- W empik go
Wiry - ebook
Wiry - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 493 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Groński zajechał przed ganek jastrzębskiego dworu koło północy. W domu spali już wszyscy, prócz starego służącego i młodego "dziedzica", Władysława Krzyckiego, który czekał na gościa z kolacją i powitał go bardzo serdecznie, gdyż pomimo różnicy wieku łączyła ich dawna zażyłość. Trwała ona o dtych czasów, w których Groński, jako student uniwersytetu, otaczał pewną opiekuńczą przyjaźnią małego jeszcze gimnazistę Krzyckiego. Później widywali się często i bliższe przyjazne stosunki Grońskiego z rodziną Krzyckich nie uległy wcale przerwie.
Toteż, gdy po pierwszych powitaniach znaleźli się w stołowym pokoju, młody dziedzic Jastrzębia począł znów ściskać Grońskiego, po chwili zaś, usadowiwszy go za stołem, strząsnąśł z oczu resztki snu, który go poprzednio morzył, rozczmuchał się zupełnie i jął mówić z niekłamaną radością:
– Ogromnie jestem szczęśliwy, że nareszcie mamy pana w Jastrzębiu. A i matka, jak też też już pana wyglądała!Ja, ilekroć jestem w Warszawie, zawsze zaczynam od pana, ale od ostatniego pańskiego pobytu u nas upłynęły już lata całe.
Groński zapytał o zdrowie pani Krzyckiej i młodszego rodzeństwa Władysława, po czym rzekł:
– Bardzo dawno nie byłem na wsi, nie tylko u was, ale nigdzie. Latem wysyłają mnie co rok do Karlsbadu, a po Karlsbadzie zawsze się człowiek zawieruszy gdzieś na Zachodzie. Przy tym w Warszawie wre teraz jak w kotle: co dzień coś nowego i trudno się od tego wszystkiego oderwać.
Rozpoczęła się rozmowa o sprawach publicznych, która trwała dość długo, po czym dopiero Krzycki zwrócił ją na tory prywatne:
– Czy oprócz zawiadomienia o śmierci wuja Żarnowskiego odebrał pan i list matki? Pytam dlatego, że zawiadomienie wysłałem naprzód, a list matka namyśliła się napisać w dzień później.
– Odebrałem i dlategom przyjechał. Powiem ci otwarcie, że na pogrzeb twojego wujaszka nie byłbym się wybrał. Prawda, że rok temu, gdy był w Warszawie na kuracji, jadaliśmy przez parę miesięcy razem obiady w klubie, ale i na tym koniec, chociaż i tak ludzie dziwili się, że taki mizantrop, który wszystkich unikał, ode mnie jakoś nie uciekał… A jakże wasze stosunki – do ostatka były chłodne?
– Raczej żadne. Nikogo nie przyjmował i nikogo nie chciał widywać, nawet swego proboszcza. Dysponował go kanonik z Olchowa. Gdy już mocniej zapadł, odwiedziliśmy go w Rzęślewie, ale przyjął nas po prostu niegrzecznie. Matka nie zważała na to i odwiedzała go w dalszym ciągu, chociaż nieraz bywał dla niej przykry. Co do mnie, to przyznaję, żem więcej tam nie był i pojechałem dopiero wówczas, gdy już było bardzo źle.
– Czy duży majątek zostawił?
– Rzęślewo to ogromny kawał takiej ziemi, że wszędzie można choćby cebulę sadzić. Długów ani grosza. Miał też w swoim czasie i dom w Warszawie, do którego przeniósł całe urządzenie z Rzęślewa, wcale nie byle jakie. Myśleliśmy, że już stale zamieszka w mieście, ale on później to wszystko sprzedał, z czego wnoszę, że musiał zostawić i kapitały. Niektórzy – jak to zwykle ludzie przesadzają – mówią, że krociowe. Bóg raczy wiedzieć! – to jednak pewna, że dużo zostało, bo on dziedziczył i po braciach. Nie wiem, czy pan słyszał, że było ich trzech. Jeden zginął w pojedynku w Dorpacie, jeszcze jako student, drugi umarł na tyfus też młodo – i wuj Adam wziął po nich wszystko.
– A żył podobno licho?
– Przesiadywał dla zdrowia dużo w Warszawie i za granicą. Jak tam żył, tego nie wiem, ale za powrotem, w Rzęślewie, ogromnie licho. Myślę jednak, że więcej z dziwactwa niż ze skąpstwa, bo skąpy nie był. Swoją drogą, nie uwierzy pan, jak tam wygląda dwór i jak wszystko odrapane i opuszczone. We wszystkich pokojach przez dach cieknie. I gdyby jacyś niespodziewani goście, lub nieznani krewni przyjechali na pogrzeb, to musiałbym chyba zaprosić ich do Jastrzębia, bo tam, nie wiem, gdzie by mieszkali.
– Czy wiesz o jakich dalszych krewnych?
– Jest właśnie pani Otocka z siostrą, jest Dołhański, który z pewnością przyjedzie, i my. O innych nie słyszałem, być może jednak, ze się znajdą, bo w Polsce wszyscy są krewni. Matka utrzymuje, że my jesteśmy najbliżsi, ale co prawda, to i my nie bardzo bliscy, gdyż nieboszczyk był tylko od ciotecznych ciotecznym matki.
– A pani Otocka i panna Marynia?
– Niech się pan matki spyta. Wczoraj wykładała mi to z godzinę: ktoś urodzony z kogoś, kiedyś był za kimś i siostra tego ktosia poszła znów za kogoś, kto był czymś dla nieboszczyka. Nie mogłem się w tym połapać. Te panie będą tu jutro o pierwszej a z nimi i jakaś Angielka, ich przyjaciółka.
– Wiem; mówiły mi to w Warszawie, nie wiedząc, że trafię na pogrzeb. Ale ta Angielka mówi po polsku bez mała tak jak każdy z nas.
O! A to skąd?
– Ojciec jej miał fabrykę, w której zatrudniał wielu robotników polskich. Panna będąc dzieckiem miała piastunkę Polkę, a potem był jakiś emigrant, który ją uczył po polsku.
– Że to jej się chciało?
– Widzisz, między Anglikami znajdziesz wielu oryginałów, a ten pan Anney był oryginałem pod tym względem, że mógł był obrać sobie za dewizę: causas non fata sequor – tak jak lord Dudley – albowiem również jak on kochał Polskę, historię polską i Polaków. Robotnicy burzyli mu się czasem i robili przykrości, a on się tym nie zrażał, zakładał im szkoły, sprowadzał księży, opiekował się sierotami itd.
– To jakiś poczciwy człowiek. A panna Anney ładna? młoda?
– W wieku pani Otockiej – rok młodsza lub starsza, bardzo się kochają. Jak ty dawno widziałeś panią Otocką i Marynię?
– Lat temu ze sześć. Pani Otocka nie była jeszcze zamężna, a panna Marynia Zbyłtowska to był jeszcze skrzat, może dziesięcioletni, w sukience po kolana. Zapamiętałem ją tylko dlatego, że już wówczas grywała na skrzypcach i uważano ją za cudowne dziecko. Moja matka zbliżyła się do nich zeszłego lata w Krynicy – i zachwycała się nimi nadzwyczajnie. Chciała koniecznie, abym tej zimy odnowił z nimi znajomość, ale one wyjechały na zimę z Warszawy. Już wówczas kazała mi je zaprosić w swoim imieniu do Jastrzębia, a teraz, na parę dni przed śmiercią wuja pisała, żeby przyjechały do nas na dłużej. Onegdaj otrzymaliśmy depeszę, że przyjadą. Pan podobno z nimi w wielkiej przyjaźni.
– W ogromnej i bardzo szczerej – odrzekł Groński.
– Bo ja chciałbym z panem trochę o nich pomówić, ale że to już późno i pan po podróży, więc może by lepiej jutro.
– W kolei spałem, a ze stacji do was niedaleko. Mam przy tym ten zły zwyczaj, że nigdy nie kładę się przed drugą.
Na twarzy Krzyckiego odbiło się trochę zakłopotania. Nalał sobie kieliszek wina, wypił je i rzekł:
– Sprawa jest dość delikatna. Oto, jestem prawie pewien, że matka coś sobie ułożyła. Może już o tym do pana pisała, a jeśli nie, to będzie o tym z panem mówiła, ponieważ jej bardzo chodzi o pańskie zdanie, a w danym razie i o pomoc. Parę razy mi już tak mimochodem wspominała o pańskim wpływie na panią Otocką.
I wierzę, bo pan ma na wszystkich wpływ, nie wyłączając i mojej matki. Ale właśnie dlatego, chciałbym pana o jedną rzecz poprosić.
Groński spojrzał na młodego szlachcica, a potem na służącego, jakby chciał powiedzieć: "a po co tu ten świadek?" – Krzycki zaś zrozumiał i rzekł:
– On mocno niedosłyszy, więc możemy rozmawiać swobodnie, a sapie dlatego, że ma astmę.
Po czym tak mówił dalej:
– Matka już od dwóch lat chciałaby mnie koniecznie ożenić, więc krząta się, rozpisuje listy, wysyła mnie co zima do Warszawy, a jestem pewien, że i zeszłego lata była w Krynicy nie tyle dla zdrowia, bo Bogu dzięki, pomimo reumatyzmów, trzyma się nieźle – ile dlatego, żeby się między pannami rozejrzeć i coś upatrzyć. Ale tak tam ją te nasze niby-kuzynki oczarowały, że wróciła, jak przypuszczam, z gotowym projektem…
– Muszę cię uprzedzić przerwał Groński – że jeśli idzie o pannę Marynię, to gmach budujecie na lodzie, gdyż naprzód, ona ma szesnaście lat, po wtóre, z końcem jesieni wybiera się znów do konserwatorium w Brukseli, a po trzecie, cała jej dusza siedzi w skrzypcach i prawdopodobnie na zawsze w nich zostanie.
– A niech sobie siedzi i niech zostanie. Pan mówi: „budujecie” – a ja nie tylko nic nie buduję, ale wolałbym, żeby i matka nie budowała, bo jej później będzie przykro. – Zresztą matczysko kochane jest najpoczciwsze w świecie i z pewnością chodzi jej przede wszystkim o to, bym dostał dobrą i zacną kobietę, ale jednakże wolałaby, żeby moja przyszła nie zanadto była podobna do greckiego posągu.
– Więc co?
–- Więc idzie nie o pannę Marynię, tylko o idealną, ale zarazem o ciepłą wdówkę, a tymczasem ja za nic nie mógłbym się na to zgodzić.
– Odpowiem ci jedną litewską anegdotą, wedle której baba chłopu, który twierdził, że się pana nie boi – odpowiedziała: „Kiba ty jego nie widziałesz!” – Otóż, chyba ty pani Otockiej nie widziałeś albo zapomniałeś, jak wygląda.
Lecz Krzycki powtórzył:
– Za nic! choćby wyglądała jak święty obraz.
– To może się kochasz w kim innym?
– Przecie pan prześladował mnie jeszcze zeszłej zimy panną Różą Stabrowską – i wyznaję, że mi bardzo przypadła do serca. Ale nie pozwoliłem sobie zakochać się w niej, bo wiem, że rodzice by mi jej nie dali. Nie jestem i nie będę dla nich nigdy dość majętny. Dlatego uciekłem przed końcem karnawału z Warszawy. Nie chciałem zatruć próżnym uczuciem życia ani sobie, ani jej, gdyby mnie pokochała.
– A w razie testamentu na twoją korzyść? Rzuciłbyś się prosto na dym – jak dawny ułan? Nieprawda?
– Z pewnością, ale ponieważ na to nie liczę i to się wcale nie stanie, więc nie ma o czym mówić.
– Wspomniałeś jednak, że chcesz mnie o coś prosić. Czym tedy mogę ci się przysłużyć?
Ja chciałem pana prosić, żeby pan nie utwierdzał matki w zamiarach co do pani Otockiej.
– Jaki ty jesteś dziwny. Przecie, jak matka zobaczy, że się ku niej nie masz, to sama się ich wyrzeknie.
– Tak, ale zostanie jej trochę żalu i do siebie, i do mnie. Człowiek zawsze nierad, jak mu się jego zamysły nie udają, a matczysko i tak wiecznie zatroskane, choć często bez powodów, bo ostatecznie żadna ruina nam nie grozi. Ale ona ma tyle zaufania do pańskiego rozumu, że jeśli jej pan wytłumaczy, że lepiej tej myśli poniechać, to jej poniecha. Trzeba by tylko tak to zrobić, żeby jej się zdawało, że sama do tego doszła. A wiem, że pan to potrafi, i liczę na pańską przyjaźń.
– Mój Władku – rzekł Groński – ja w tych rzeczach mam mniej praktyki, a zatem i mniej rozumu niż pierwsza z brzegu wasza sąsiadka. W liście twojej matki jest słowo w słowo takie samo wyrażenie: że liczy na moją przyjaźń. Wobec tego, pozostaje mi chyba jedno – to jest w nic się nie wdawać, tym bardziej że – powiadam to zupełnie otwarcie – ja wcale nie mam mniej przyjaźni dla pani Otockiej niż dla was. Biorąc zaś sprawę z innej strony, to nawet dziwnie wygląda, że tu się mówi o pani Otockiej bez pani Otockiej. Twojej matce wolno wierzyć, że każda kobieta, byłeś do niej rękę wyciągnął, chwyci ją bez wahania – ale tobie nie… Bo ty się tak zarzekasz, jakby wszystko tylko od ciebie zależało, a ja cię upewniam, że bynajmniej tak nie jest i że pani Otocka, jeśli się zdecyduje pójść kiedykolwiek za mąż, będzie bardzo trudna w wyborze.
– Pan ma zupełną słuszność – odrzekł Krzycki – ale ja przecie nie jestem ani tak głupi, ani tak próżny, żebym miał myśleć, iż rzecz zależałaby tylko ode mnie, a jeślim się wyraził w sposób nieodpowiedni, to tylko dlatego, że myślałem o matce i o sobie, a wcale nie o pani Otockiej. Chodzi mi tylko o to, by matka nie nakłaniała mnie do starania się o nią, a zresztą przypuszczam zupełnie, że dostałbym odkosza.
Na to Groński ogarnął oczyma urodziwą postać chłopaka i odrzekł z pewną życzliwą zrzędnością:
– To dobrze, choć nie wiem, czy mówisz szczerze, bo tacy jak ty mają, licho wie dlaczego, dużo szczęścia do kobiet – i wiedzą o tym doskonale. Ale co masz przeciw pani Otockiej? Przecie jej prawie nie znasz. A ja ci powiem, że obie te panie to jest tak wysoki gatunek, jak rzadko można znaleźć.
– Wierzę, wierzę, ale naprzód pani Otocka jest wszystkiego trzy lata młodsza ode mnie, to znaczy, że ma dwadzieścia cztery, a po wtóre, jest wdową.
– Tedy masz uprzedzenie do wdów?
– Przyznaję mam! Niechże małżeństwo da mi wszystko, co może dać, a małżeństwo z wdową mi tego nie da. Wdowa!… Pomyśleć, że każde słowo, które dziewczyna z rumieńcem i spod serca wyszepce, wdowa już kiedyś komuś mówiła – że to, co w dziewczynie jest jakby ofiarą dla miłości – we wdowie jest tylko repetycją!… nie! Dziękuję za kwiat, który już ktoś przedtem oskubywał. Szczęścia nie dziedziczy się w spadku ani z drugiej ręki. Niechże nie tylko małżeństwo, ale i miłość da mi wszystko co dać może, a nie – to wolę zostać starym kawalerem.
– Mój kochany – odrzekł Groński – między sercem, a na przykład, workiem z pieniędzmi jest jednak gruba różnica. Pieniądze, gdy raz je wydasz, to ich nie ma, a serce to żywy organizm, który się odradza i wytwarza nowe siły.
Być może – w każdym jednak razie zostaje pamięć o tym, co było… Zresztą, ja nie wygłaszam żadnych ogólnych teorii, tylko moje widzimisię osobiste. Po prostu nie mógłbym się zakochać we wdowie, a ja chcę się choć trochę kochać w swojej żonie. Inaczej, co ja będę miał w życiu? Gospodarstwo – dobrze! Jestem rolnik i zgadzam się orać i siać do śmierci. Ale kto myśli, że to może dać szczęście i spokój, ten po prostu nie ma pojęcia, co to za kupa trosk, goryczy, zgryzot, zawodów, ujadania się i starć ze złą wolą ludzi i natury. Są, prawda, chwile jaśniejsze, ale daleko częściej trzeba się bronić wprost obrzydzeniu. Otóż ja chcę przynajmniej tego, żebym wracał chętnie z pola i ze stodół do domu, żeby mnie tam czekało jakieś pyszczątko, które chciałbym całować, i jakieś oczy, w które bym chciał patrzeć. Chcę też mieć kogoś, komu bym mógł oddać to, co we mnie jest najlepszego. I mówię o tym nie jak jakiś romantyk, ale jak człowiek trzeźwy, który potrafi prowadzić rejestr rozchodu i przychodu nie tylko w gospodarstwie, ale i w życiu.
Groński pomyślał, że istotnie każde pełne męskie życie powinno mieć dwie twarze: jedną ze zmarszczonym czołem i wyrazem natężonej myśli, zwróconą ku zadaniom ludzkości, drugą cichą i spokojną w domu przy ognisku.
– Tak – rzekł – podoba mi się ten dom jako ucieczka od trosk i to w nim „pyszczątko” jako atrakcja.
Krzycki ukazał w uśmiechu swoje zdrowe, świecące zęby i odpowiedział wesoło:
– Ach, jak mnie się podoba! – aż dusza piszczy! I poczęli się obaj śmiać.
– Ale – rzekł Groński – trzeba być dość szczęśliwym, żeby to znaleźć, i dość odważnym, żeby to zdobyć.
Krzyckiemu zaś przyszedł nagle na pamięć pewien bal w Warszawie, panna Róża Stabrowska, jej smutne oczy i jej białe, na wpół dziecinne jeszcze ramiona, wychylające się z tiulów jak z piany wodnej, więc westchnął z cicha:
– Czasem potrzeba i na to odwagi – rzekł – by samego siebie okiełznać.
W pokoju słychać było przez chwilę tylko miarowe tyk-tak szafkowego zegara i sapanie astmatycznego sługi, który drzemał oparty o kredens.
Godzina była późna, więc Groński wstał i otrząsnąwszy się z chwilowego zamyślenia, rzekł jakby sam do siebie:
– A te panie jutro przyjeżdżają…
Po czym dodał jakby z pewnym smutkiem:
– Och! w twoim wieku wolno się jeszcze nie kiełznać.Rozdział II
Te panie przyjechały istotnie do Jastrzębia następnego dnia koło południa, a zaraz po nich i Dołhański, który jednak nie widział się z nimi w drodze, albowiem jechał w innym wagonie, na stacji zaś zajął się całkiem odbiorem rzeczy i przybył w osobnym powozie. Goście nie zastali Krzyckiego w domu. Ponieważ spadł na niego cały ciężar pogrzebu i wszystkich połączonych z nim kłopotów, przeto o wczesnej godzinie wyjechał do Rzęślewa. Eksportacja zwłok wyznaczona była na godzinę trzecią. Matka Władysława przyjechała do rzęślewskiego kościoła z panią Otocką, z panną Marynią Zbyłtowską i z ich przyjaciółką, panną Anney. W drugim powozie przybyli Groński i Dołhański, a na koniec trzeci dostawił młodsze rodzeństwo Krzyckiego, jedenastoletnią Anusię i młodszego od niej o rok Stasia, wraz z boną Francuzką i guwernerem Laskowiczem. Pani Krzycka przypomniała syna krewniaczkom i przedstawiła go pannie Anney, ale on zaledwie miał czas ukłonić się i obrzucić je wzrokiem, po czym zaraz odwołano go w jakiejś sprawie, dotyczącej ostatnich rozporządzeń pogrzebowych. Wysiadłszy z powozu, panie z trudnością docisnęły się do kościoła, chociaż torowano im drogę, albowiem i w kościele, i na okólniku, w obrębie ogrodzenia, panował tłok niezwykły. Większa własność przybyła wprawdzie w nader szczupłej liczbie, gdyż nieboszczyk Żarnowski z nikim nie żył, a przy tym, prócz Jastrzębia, Górek i Wiatrakowa, nie było już dworów w okolicy, natomiast chłopi rzęślewscy stawili się, jak jeden człowiek, z babami i dziećmi. Powód do tego był taki, że nie wiadomo skąd i dlaczego rozeszła się między nimi wieść, że nieboszczyk im zapisał cały majątek. Dość liczne ich gromady stały również na zewnątrz parkanu, a głośne ich rozmowy i zaniepokojone twarze świadczyły o wrażeniu, jakie uczyniła na nich wieść o zapisie.
Po odśpiewaniu wigilii i dość długim nabożeństwie, ukazały się we drzwiach poprzedzone krzyżem białe komże księży, za którymi wyniesiono trumnę. Karawan stał gotowy, ale chłopi wzięli ją, na wiarę zapisu, na ramiona, by ponieść na odległy o wiorstę cmentarz, na którym znajdowały się groby Żarnowskich. Groński podał ramię pani Krzyckiej, Dołhański pani Otockiej, Władysławowi zaś, który teraz dopiero mógł się do nich przyłączyć, przypadła jasnowłosa panna Anney. Po chwili orszak pogrzebowy ruszył z wolna w stronę cmentarza.
Spod cienia lip kościelnych wysunął się wkrótce na zalaną słońcem polną drogę i rozciągnął się na niej długim pasmem. Na czele szli księża; za nimi kołysała się wysoko na chłopskich ramionach trumna, tuż postępowali krewni i goście, a dalej gromada szarych sukman chłopskich i jaskrawe plamy żółtych i czerwonych chustek kobiecych, odrzynające się krzykliwe od zielonej wiosennej runi młodych zbóż. Chorągwie kościelne z trupimi głowami i z obrazami świętych chwilami płynęły ciężko w złotym powietrzu, chwilami wzdymały się z łopotem, gdy zrywał się wiatr. W ten sposób, migocąc w słońcu, gromady ludzkie ciągnęły ku topolom ocieniającym cmentarz. Od czasu do czasu rozlegały się śpiewy księży, które zrywały się nagle i z ogromnym smutkiem. Bliżej cmentarza chłopi rozpoczęli litanię, a wiosenne podmuchy chwytały te pieśni polskie i łacińskie – i niosły je wraz z zapachem gasnących ustawicznie świec i z żywiczną wonią pochodni na bory i lasy.
Krzycki, który prowadził pannę Anney, zauważył, że dłoń jej, oparta na jego ramieniu, drży dość mocno. Przyszło mu jednak na myśl, że zmęczyła zapewne rękę trzymając parasolkę po drodze z Jastrzębia do Rzęślewa, i nie zwracał na to więcej uwagi. W przekonaniu też, że taki obchód, jak pogrzeb, uwalnia od rozpoczęcia zwykłej towarzyskiej rozmowy, szedł w milczeniu. Był zmęczony i głodny. Do głowy cisnęły mu się bezładne myśli o wuju Żarnowskim, o tym, że nie umie zdobyć się na żal po nim, o pogrzebie, o świeżo przybyłych kuzynkach i o wczorajszej rozmowie z Grońskim. Chwilami spoglądał z roztargnieniem na oboczne pole i na wpół świadomie stwierdzał, że na urodzajnej rzęślewskiej ziemi oziminy zarówno jak jare zboża zapowiadają się doskonale – i po pewnym dopiero czasie przypomniał sobie, że wypada jednak zająć się trochę i towarzyszką.
Jakoż po kilku ukradkowych na nią spojrzeniach zbudziła się w nim ciekawość stępiona poprzednio przez zmęczenie, głód i zły humor. Bliskość kobiety młodej – i jak to zauważył, dorodnej, poczęła nań oddziaływać. Wydało mu się dziwnym naprzód to, że prowadzi po rzęślewskim gościńcu Angielkę, która przybyła Bóg wie skąd, a potem, że przed chwilą nie znał jej wcale, obecnie zaś wyczuwa ciepło jej ramienia i dłoni. Zauważył też zaraz, że dłoń ta, obciśnięta rękawiczką – lubo kształtna, nie była wcale mała, i pomyślał, że przyczyną tego są sporty angielskie: tenis, wiosłowanie, łucznictwo i tym podobne. „Nasze Polki – mówił sobie – wyglądają inaczej”.
– I pod wpływem myśli o angielskich sportach wydało mu się, że od tej wykwintnie przybranej postaci bije jakaś szczególniejsza siła, czerstwość i sprężystość. Towarzyszka poczęła go… więcej zajmować. Prowadząc ją pod rękę, mógł widzieć tylko jej profil, na który zwracał uwagę coraz częściej – i w następstwie dokładniejszych spostrzeżeń, z coraz większą ciekawością. W pierwszej chwili przyznał tylko, że jest to osoba przystojna, a zwłaszcza hoża, lecz wkrótce potem zaczął monologować w następujący sposób: „Ależ grubo nawet przystojna, a szczerze mówiąc, ładniejsza i od pani Otockiej, i od tego skrzata, który ma suknię po kostki, a duszę, jak mówi Groński – w skrzypcach”. Nie była to jednak ścisła prawda, gdyż pani Otocka, wysmukła brunetka z wyrazem blondynki, była typem bardziej wytwornym i rasowym, a „skrzat” miał twarz po prostu anielską. Gdyby jednak na razie urządzono w tej sprawie bezpośrednie tajne głosowanie, Krzycki, może z powodu opozycji przeciw zamiarom matki, głosowałby za panną Anney.
Po niejakim czasie wydało mu się, że i panna Anney przypatruje mu się ukradkiem, postanowił więc ją na tym schwytać i zaczął spoglądać na nią bardziej otwarcie. Ale wówczas to, co ujrzał, zdziwiło go w najwyższym stopniu. Oto po policzkach młodej Angielki spływały, jedna za drugą, łzy. Usta były zaciśnięte, jakby chciała pohamować wrażenie, a ręka wsparta na jego ramieniu nie przestawała drżeć.
„Albo to jest przesadna tkliwość – pomyślał Krzycki – albo rozstrojone angielskie nerwy. Dlaczego u licha miałaby płakać po człowieku, którego nigdy w życiu nie widziała? chyba że przypomniał się jej pogrzeb ojca lub kogoś bliskiego z rodziny.
Panna Anney nie wyglądała jednak wcale na osobę z rozstrojonymi nerwami. Jakoż po pewnym czasie wzruszenie jej przeszło; poczęła tylko z tak szczególnym zajęciem i z taką uwagą spoglądać na gromady ludzi, na okolicę, na pola i odległe wstążki boru, jakby chciała utrwalić sobie wszystko raz na zawsze w pamięci.
„Trzeba jej było wziąć ze sobą kodaka” – pomyślał Krzycki.
Byli już niedaleko od wrót cmentarnych. Ale tymczasem zerwał się wiatr silniejszy od poprzednich podmuchów, przeleciał nagłym cieniem po runi zbóż, podniósł tuman kurzu na drodze, pogasił te brackie świece, które nie pogasły przedtem, i okręcił długim woalem panny Anney szyję Krzyckiego.
Wówczas puściła jego ramię i uwalniając go z więzów ozwała się po polsku z bardzo nieznacznym obcym akcentem:
– Przepraszam pana. Taki wiatr.
– To nic – odpowiedział Władysław. – Ale może pani woli wsiąść do powozu, bo istotnie wichura zrywa się coraz częściej.
– Nie, dziękuję – odrzekła. –To, zdaje się, już bardzo blisko. Pójdę tylko osobno, bo muszę trzymać i woal, i suknię.
W czasie tej rozmowy stali przez chwilę naprzeciw siebie, ale jakkolwiek była to krótka chwila, Krzycki porobił nowe odkrycia. Nie tylko bowiem stwierdził, że panna Anney jest rzeczywiście bardzo ładna i ma nadzwyczaj przeźrocza cerę przy jasnych włosach, ale nade wszystko, że jej niebieskie oczy nie patrzą dwoma osobnymi promieniami, ale jakby jedną łagodną, niebieską i trochę zamgloną smugą. Krzycki nie umiał na razie zdać sobie sprawy, w czym leży jakiś odrębny i szczególny urok tego spojrzenia, ale odczuł go doskonale.
Tymczasem doszli do cmentarza. Krótka modlitwa zatrzymała wszystkich przy bramie, po czym orszak wsunął się między kołysane wiatrem topole i pozarastane nad krzyżami bujną trawą mogiły, w których spali chłopi rzęślewscy. Grób Żarnowskich stał w środku. W przodowej jego ścianie widać było otwór, wybity na przyjęcie nowego członka rodziny. Z boku widać było dwóch mularzy w zabielonych fartuchach, mających pod nogami ceber z rozrobionym cementem i stos świeżych cegieł. Trumnę ustawiono na piasku tuż przy otworze i księża rozpoczęli nad nią długie śpiewy. Głosy ich to wznosiły się, to opadały jak fale w rozkołysanym i sennym rytmie, któremu wtórował szum topoli, furkotanie chorągwi na wietrze i szmer pacierzy, odmawianych jakby mechanicznie przez chłopów. Następnie proboszcz rzęślewski rozpoczął mowę, ale ponieważ nie żył dobrze z nieboszczykiem, przeto polecał go więcej miłosierdziu bożemu, niż chwalił. Naokół widać było twarze krewnych Żarnowskiego, poważne i odpowiednio do chwili skupione, ale ani zbolałe, ani zalane łzami, raczej obojętne, z wyrazem oczekiwania, a nawet i nudy. Trumna również zdawała się tylko czekać na zakończenie obrzędu, jakby jej pilno było do tej piwnicy i do tych ciemności, dla których była właściwie przeznaczona. Tymczasem po przemówieniu znowu poczęły się nad nią kołysać śpiewy. Chwilami milkły, a wówczas słychać było tylko hulaninę wiatru po topolach. Na koniec wysoki, jakby przerażony głos zaintonował requiem aeternam… i spadł nagle jak słup kurzu skręcony wichrem – a po chwilowym milczeniu zabrzmiało pełne ulgi: „wieczny odpoczynek” – i ceremonia była skończona.
Na trumnę rzucano garści piasku, po czym wsunięto ją w otwór, który mularze poczęli zamurowywać, układając cegły jedną na drugiej i omaszczając je wapnem. Przegroda, która miała oddzielić raz na zawsze pana Żarnowskiego od świata i od światła, rosła z każdą chwilą. Gromady wiejskie opuszczały z wolna cmentarz. Do pani Krzyckiej zbliżyły się sąsiadki z Górek: pani Włócka, wiekowa i patetyczna dama z niemłodą córką, które poczuwały się do obowiązku wypowiedzenia „kilku słów pociechy” przez nikogo nie oczekiwanej i zgoła niepotrzebnej. Groński począł rozmawiać z Władysławem:
– Zauważ – mówił z cicha, patrząc na robotę mularzy… – jeszcze kilka cegieł – a potem, jak mówi Dante: aeterna silenza. Ani żalu, ani jednej łzy i nikt tu wyłącznie dla niego nie przyjdzie. Mnie też czeka coś podobnego, a ty zapamiętaj, że tak grzebią starych kawalerów. Twoja matka ma słuszność chcąc cię ożenić.
– Co prawda – odpowiedział Krzycki – nieboszczyk był nie tylko starym kawalerem, ale i odludkiem, a zresztą, czyż to nie wszystko jedno?
– Po śmierci, zapewne. Ale za życia, gdy się o tym myśli, to wcale nie wszystko jedno. Jest to może nielogiczne i głupie ta „żądza pośmiertnego żalu” – a wszelako tak jest.
– Skąd się to bierze?
– Z równie niemądrej chęci przeżycia siebie samego. Patrz: ot, robota skończona i Żarnowski zamknięty. Chodźmy.
Przy bramie ozwał się turkot zajeżdżających powozów. Towarzystwo ruszyło ku wyjściu. Panie szły teraz gromadką naprzód, księża i panowie, z wyjątkiem Dołhańskiego, który rozmawiał z Angielką, postępowali za nimi.
Nagle Krzycki zwrócił się do Grońskiego i zapytał:
– Jak na imię pannie Anney?
– Póki jesteśmy na cmentarzu, mógłbyś myśleć o czym innym. Na imię jej Agnes.
– Ładne imię.
– W Anglii dość częste.
– Czy to bogata osoba?
– I to pytanie mógłbyś odłożyć, ale jeśli ci zależy na pośpiechu, zapytaj Dołhańskiego. On takie rzeczy wie najlepiej.
– Pytam właśnie dlatego, że go widzę koło niej i słyszę przy tym, że się sadzi na angielszczyznę.
– To sztuka dla sztuki, gdyż on się ma ku pani Otockiej.
– Ach!?
Równie dawno, jak bezskutecznie. Bo widzisz, nawet jemu trudno jest wiedzieć dokładnie, ile ma posagu panna Anney, tymczasem zapis, jaki nieboszczyk dyrektor Otocki zostawił żonie, jest dokładnie wiadomy.
– Mam nadzieję, że piękna kuzynka da mu odkosza.
– Który powiększy piękną kolekcję. A ty co powiesz o kuzynkach?
– Owszem!… pani Otocka… owszem. Obie mają, jak mówią Galicjanie, „coś nobliwego”. Ale panna Marynia to jeszcze dzieciak.
Groński począł prowadzić oczyma za wysmukłą postacią idącej przed nimi panienki i rzekł:
– To taki dzieciak, który mógłby tak samo latać po powietrzu, jak chodzi po ziemi.
– Aeroplan, czy co?
– Ostrzegam cię, że to moja największa adoracja.
– Słyszałem. Ludziom to już wiadomo.
– Tylko nie wiedzą, że ta adoracja nie jest koloru czerwonego, lecz niebieskiego.
– Tego nie bardzo rozumiem.
– Jak ją bliżej poznasz, to mnie zrozumiesz.
Krzycki, którego więcej zajęła panna Anney, chciał znów zwrócić na nią rozmowę, ale tymczasem wyszli za bramę, przed którą czekały konie. Młody człowiek jął podsadzać panie do powozu, przy czym raz jeszcze ujrzał zwróconą ku sobie na chwilę niebieską smugę oczu Angielki. Na odjezdnym matka zapytała go, czy ukończył czynności pogrzebowe i czy wraca zaraz do Jastrzębia.
– Nie – rzekł. – Umówiłem się z proboszczem, by mi pozwolił zaprosić księży do plebanii i muszę ich tam podejmować. Ale tylko powitam ich, zjem coś i wymówię się gośćmi, by wrócić jak najprędzej.
Tu skłonił się paniom, po czym zdjął ręce z powozu, rzucił okiem na dyszlowego kasztana, by zobaczyć, czy się nie strychuje – i zawołał: Ruszaj!
Powozy potoczyły się tą samą drogą, którą poprzednio szedł żałobny orszak. Z surdutowych uczestników pogrzebu został, prócz Władysława, tylko Dołhański, który, jako krewny nieboszczyka, poczuwał się także do obowiązku podejmowania przybyłych na pogrzeb księży, a prócz tego miał i inne powody, dla których postanowił dotrzymać Krzyckiemu towarzystwa.
Jakoż zaledwie wsiedli do bryczki, począł się rozglądać wśród chłopów stojących jeszcze gromadkami tu i ówdzie, po czym zapytał:
– A gdzie rejent Dzwonkowski? Krzycki uśmiechnął się i odrzekł:
– Pojechał naprzód z księżmi, ale wieczorem zobaczysz go w Jastrzębiu, bo mi się sam zaprosił.
– Tak? A to żałuję, żem nie wrócił z paniami. Chciałem wydobyć z Dzwonkowskiego jaką wiadomość o testamencie i myślałem, że później nie będzie można.
– Cierpliwości. Dzwonkowski mówił mi, że testament ma być pojutrze otwarty w jego kancelarii i że musimy na to przyjechać.
– Właśnie chciałem wiedzieć dziś, czy jutro lub pojutrze warto się trudzić. Jeśli wujaszek puścił nas jak to mówią – na bieżącą wodę, to pani Włócka słusznie wystąpiła ze słowami pociechy. Ja przynajmniej będę jej potrzebował przez czas dłuższy.
– Jak ty możesz mówić takie rzeczy!
– Ja mówię głośno to, co wy wszyscy po cichu myślicie. Pilno mi do tego testamentu i Dzwonkowski obchodzi mnie w tej chwili więcej niż cały globus ziemski razem z pięcioma częściami świata, a to tym bardziej, że widziałem, iż przywiózł jakieś papiery.
– Co do tego, to uspokój się. Dzwonkowski jest to największy meloman, jakiego znam, który uwielbia pannę Marynię Zbyłtowską, z którą się poznał w Krynicy. Otóż wiem od Grońskiego, że do Sonaty księżycowej, w układzie Benois na skrzypce dorobił akompaniament na flecie i przesłał jej go do Warszawy. Dziś chciałby zobaczyć, jak to pójdzie, więc zaprosił mi się do Jastrzębia i przywiózł ze sobą sonatę, a oprócz sonaty całe paki innych nut. Zaręczam ci też, że o niczym innym nie będzie chciał słyszeć ani mówić.
– W takim razie niech diabli porwą flet Dzwonkowskiego, skrzypce panny Zbyłtowskiej, wasz jastrzębski fortepian i muzykę w ogólności.
Na to Krzycki spojrzał na niego przekornie i rzekł:
– Ostrożnie z naszym jastrzębskim fortepianem, bo jeśli wieczorem usłyszymy jaki tercet, to do fortepianu zasiędzie pani Otocka.
– Mam nadzieję, że będzie przynajmniej tak rozstrojony jak ja w tej chwili i w takim razie nie zazdroszczę ani jej, ani słuchaczom. – Ale widzę, że Groński nagadał ci już jakichś plotek. Dobrze! Ja za to nie odczuwam tak jak on starokawalerskich pociągów do podlotków, a młode cyranki lubię tylko na półmisku. Niechże sobie wodzi oczyma za swoją Marynią, niech się do niej modli, a mnie da spokój. Oni tam wszyscy powariowali na muzykę i gotowi i was zarazić w Jastrzębiu. Jedna panna Anney nie gra na niczym i ma trochę rozumu.
– A! panna Anney nie gra na niczym?
– Tak. Co nie przeszkadza, że mogłaby w danym razie zagrać na mnie albo na tobie, a jeszcze łatwiej na tobie niż na mnie.
– Dlaczego łatwiej na mnie?
– Dlatego, że ja jestem taki osobliwy instrument, który chce z góry wiedzieć, ile koncert przyniesie.
Krzycki, przyzwyczajony od dawna do cynizmu Dołhańskiego wzruszył ramionami, ale nie miał czasu na odpowiedź, gdyż tymczasem przyjechali do plebanii.Rozdział III
Z Dzwonkowskiego nie mógł istotnie Dołhański nic innego wydobyć prócz opryskliwych odpowiedzi. Natomiast po przyjęciu w plebanii stary rejent uczynił się wielce rozmowny, ale rozmawiał z Krzyckim tylko o pannie Maryni, dla której miał kult bez granic. Obecnie obawiał się też, czy pani Krzycka zgodzi się na urządzenie wieczoru muzycznego w dzień pogrzebu krewnego i obawa ta nie przestawała go trapić. W tej myśli począł dowodzić, że muzyka towarzyszyć może tak dobrze śmierci jak życiu, a poważna, towarzyszy zawsze pogrzebom – i że skoro ludzie nie wymyślili nic lepszego od niej, nawet ku czci Pana Boga, przeto można przypuszczać, że ułatwia ona wzlot dusz ku niebu, a nawet i zbawienie. Krzycki przygryzał wąsa i godził się bezwzględnie na te wywody wiedząc, że staruszek ma zwyczaj łajać bez miłosierdzia oponentów – i na tego rodzaju rozmowach, w których ku wielkiej irytacji Dołhańskiego nie było żadnej wzmianki o testamencie, upłynęła im droga powrotna. W Jastrzębiu czekano na nich z herbatą, ale ponieważ wiatr ustał przed zachodem słońca zupełnie i uczynił się rozkoszny wieczór wiosenny, więc panie były wraz z Grońskim w ogrodzie. Gdy Krzycki i jego towarzysze udali się tam za nimi, zastali panią Krzycką i panią Otocką nad brzegiem stawu, a pannę Anney z Marynią w łodzi na stawie. Czerwony blask przesycał całkiem powietrze; zapach bzów rosnących niedaleko brzegu mieszał się z wonią torfu, rzęsy i ryb. Woda była ciemnozielona na krańcach od olch i wierzb, które ją obrębiały, w środku zaś, na rozlewie, złota, z odbłyskami purpury i pawich piór. Łódź płynęła w świetle ku szczerkowi, którego wąski pasek od strony ogrodu służył jako miejsce lądowania. Panna Zbyłtowska siedziała w środku czółna, a panna Anney, stojąc z tyłu, prowadziła je jednym wiosłem, popychając statek a razem i sterując z niepospolitą wprawą. Na tle wody i nieba odrzynała się od stóp do głów jej silna, wysmukła postać, z podaną naprzód piersią, przechylająca się zgodnie z ruchem wiosła. Chwilami przestawała nim robić, a gdy łódź, płynąc coraz wolniej, zatrzymywała się w końcu na gładkiej toni – widać było w lustrzanym przeźroczu drugą łódkę, drugą pannę Marynię i drugą pannę Anney. Był w tym obrazie wielki wiejski spokój. Blask na niebie robił się coraz czerwieńszy, jak gdyby pożar obejmował całą zachodnią stronę. Wysoko nad stawem pod płonącą kopułą nieba ukazały się sznury dzikich kaczek, powiązane jakby z czarnych krzyżyków. Drzewa stały nieruchome i ciszę przerywał tylko odgłos tartaku, dochodzący od strony grobli.
Po chwili panna Anney przybiła do brzegu. Groński, któremu chodziło o to, by „adoracja” nie zamoczyła nóg, pomógł jej wysiąść z czółna, Angielka sama wyskoczyła na piasek i zbliżywszy się do towarzystwa rzekła:
– Jak tu ładnie w Jastrzębiu.
– Bo pogoda – rzekł podchodząc Krzycki. – Wczoraj było chmurno, ale dziś śliczny wieczór.
I rozejrzawszy się po niebie dodał jak prawdziwy wiejski gospodarz:
– Jeśli tak potrwa, weźmiemy się wkrótce do siana.
A panna Anney spojrzała na niego, jakby znalazła coś niezwykłego w brzmieniu tych słów i poczęła je powtarzać tak, jak się powtarza nieznane wyrazy chcąc je utrwalić w pamięci:
– Do siana… do siana…
Towarzystwo zawróciło do domu, który bielił się, a raczej różowił wśród lip, rozmawiając cośkolwiek o pogrzebie i nieboszczyku Żarnowskim, ale więcej o wsi, wiosennych wieczorach i muzyce. Pani Krzycka zapewniała nowo przybyłe panie, że w Jastrzębiu i przed ich przybyciem nie brakło muzyki, albowiem w parku tyle jest słowików, że czasem spać nie dają. Na to Groński, który był wielkim erudytą, jął mówić o życiu wiejskim: że jednak naprawdę, to ono jedynie uważane było od niepamiętnych czasów za istotne i normalne życie – przy czym wspomniał homerowych królów, „którzy radowali się w sercach, licząc berłem snopy” – i rozmaitych poetów łacińskich. W końcu oświadczył, że jego zdaniem socjalizm rozbije się o rolnictwo i ziemię, dlatego że uważa ją tylko za wartość, a tymczasem ona jest i miłością, czyli, inaczej mówiąc, nie tylko się ją ceni, ale i kocha. Ludzie wiedzą, z jakimi kłopotami połączone jest życie wiejskie, a naprawdę, to tylko to jedno życie cenią, jakby w nim nie brakło nawet ptasiego mleka.
Pani Krzyckiej, która zaraz po dzieciach kochała najmocniej w świecie Jastrząb, słowa Grońskiego trafiły bardzo do przekonania, lecz Dołhański, wspomniawszy na swą wioskę, którą niegdyś miał i przepuścił, rzekł cedząc jak zwykle wyrazy:
– Ptasiego mleka może nie brak, ale pieniędzy brak. Zabawne jest przy tym, że te pochwały życia wiejskiego wygłasza człowiek zamożny, który mógłby kupić sobie ziemię i zamieszkać na wsi, a którego trzeba hakami z miasta wyciągać.
Po czym zwrócił się do Grońskiego:
– Co się tyczy twoich królów homerowych, a wraz z nimi rozmaitych Wergiliuszów i Horacjuszów, to za ich czasów nie było zapewne ani takich hotelów na Riwierze, ani klubów w Nizzy.
Lecz uwagę tę pominięto milczeniem, a raczej przerwał ją pasaż muzyczny zanucony starym drewnianym głosem pannie Maryni przez rejenta Dzwonkowskiego, który chciał jej wyjaśnić w ten sposób związek dwóch frazesów w koncercie Brucha. Następnie inne rozmaite frazesy odzywały się ustawicznie, dopóki towarzystwo nie wróciło do domu. Groński znał manię starego człowieka i zazdrościł mu, że znalazł coś w życiu, co wypełniło mu je tak całkowicie. On sam był bardzo wykształconym dyletantem, ale nie zaczepił o nic życia na stałe i nie poświęcił niczemu swych wszystkich sił duchowych wyłącznie. Płynęło to po części z winy okoliczności, po części z jego własnej. Najgłębszą treścią jego duszy był lekki, smutny sceptycyzm. Jeden z jego przyjaciół, Kłoczewski, nazywał go Eklezjastą we fraku. Jakoż ostatnim wynikiem rozmyślań Grońskiego nad przyszłością i życiem ludzkim zarówno indywidualnym jak zbiorowym było przekonanie, że ta przyszłość i to życie może stać się z czasem inne – nigdy lepsze. Otóż myślał, że może warto by było nie szczędzić wysiłków, by kiedyś było lepiej – nie warto, by było tylko inaczej. Ta myśl chroniła go jednak od krańcowego pesymizmu, rozumiał bowiem, że miara szczęścia i nieszczęścia nie leży na zewnątrz, lecz w samym człowieku, i że skoro inaczej nie znaczy lepiej, to tym samym nie znaczy i gorzej. W gruncie rzeczy był przekonany, że zarówno jedno jak i drugie jest tylko pomyłką i złudzeniem, a wszystko razem, nie wyłączając życia, jedną wielką ułudą. W ten sposób kłaniał się przez morze wieków prawdziwemu Eklezjaście.
Ale będąc jednocześnie człowiekiem uczuciowym, popadał w ustawiczne sprzeczności ze samym sobą, uczucie bowiem zawsze czegoś chce – a tymczasem jego smutny sceptycyzm mówił mu, że nie warto niczego chcieć. Gryzła jego uczuciowość jeszcze i ta myśl, że jego poglądy są przeciwne życiu, a tymczasem życie jest koniecznością, a zatem, kto podgryza zwątpieniem jego korzenie, ten ludziom szkodzi. Groński nie chciał szkodzić nikomu – a zwłaszcza swoim, i z tego powodu Eklezjasta, który twierdził, że wszystko jest marnością, kłócił się w nim z patriotą, który odpowiadał, że na przykład cierpienie narodowe nią nie jest. Ale taki stan rzeczy rodził w nim ustawiczną rozterkę, tak że zazdrościł ludziom zdolnym do czynów, którzy idą przez życie bez żadnych: po co? i dlaczego? – jak również i ludziom, oddanym bezwzględnie jednemu wielkiemu uczuciu.
Dla starego rejenta Dzwonkowskiego i dla panny Maryni takim wielkim uczuciem była muzyka, toteż Groński, ilekroć widział ich razem, tylekroć miał przed oczyma jakby żywy przykład, że jednak istnieją rzeczy, którymi można sobie wypełnić życie od zarania aż do ostatniej chwili… byle ich nadto nie analizować.