- W empik go
Winnetou. Tom II - ebook
Winnetou. Tom II - ebook
Tło powieści Winnetou stanowią wydarzenia końcowej fazy podboju Dzikiego Zachodu. Dziki, pierwotny, indiański świat przeciwstawiony jest cywilizacji amerykańskiej, przy czym szala sympatii przechyla się często na stronę Indian. May pokazuje białych osadników jako zachłannych i niegodziwych obcych, który działania zaburzają dotychczasowe życie Indian.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-615-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W roli detektywa
Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nadzieja ta nie ziściła się. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwóch handlarzy, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Keiowehów.
Jak się później dowiedziałem od Winnetou, zastrzelił ich Santer.
Podróż czółnem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia Rio Bosco równocześnie z obu handlarzami, mimo iż opuścili oni wieś Tanguy znacznie wcześniej od niego. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary handlarzy; pragnąc je zagrabić, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł przybywszy na to miejsce.
Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowadzenie tylu zwierząt jucznych przez sawanny przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodatku musiał się śpieszyć, gdyż wiedział, że pościg trwa.
Na nieszczęście przez kilka dni padał deszcz i pozacierał ślady, tak że Winnetou nie mógł się już zdać na swój wzrok, lecz jedynie na domysły. Przypuszczając, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam spieniężyć swój łup, postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej.
Po szeregu straconych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktorii Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem wzdłuż Red River. Winnetou rozstał się ze wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał pod dostatkiem złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie. Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajduje – nie zostawił nam bowiem żadnej wskazówki nad Natchitoches – zwróciliśmy się w kierunku Arkansas, aby najkrótszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowałem bardzo, że na razie nie zobaczę mego przyjaciela, ale zmienić tego nie mogłem. Przybyliśmy wreszcie pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego Mr. Henry’ego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy warsztacie. Był tak zajęty, że nie dosłyszał szmeru wywołanego otwieraniem drzwi.
– Dobry wieczór, Mr. Henry! – pozdrowiłem go tak, jak gdybym zaledwie wczoraj był po raz ostatni w jego domu. – Czy nowy sztucer prędko już będzie gotowy?
Z tymi słowy usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, patrzył na mnie przez chwilę jak nieprzytomny i krzyknął radośnie:
– Wy... wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy... surveyor... ten legendarny Old Shatterhand!
Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż klasnęło.
– Old Shatterhand! Skąd znacie to przezwisko? – spytałem, gdy wreszcie wypuścił mnie z uścisku.
– Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższego sektora, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać. Ale ukoronowaniem tych wiadomości było to, co powiedział Winnetou.
– Jak to?
– Słyszałem od niego o wszystkim.
– Co? Jak? Czyżby był tutaj?
– Naturalnie, że był.
– Kiedy?
– Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o mojej starej rusznicy na niedźwiedzie, toteż nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego, jaki teraz z was westman, usłyszałem o bawole, o szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!
Mówił w tym tonie jeszcze długo i nic nie pomogły moje kilkakrotne protesty. Uścisnął mnie ponownie, nadzwyczajnie uradowany tym, że to on skierował drogę mego życia na Dziki Zachód. Jak się okazało, Winnetou nie stracił już tropu Santera i dotarł za nim w pośpiesznym tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten jego pośpiech sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. Zostawił Henry’emu wiadomość, że prosi, abym się udał za nim do Nowego Orleanu, jeśli mam na to ochotę, Postanowiłem oczywiście natychmiast wyruszyć w tę podróż.
Musiałem naturalnie załatwić przedtem moje sprawy zawodowe i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stone’em i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie, bez mojej zresztą wiedzy, egzaminowano przed wyjazdem na pomiary. Mój stary Henry nie mógł się powstrzymać, aby z nami nie pójść. Co tam było do opowiadania i wyjaśniania! Okazało się przy tym, że nasz sektor był najbardziej ze wszystkich narażony na niebezpieczeństwo. Wiadomo, że ja jeden ze wszystkich surveyorów pozostałem przy życiu.
Sam starał się wszelkimi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrodzenie, ale na próżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówioną zapłatę, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surveyorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy – wynik mego nadmiernego wysiłku.
Sam wygłosił ostrą przemowę, ale nie uzyskał tym nic ponad to, że go razem z Dickiem i Willem wyproszono za drzwi. Wyszedłem oczywiście za nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była wcale znaczna.
Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry’ego adres swego hotelu w Nowym Orleanie. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili wypocząć w St. Louis, czego im nie mogłem brać za złe. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, zamiast indiańskiego, i tak odświeżony wyruszyłem koleją na Południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę dałem do przechowania Henry’emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność nie potrwa długo.
Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tym, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że w tym właśnie czasie wrzała w całej pełni Wojna Domowa. Missisipi była na razie otwarta dla żeglugi, ponieważ słynny admirał Farragut opanował ją znowu na korzyść stanów północnych. Mimo to statek, na którym się znajdowałem, spóźnił się znacznie z powodu rozmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. Toteż gdy przybywszy do Nowego Orleanu zapytałem w oznaczonym hotelu o Winnetou, odpowiedziano, że wyjechał poprzedniego dnia. Zostawił mi tylko wiadomość, że udaje się za Santerem do Viksburga i że jednak ze względu na niepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży. Obiecał przy tym, że wracając zostawi Mr. Henry’emu w St. Louis wiadomość, gdzie należy go szukać. Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy – być może – potrzebowali wsparcia, z drugiej strony, pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle doszedłem jednak do przekonania, że wątpliwe jest, czy Winnetou zdoła dotrzeć do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Był tylko jeden, północno-amerykański, który korzystając z chwilowego uspokojenia się wojny zamierzał popłynąć na Kubę; tam mogłem znaleźć okazję do wyjazdu, jeśli już nie do Europy, to przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się więc długo, wsiadłem na ów statek.
Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy można było zaufać któremuś z bankierów nowoorleańskich? W dodatku nie miałem na to czasu, gdyż ledwo zdołałem kupić bilet. Wiozłem więc całą gotówkę z sobą. Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Wprawdzie przez cały dzień było chmurno i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadało niebezpiecznego orkanu. Poszedłem więc beztrosko spać, tak samo zresztą jak i inni podróżni, którzy również skorzystali z okazji aby wyjechać do Nowego Orleanu. Po północy obudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Zerwałem się z łóżka, gdy wtem statek uderzył o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich momentach myśli o pieniądzach?! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnym zamieszaniu długo musiałbym szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czym prędzej spod szczątków kajuty i pośpieszyłem, a raczej potoczyłem się na pokład. Statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.
Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast i przewaliła się przeze mnie fala. Zdawało mi się, że słyszę krzyki, ale zagłuszyło je wycie orkanu. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale, za nimi zaś – ląd. Statek dostał się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się roztrzaskać. Łodzie zabrała woda. Gdzie był ratunek? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Leżeli tu ludzie trzymając się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.
Wtem nadpłynęła jedna, wysoka jak dom i widoczna mimo ciemności dzięki swemu fosforycznemu połyskowi. Dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby się miał już rozlecieć w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale natychmiast ją puściłem. Fala porwała mnie, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie uniosła z powrotem. Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, ale wydawało mi się, że to trwa długie godziny. Wtem potężna fala uniosła mnie w powietrze i rzuciła między skały w spokojną wodę tak gwałtownie, jakby mnie wypluła. Żeby się jej tylko nie dać pochwycić z powrotem! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z największym wysiłkiem, na jaki się mogłem zdobyć. W użytym dopiero co wyrażeniu „spokojna woda” mam oczywiście na myśli tylko względny spokój. Fala zaniosła mnie poza obszar nasilenia burzy, ogromne fale zostały w tyle, wicher jednak rzucał mną po wodzie jak korkiem. Na szczęście zobaczyłem wreszcie ląd. Gdybym go wówczas nie dostrzegł, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem teraz, w którym kierunku mam płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole posuwałem się naprzód bardzo powoli, dotarłem w końcu do brzegu. Dotarłem – ale nie tak, jak chciałem. Zarówno morze, jak ląd pogrążone były w ciemności. Nie mogłem ich od siebie odróżnić ani znaleźć odpowiedniego miejsca do lądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, iż nie zdołam się już podnieść. Pozostało mi jednak jeszcze tyle przytomności, że wdrapałem się po tej skale na górę. Tam zemdlałem.
Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżę na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż skała była śliska i z trudem mogłem się na niej utrzymać, a burza wciąż tak silna, że mogła mnie znieść. Po jakimś czasie zauważyłem, że się zmniejszyła i jak to zwykle bywa z takimi gwałtownymi huraganami, ucichła nagle. Deszcz ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy. W ich nikłym świetle dopiero rozpatrzyłem się w swoim położeniu. Znajdowałem się na brzegu; za mną szalały fale, a przede mną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych huragan powyrywał z ziemi, a niektóre nawet poniósł dalej. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak obecności ludzi, udałem się więc ku nim czym prędzej.
Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się fort Jefferson. Nieszczęśliwi mieszkańcy stali obok swoich domostw poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach uniosła. Jakże się zdziwili moim widokiem! Wytrzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za widmo. Morze szalało jeszcze tak, że musieliśmy głośno krzyczeć, by się nawzajem dosłyszeć.
Rybacy zajęli się mną bardzo życzliwie, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i niezbędną odzież, gdyż byłem ubrany w taki strój, w jakim ułożyłem się do snu podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało wyruszyć na wybrzeże, by szukać innych rozbitków. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się przywrócić życie, ale reszta nie żyła. Kiedy nadszedł dzień, ujrzałem brzeg pokryty naniesionymi przez wodę szczątkami rozbitego okrętu. Dziób tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan. Byłem zatem rozbitkiem, i to w najpełniejszym tego słowa znaczeniu, gdyż zostałem ogołocony ze wszystkiego. Pieniądze, które przeznaczyłem na tak ważny cel, leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tym strapieniu nie brakło pociechy; żyłem, ja i jeszcze trzej inni towarzysze podróży, a to już można było uważać za szczęście.
Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie nasze potrzeby, a mnie ułatwił nadto wyjazd statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszy niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tym mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do życia. Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem w każdym razie na pewno liczyć na pomoc Henry’ego? Byłem mu już winien tyle wdzięczności, że nie chciałem powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam spotkam Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego pogoń za Santerem mogła trwać miesiącami albo i dłużej i gdzież miałem go szukać? Postanowiłem wprawdzie spotkać się z nim znowu, ale w tym celu trzeba było udać się na Zachód do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć znów na własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych warunkach najłatwiej dojdę do tego w Nowym Jorku.
Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Szczęście istotnie mi sprzyjało. Poznałem wielce szanownego Mr. Josy Tailora, kierownika sławnego podówczas zakładu prywatnych detektywów, i poprosiłem go o przyjęcie do pracy. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w ostatnich czasach, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem jednak, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że w końcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie takie zadania, jakie rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie. Pewnego razu zawezwał mnie do siebie już po apelu. Zastałem u niego jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek przykry dla niego osobiście, a zarazem niebezpieczny dla jego interesów.
Miał on syna jedynaka, imieniem Wiliam, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w tak szerokie pełnomocnictwa, że wszelkie jego dyspozycje w sprawach finansowych znaczyły tyle samo, co dyspozycje ojca. Syn, z usposobienia bardziej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowymi z zakresu sztuki, a nawet metafizyki niż księgowością i uważał siebie nie tylko za uczonego, lecz także za poetę. W tym przekonaniu utwierdził go fakt, że gazety nowojorskie przyjęły kilka jego wierszy. Dziwnym trafem młody Ohlert wpadł na pomysł napisania tragedii, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił zaznajomić się gruntownie z chorobami umysłowymi i nabył mnóstwo odpowiednich dzieł. Skutek tego był straszny: młodzieniec zaczął się coraz bardziej identyfikować z poetą-bohaterem swojej tragedii, a w końcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał w tym czasie lekarza, który nosił się rzekomo z zamiarem utworzenia zakładu dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i potrafił wzbudzić takie zaufanie bankiera, że ten poprosił go, by się zaznajomił z jego synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.
Od owego dnia nawiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwóch. Teraz dopiero zaczął się bankier dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z szarlatanów, jakich tysiące uwija się po Stanach Zjednoczonych.
Tailor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy bankier wymienił nazwisko Gibsona, okazało się, że mamy do czynienia z dawnym znajomym, którego już pewien czas śledziłem z powodu innej jego sprawki. Miałem nawet jego fotografię. Kiedy pokazałem ją Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna. Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas pod rozmaitymi postaciami po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił swoją należność i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś przyszła tragiczna depesza z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.
Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacjenta, aby posiąść znaczne sumy. Wiliama znali najwybitniejsi finansiści i mógł od nich dostać tyle pieniędzy, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie szarlatana i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie zlecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwo, fotografię Wiliama Ohlerta i pojechałem do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyty na wypadek, gdybym musiał zmienić swój wygląd. W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście razem z Ohlertem. Potem ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale zdołałem odnaleźć ich ślad dopiero po długich i mozolnych poszukiwaniach. Dopomagał mi w tym Mr. Henry, którego oczywiście odwiedziłem zaraz po przyjeździe. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie w roli detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na Dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztucer wielostrzałowy. A moją rusznicę obiecał mi także do tego czasu przechować. Ohlert i Gibson popłynęli parowcem po Missisipi do Nowego Orleanu, musiałem więc podążyć tam za nimi. Ohlert senior dał mi wykaz firm, z którymi łączyły go stosunki handlowe. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że Wiliam był w tych firmach i podjął duże sumy pieniędzy. To samo uczynił również w Nowym Orleanie u kilku przyjaciół swego ojca. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, gdyby Wiliam zjawił się raz jeszcze.
To były wszystkie wiadomości, które zebrałem. Teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkim zapełniającym ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policję, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak czekać na wynik starań władz policyjnych. Nie chciałem tracić bezczynnie czasu, snułem się więc wśród tego chaosu i szukałem licząc trochę na szczęśliwy przypadek. Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach miasta, gdzie wzdłuż brudnych, wąskich uliczek ciągną się gęsto skupione domy z ganeczkami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można ujrzeć wszystkie barwy twarzy, od białej i żółtej do najgłębszej murzyńskiej czarności. Mężczyźni nawołują się, kobiety krzyczą głośno, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy utworami.
Lepsze wrażenie sprawiają liczne małe przedmieścia, gdzie stoją zgrabne wille, otoczone czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam znajduje mieszkaniec upragniony spokój, gdy wydostanie się z hałasu miejskiego.
Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie, Roi się tam od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich bel bawełny i beczek, wśród których krzątają się setki robotników. Widzowi może się zdawać, że został przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.
Chodziłem tak po mieście, na próżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej, szerokiej Common Street wpadł mi w oko szyld piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.
Jakim powodzeniem cieszyło się już wówczas to piwo, przekonałem się widząc w lokalu mnóstwo gości. Dopiero po długim poszukiwaniu znalazłem w samym kącie nie zajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o odstraszającej powierzchowności. Poszedłem tam mimo to i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić w jego towarzystwie szklankę piwa.
Po twarzy przemknął mu uśmiech politowania. Zmierzył mnie badawczym, pogardliwym prawie spojrzeniem i zapytał:
– Macie pieniądze, master?
– Oczywiście! – odrzekłem zdziwiony tym pytaniem.
– Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?
– Rozumie się.
– Dobra, po cóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Widać z tego, że jesteście greenhorn. Diabli porwaliby każdego, kto by mi spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba, i każdemu, kto by się temu sprzeciwiał, dajcie w ucho!
Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że się zarumieniłem. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem sobie, choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienem odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając odrzekłem:
– Można być grzecznym, lecz mimo to starym wygą.
– Pshaw! – powiedział ze spokojem. – Nie wyglądacie na to. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to do niczego nie doprowadzi. Nie pomyślałem o was nic złego. Nie wiem więc, dlaczego chcielibyście mnie zaczepić. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi.
Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe, ogniska po drugiej stronie Missisipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta czy nawet dwudziesta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym należało zdjąć kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, nie odniósł ani jednej rany. Dlatego zabobonni uważali go za człowieka, którego się kule nie imają.
Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć”, był to jego wojenny przydomek nadany mu przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnej chudości. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy. Niezwykle wysoki, pochylony ku przodowi, wyglądał istotnie tak, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie trzepotały mu wokoło nóg. Skórzana również bluza skurczyła się widocznie, tak że rękawy jej sięgały ledwie po łokcie. Obie kości przedramienia przezierały przez skórę.
Z bluzy wystawała długa szyja, z wystającym jabłkiem Adama. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że nie ma na niej pięciu hitów mięsa. Oczy w głębokich oczodołach, a na głowie ani jednego włosa! Strasznie zapadłe policzki, kanciaste szczęki, występujące mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty nos składały się rzeczywiście na całość, której można się było przestraszyć. Jego długie i wychudłe nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich pestówek.
Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic kentuckich, jakie dziś spotyka się już rzadko, gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkom. Reszta uzbrojenia Old Deatha składała się z kordelasa i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wystawały zza pasa.
Oberżysta przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy podniosłem szklankę do ust, myśliwiec wyciągnął do mnie swoją i rzekł:
– Stój! Nie tak prędko, chłopcze! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju jest taki zwyczaj.
– Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi – odrzekłem nie kwapiąc się bynajmniej do podjęcia jego wezwania.
– Nie róbcie ceregieli! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy nawet w myślach skręcać sobie karków. Trąćcie się więc! Nie jestem szpiegiem ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.
To już brzmiało inaczej niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:
– Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, że się znajduję w złym towarzystwie.
– A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?
– Z tego samego powodu, który i innych tu przywiódł: Szukać szczęścia.
– Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszeń, a błyszczące dolary same zaczną w nią wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, krzyczą o tym wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach ludzi, które toną w nurtach życia i giną bez śladu w walce z nim, nikt nie napisze nawet wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?
– Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.
– Baczcie więc bystro, żeby trop ten nie uszedł waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem zwiadowcą, poszukiwaczem ścieżek, który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimo to daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak zamek na lodzie, istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni. Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy nic na te słowa nie odpowiedziałem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł:
– Nie wiecie oczywiście, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Zawsze mnie to trochę porusza, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że pójdzie on niezawodnie na dno. Moja matka bardzo mnie kochała. Gdy umierała, byłem dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać już było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mądrzejszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejsi ode mnie! Poznaję po was, że z wami może się stać to samo, co ze mną.
– Rzeczywiście? Jak to?
–Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indianin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem z wrażenia. Na waszym ubraniu nie ma ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.
– Nie zamierzam bynajmniej go tutaj szukać.
– Tak? Czy będziecie tak dobrzy powiedzieć mi, jaki obraliście sobie zawód?
– Odbyłem studia uniwersyteckie.
Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, który na jego twarzy wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
– Studia! O biada! Nie budujcie na tym zbyt wiele. Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Doświadczyłem już tego niejednokrotnie.
Czy macie jaką posadę?
– Tak. W Nowym Jorku.
– Jaką?
Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie nie podobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem wyjawić prawdy, przeto oświadczyłem:
– Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.
– Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza jest o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy, mający za sobą studia, otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. I jeszcze do tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo swej młodości wielkim zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można polegać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! A więc polecono wam załatwić jakiś pieniężny interes.
– Coś w tym rodzaju.
– Tak! Hm!
Obrzucił mnie znowu bystrym, badawczym spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:
– Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj.
– Wątpię.
– Nie chcę was pozbawiać tego przekonania, ale udzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą w oko dokładnością, a teraz wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, zatrzymując się na przechodniach. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem? Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.
– Zwróćcie się do hoteli!
– To okazało się daremne, a tak samo bez skutku pozostały starania policji.
Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem parsknął z cicha, strzelił palcami i rzekł:
– Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.
W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził ten mój pogląd, mówiąc dalej:
– Przybywacie tu w sprawie podobnej, jak się sami wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policja. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Deathem, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.
– No kogo, sir?
– Prywatnego detektywa, który podjął się zadania raczej rodzinnej niż kryminalnej natury.
Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie. Sprzeciwiłem się przeto tymi słowy:
– Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się.
– Nie przypuszczam!
– Na pewno!
– Well! To wasza rzecz, czy przyznacie mi słuszność, czy też nie. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tym zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi, czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest w tym także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policja. Poszukiwany jest w rękach łotra, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman buduje sobie nawet z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady, i rzadko kiedy się pomyli.
– Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej wyobraźni, master.
– Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi! Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam coś poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to jest chwalebne, chociaż wątpię, czy rozumne.
Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Zęby to naprawić, odezwałem się tymi słowami:
– Są sprawy, w które nie należy nikogo wtajemniczać, szczególnie nikogo obcego. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę...
– Ależ skąd! – przerwał mi, kładąc monetę na stole. – O obrazie nie ma mowy! Żywiłem w stosunku do was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość ku wam.
– Może się jeszcze kiedy spotkamy!
– Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksasu, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem szczęśliwej drogi, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie ma on zamiaru obrazić was, a żadnemu nowicjuszowi nie zaszkodzi, jeśli będzie myślał o sobie skromniej.
Włożył na głowę sombrero z szerokimi kresami, które wisiało dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uździenicę na plecy, chwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy zaledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, podszedł jeszcze raz do mnie i szepnął:
– Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja także studiowałem i z przyjemnością dziś wspominam, jakim to wówczas byłem zarozumiałym głupcem. Do widzenia!
Po tych słowach opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego osobliwa i wyśmiewana z lekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Chętnie bym się właściwie pogniewał na niego. Zadawałem sobie nawet trud, by się zmusić do gniewu, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego wygląd budził we mnie coś jakby litość, słowa jego były surowe, ale glos brzmiał przy tym łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem w gruncie rzeczy, że był dla mnie dobrze usposobiony. Spodobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić cennych wskazówek. Nazwę „greenhorn”, którą mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam Hawkens tak mnie do niej przyzwyczaił, że już nie mogła mnie dotknąć. Nie uważałem również za stosowne chwalić się przed nim, że byłem już raz na Zachodzie.
Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyśleniu przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny... jak Gibson. Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się plecami do drzwi. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którym siedział przedtem Old Death. Gibson musiał więc podejść do mego stolika, jeśli chciał coś wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.
Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś, natomiast usłyszałem szmer drzwi obracających się w zawiasach. Odwróciłem się czym prędzej, ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka wsadziłem kapelusz na głowę, rzuciłem oberżyście zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć w gęstej gromadzie ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i przyśpieszył kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wąskiej uliczce, do której dobiegłem właśnie w chwili, gdy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście rozgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmieli, ruszyłem ku niemu kłusem. Policjanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie stanąłby po mojej stronie. Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej stronie stały zwartym szeregiem małe domki, a naprzeciw ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Sporo ludzi kręciło się na placu, ale Gibsona nie zauważyłem. Widocznie gdzieś się już ukrył. Przy sklepie fryzjera stał oparty o drzwi jakiś Murzyn. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie musiał spostrzec zbiega. Podszedłem więc do niego, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział dżentelmena wybiegającego z uliczki. Zapytany pokazał w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:
– O tak, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.
Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim pojawił się jakiś Murzyn. Powiedziałem mu, o co chodzi, on zaś zatrzasnął mi przed nosem drzwi, mówiąc:
– Ja zapytać najpierw massę. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.
Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił Murzyn z odpowiedzią:
– Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.
Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż właściciel willi na pewno nie pożałowałby mi kuli. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policję. Kiedy przechodziłem w najwyższym gniewie przez plac, podbiegł do mnie jakiś chłopiec z kartką w ręku.
– Sir, sir! – zawołał. – Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę?
– Od kogo ta kartka?
– Od dżentelmena, który wyszedł z tamtego domu – odrzekł wskazując przy tym nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. – On napisał te słowa i polecił wam je oddać. Ale dajcie wpierw dziesięć centów, to ją dostaniecie.
Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł swoją drogą. Na kawałku papieru, wyrwanym z notatnika, przeczytałem, co następuje:
Szanowny Master!
Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się, że mnie ścigacie. Uważałem was za człowieka naiwnego, ale nie aż tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej niż pół łuta mózgu, nie powinien zabierać się do takich spraw. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie ode mnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał, i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.
Gibson
Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu! Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być może, Gibson obserwował mnie z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu tego zadowolenia, żeby mnie widział w kłopocie. Rozglądałem się przy tym badawczo po placu. Gibsona nie było widać. Murzyn zniknął spod sklepu, a chłopca, który mi podał kartkę, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czym prędzej ulotnić.
Podczas gdy ja układałem się z Murzynem o wpuszczenie do willi, Gibson znalazł czas na napisanie listu o kilkudziesięciu wyrazach. Murzyn wystrychnął mnie na dudka, a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem taką minę, jak gdyby wiedział, że chodzi o to, by mnie wyprowadzić w pole.
Popadłem oczywiście w gniewny nastrój: czułem się skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policją, że widziałem Gibsona. Wracając nie wstępowałem już na plac, ale przeszukałem raz jeszcze wychodzące nań ulice, oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż jasne było, że Gibson opuścił tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności wyjazdu z Nowego Orleanu.
Wpadłem na tę myśl pomimo swego „pół łuta” ważącego mózgu i udałem się wobec tego na miejsce, gdzie stały okręty, które miały odejść tego dnia. Pomagali mi dwaj policjanci w cywilnych ubraniach, ale także na próżno. Gniew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takiego szczątka w nos, odebrał mi wszelki spokój, snułem się więc po ulicach do późna w noc i zaglądałem do najrozmaitszych restauracji i szynków. Czując się już zbyt znużonym, poszedłem w końcu do swego pensjonatu i położyłem się spać.
Sen przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki wariatów, którzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pękate rękopisy, żebym je przeczytał. Oczywiście były to same tragedie z obłąkanymi poetami jako bohaterami. Musiałem czytać i czytać, bo Gibson stał obok mnie z rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym przestał na chwilę. Czytałem i czytałem, aż mi pot spływał z czoła. Chcąc się obetrzeć wydobyłem chustkę z kieszeni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili Gibson strzelił!
Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojony, lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po całym łóżku starając się wyrwać Gibsonowi rewolwer i strąciłem z małej szafki nocnej lampę służącego. Policzono mi za nią nazajutrz osiem dolarów.
Zbudziłem się oblany potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontchartarain, gdzie orzeźwiłem się kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, zajrzałem też do piwiarni, w której wczoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, nie spodziewając się bynajmniej znaleźć tu jakiegokolwiek śladu. Lokal nie był taki pełny jak dnia poprzedniego. Wczoraj nie można było doprosić się gazety, dzisiaj aż kilka leżało nie zajętych na stole. Wziąłem jedną z nich.
Nie mając zamiaru dokładnie czytać, rozłożyłem ją na chybił trafił. Pierwsze, co mi wpadło w oko, był wiersz. Przerzucając gazetę, zwykle czytywałem poezje na samym końcu albo wcale ich nie czytałem. Tytuł utworu, który zauważyłem, przypominał tytuły rozdziałów kryminalnych powieści, bo brzmiał „Noc najstraszliwsza”. Odebrało mi to ochotę do czytania. Chciałem już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod wierszem dwie litery: „W.O.”.
Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko Wiliama Ohlerta. Ponieważ tyle czasu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego, iż skojarzyłem z nimi te litery. Ohlert junior uważał się za poetę. Czyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, żeby drukować swoje rymy? Być może dlatego wydrukowano wiersz tak szybko, że autor zapłacił za to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na jego ślady. Wiersz brzmiał:
Noc najstraszliwsza
Znaszli tę noc, z którą na ziemią leci
Wycie wichury i dżdżu gęsty mrok,
Tę noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci,
A fal deszczowych nie przebije wzrok?
Choć straszna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.
Znaszli tę noc, która na życie spada,
Gdy cię przedśmiertne już otoczą sny,
Gdy bliska wieczność znienacka zagada
I przerażeniem tętno w żyłach drży?
Choć ciemna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.
Znaszli tę noc, co ducha owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc diabłów ciągle w mózg ci plwa?
Czuwać nie warto, na nic by się zdało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!
Przyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Utwór ten mógł nie posiadać literackiej wartości, ale zawierał w sobie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, walczącego na próżno z obłąkaniem, którego padł ofiarą. Wkrótce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem działać. Nie wątpiłem ani na chwilę, że autorem wiersza był Wiliam Ohlert. Wyszukałem więc w księdze adresowej adres wydawcy tej gazety i udałem się do niego. Jak się okazało, przypuszczenia moje były słuszne. Niejaki Wiliam Ohlert przyniósł osobiście poprzedniego dnia ten utwór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ redaktor się ociągał, poeta ofiarował mu dziesięć dolarów i postawił za warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym numerze i że otrzyma on korektę. Zachowanie się poety było bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny i oświadczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią serdeczną. Frazesem tym posługują się zresztą rozmaici zdolni i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać mu korektę, zostawił adres mieszkania, który mnie oczywiście także podano. Był to jeden z wytwornych i drogich pensjonatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta.
Pośpieszyłem więc tam natychmiast, zmieniwszy przedtem swój wygląd. Po drodze wstąpiłem po dwóch policjantów, którym kazałem się ustawić pod drzwiami wspomnianego domu. Byłem pewien, że potrafię pochwycić łotra i jego ofiarę, więc w podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napisem:
„Pensjonat pierwszej klasy dla Pań i Panów”. Dom i zakład należały do kobiety. Portier otworzył, zapytał, czego żądam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do salonu, gdzie niebawem pojawiła się lady.
Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby kulturalnej, przyjęła mnie z wielką uprzejmością. Przedstawiłem jej się jako redaktor felietonów z gazety, pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
– A więc ten pan drukował swój utwór w pańskim dzienniku? Jak to ładnie! Czy dobry?
– Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
– To mnie ogromnie interesuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształcony, to prawdziwy dżentelmen. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
– Czyżby? W czasie rozmowy u nas w redakcji wspominał, że kilkakrotnie podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem wychodzić więcej razy.
– W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może te sprawy załatwiał jego sekretarz.
– On ma sekretarza? O tym nic mi nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
– Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
– Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie.
Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa.
– To możliwe – wtrąciła. – Rzeczywiście wychodził o tej porze.
– I tak – ciągnąłem dalej – podobaliśmy się sobie nawzajem, że zaszczycił mnie swoją fotografią.
Ja nie noszę swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam mu ją dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się zobaczyć. Oto jego fotografia. – Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który zawsze nosiłem przy sobie.
– Słusznie, to jest ten sekretarz – rzekła rzuciwszy okiem. – Niestety, nieprędko go pan zobaczy, a od master Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wiersza, gdyż obaj wyjechali.
Przestraszyłem się, ale zapanowałem szybko nad sobą i odrzekłem:
– Bardzo mi przykro! Decyzja odjazdu zapadła chyba bardzo nagle.
– Rzeczywiście! To bardzo a bardzo wzruszająca historia. Master Ohlert wprawdzie o tym nie mówił, bo nikt sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powierzył mi tę tajemnicę pod warunkiem, że będę milczała. Musi pan wiedzieć, że cieszę się zawsze zaufaniem tych, którzy u mnie mieszkają.
– Wierzę pani. To zupełnie naturalne. Jej wytworne maniery, jej delikatne formy towarzyskie upoważniają do tego całkowicie. – Przypochlebiałem się najbezczelniej.
– O proszę bardzo! – rzekła dotknięta mile tym niezgrabnym pochlebstwem. – Ta historia do łez mnie wzruszyła, raduję się, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi udało się jeszcze w czas umknąć.
– Umknąć? To brzmi tak, jak; gdyby go ścigano.
– Tak też jest w istocie.
– Ach! Jakież to dziwne! Tak wysoce uzdolniony, wręcz genialny poeta – ścigany! Jako redaktor, a zatem po części kolega tego nieszczęśliwego, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim. Dziennikarstwo przedstawia znaczną potęgę. Może byłoby wskazane ująć się za nim w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą niezwykłą historią tylko pod warunkiem zachowania milczenia!
Policzki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt czystą chustkę do nosa, aby ją mieć każdej chwili pod ręką, i rzekła:
– Co się tyczy tej dyskrecji, sir, to nie poczuwam się już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasę nazywają mocarstwem, i byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby pan dopomógł temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw.
– Zrobię chętnie wszystko, co tylko w mojej mocy. Musiałbym się jednak dowiedzieć, o co chodzi.
Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość. – Dowie się pan, gdyż serce nakazuje mi wyjawić panu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, równie wierna, jak nieszczęśliwa.
– Tak też przypuszczałem, gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce.
Mnie samemu oczywiście ani się jeszcze śniło o miłości.
– Słowa pańskie wzbudziły we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia?
– Jeszcze nie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.