się coraz mniejszy, Andrzej. W pale się nie mieści, żeby Albańczyk był dziennikarzem w polskiej gazecie. Dokąd to doprowadzi? Jeszcze trochę i zginie nasz język, nasza kultura, nasza tradycja. Od Bugu po Cabo da Roca będzie multi-kulti. Tego nie powiedziałem, tylko tak sobie pomyślałem. Saimir spytał, czy potwierdzam przyjazd na konferencję do Szkodry. Zupełnie o niej zapomniałem. Wtedy, kiedy wiozłem go z Berlina do Zielonej Góry, powiedział, że jego katedra ma w planie konferencję na temat dóbr osobistych w prawie cywilnym, karnym i prasowym. Byłoby mu miło, gdybym przyjechał do Szkodry i wygłosił referat. Powiedział, że językiem konferencji będzie angielski, którym, jak wiesz, posługuję się na równi z polskim, a niekiedy może i sprawniej. Angielski dla młodego Albańczyka jest przepustką do ciekawszego świata. Nawiasem mówiąc, w angielskim Saimir jest nie najgorszy.
Jeszcze na studiach Pakenhan opowiedział Kleemannowi, że jego ojciec był Anglikiem, który przyjechał do Polski jako młody inżynier kontraktu wtedy, kiedy firma z Manchesteru ustawiała swoje zgrzeblarki w halach tkalni w Bielsku-Białej. Tam poznał jego matkę, świeżo upieczoną psycholożkę, i dlatego nie wyjechał z Polski. Bohdan chodził do polskiej szkoły, a letnie i zimowe wakacje spędzał u dziadków w Manchesterze, gdzie się nauczył języka angielskiego. Kto o tym nie wie, bierze go za Anglika, ale gdy się odezwie adwokacką polszczyzną, nabiera wątpliwości.
− Czy Saimir mówił, dlaczego przyjechał do Zielonej Góry bez uprzedzenia? – Kleemann chciał sprawdzić, czy Pakenhan powie to samo, co usłyszał od Olty. Wydawało mu się, że żona coś ukryła.
− Powiedział, że załatwiał jakąś sprawę związkową w Berlinie. Zapowiadało się na dłużej, a że poszło mu jak po mydle, postanowił wpaść do Zielonej Góry. Z Berlina ma polecieć do Brukseli, ale dopiero za kilka dni. Więcej się nie dowiedziałem, bo akurat wtedy, kiedy zaczął mówić o Brukseli, wszedł ten Albańczyk, który pracuje w redakcji „Gazety Zielonogórskiej”. Saimir pożegnał się ze mną i z profesorem recenzentem. Tyle, Miłosz. – Pakenhan rozciągnął ręce i zrobił taką minę, jakby czuł się winny, że nic więcej nie może powiedzieć Kleemannowi. – Pomyślałem, że przed wyjazdem na konferencję do Szkodry umówię się z redaktorem i pogadam z nim o Albanii. Pewnie nie odmówi. Do każdego wyjazdu staram się solidnie przygotować. Jak dostałem zaproszenie na konferencję prawników w słoweńskim Mariborze, to sobie pogadałem z trenerem koszykarzy Stelmetu. Wiesz, że w tej drużynie jest po dwóch Słoweńców i Czarnogórców?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Kleemann rzucił:
− Dlaczego Saimir nagle wyjechał?
− Trudno to zrozumieć. W każdym razie ja...
− Moja Olta twierdzi, że dostał esemesa. Natychmiast musi wrócić do Albanii. Ich bezpieka, odpowiedniczka naszej ABW, zatrzymała prezesa krajowego stowarzyszenia sędziów. Jutro ma się odbyć posiedzenie zarządu stowarzyszenia w Tiranie, a Saimir Veliaj jest pierwszym wiceprezesem.
− Coś mi tu nie pasuje – powiedział profesor Pakenhan, pokazując na budzik. – Na dziś dość. Już muszę wyjść, Miłosz.
Zielona Góra, Winne Wzgórze, piątek, wczesne popołudnie
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.