Wisteria - ebook
Trzeci tom domykający olśniewającą serię!
Nominacja do Goodreads Choice Award 2024.
Wisteria to niezwykły dom, stworzony mocą nieograniczonej wyobraźni i pełnej rozmachu magii. Tu nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzą drzwi, które akurat zostaną otwarte.
Blythe Hawthorne od dziecka nie dawała sobie w kaszę dmuchać – ani ojcu, który traktuje ją jak porcelanową lalkę, ani dworskim regułom, próbującym narzucić jej, co wypada, a co nie. A już na pewno nie pozwoli sobą rządzić mężczyźnie, którego poślubiła, choćby był najbardziej perfidny i nieznośny. Skoro już łączy ich magiczna więź, która nie pozwoli jej się uwolnić od męża do końca swych dni, zdecydowana jest zostać... cierniem. On nie pozostanie jej dłużny i zrobi wszystko, by życie z nim nie przypominało bajki. Los Blythe odmieni się jednak, gdy zacznie odkrywać, co kryje się za magią spowijającą Wisterię. I jaka moc drzemie w niej samej.
Adalyn Grace - bestsellerowa autorka „New York Timesa” i „USA Today”. Prawdziwą popularność przyniosła jej seria Belladonna: Belladonna (Uroboros, 2023), Foxglove (Uroboros, 2024), Wisteria (Uroboros, 2025). Zanim zaczęła pisać, pracowała w teatrze, była redaktorką naczelną gazety non profit i stażystką w Nickelodeon Animation Studio. Adalyn mieszka w San Diego, a kiedy nie jest zajęta pisaniem, ogląda za dużo anime i gra w gry wideo ze swoimi dwoma psami.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-809-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rano w dniu swojej śmierci Życie odpoczywała pod wisterią.
Magicznym sposobem splotła gałęzie drzewa w baldachim, który osłaniał ją od słońca. Wsunęła stopy w trawę, wilgotną i śliską między palcami. Obok niej Los garbił się nad swoim ostatnim dziełem. Życie śledziła każde drgnienie i pociągnięcie jego zręcznych palców i razem wplatali żywot w tkaninę. Podczas pracy w oczach Losu jaśniał blask, który Życie chciała na zawsze zapamiętać.
Ponieważ wkrótce przybędzie Śmierć, żeby zabrać wszystko, czym była. A kiedy już się zjawi, nie wiadomo, ile z niej zostanie. Mogła tylko mieć nadzieję, że zapamięta, jak Los leciutko podskakiwał za każdym razem, kiedy był szczególnie zadowolony z którejś swojej kreacji, i że miał dołeczek w prawym policzku, co wyglądało tak, jakby ktoś wcisnął mu czubek paznokcia w skórę i na zawsze naznaczył go figlarnym półksiężycem. Miała nadzieję, że zapamięta, jak w każdej chwili zdawał się przyciągać całe światło świata i pławił się w nim. Czy to po południu, czy w porze, kiedy tylko świerszcze śpiewają, jej mąż zawsze był promienny.
Życie miała nadzieję, że zapamięta również jego dłonie. Nie tylko to, jakie były zręczne – równie precyzyjne z pędzlem czy instrumentem, co z igłą i nitką – ale jak wtapiały się w jej ciało. Nie miała pojęcia, w jaki sposób powstała, i często się zastanawiała, czy nie jest rzeźbą Losu, ożywioną za sprawą magii, ponieważ tylko jego dłonie znały każdą linię jej ciała. Każdy ich dotyk był znajomy, instynktowny.
– Podoba ci się widok?
Los nie musiał zerkać przez ramię, żeby wiedzieć, że Życie go podgląda, zachwycona jego urodą równie mocno jak w dniu, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. Los był jej słońcem w pełni lata – niemal zbyt gorącym dla innych, podczas gdy ona przechylała się ku niemu jak kwiat, łaknąc jego dotyku.
Życie uklękła, objęła Los za szyję i spojrzała ponad jego ramieniem na gobelin.
Czerwień. Zawsze było tyle czerwieni.
Znała Los dostatecznie długo, żeby zrozumieć przyczynę – czerwień symbolizowała namiętność, a on niczego nie kochał bardziej. Ulubione historie Losu zawsze tętniły kolorem, opowiadały o tych, którzy gotowi byli oddać własną duszę w zamian za najgłębsze pragnienia. Nie miało dla niego znaczenia, czego dotyczyła ta namiętność. To mogła być sztuka, literatura, wynalazki, romans, gotowanie, ogrodnictwo… Jeśli Los znajdował w tym namiętność, tkał z tego najwspanialsze historie. Ponieważ on również był mężczyzną o wielkich namiętnościach.
Głód świata i wszystkich jego skarbów był tą cechą Losu, którą Życie kochała w nim najbardziej. Lecz chociaż namiętność sama w sobie nie była niczym złym, ludzie zbyt często się w niej zatracali. Życie odkryła to już dawno. Los nie był wyjątkiem; tyle razy przyłapała go schylonego drapieżnie jak wilk nad zdobyczą, wbijającego zachłanne, niemrugające oczy w tkaną opowieść.
Namiętność sprawiała, że ludzie się zapominali. Nie zwracali uwagi na zmiany pogody, nie chodzili boso po trawie. Zaniedbywali rodziny, tracili zdrowie, trwonili czas w pogoni za swoim celem.
Gdyby Życie miała coś do powiedzenia, wplotłaby więcej niebieskiego koloru w te gobeliny. Czerwień sprawiała, że powstawały najciekawsze historie, ale to spokojny błękit tworzył najszczęśliwsze. Tak więc Życie pogładziła ramię męża, rozkoszując się ciepłem jego skóry, i wyszeptała:
– Wiem, że to dla ciebie trudne, ale pamiętaj: bądź dobry.
Ręka Losu znieruchomiała w połowie ściegu. Westchnął, przewidując znajomą kłótnię, i odłożył tkaninę na trawę. Wpatrywał się w nią przez długą chwilę, palce mu drgnęły, jakby powstrzymywał odruch, żeby znowu sięgnąć po gobelin. Zbyt długo zwlekał, zanim odwrócił się do Życia, chwycił ją w talii i posadził sobie na kolanach.
– Jestem dobry dla ciebie. Czy to nie wystarczy?
Życie przegarnęła palcami jedwab jego złocistych włosów. Pragnęła zostać tu z nim na zawsze, zapuścić korzenie pod tą wisterią. Czerpałaby pokarm z jego warg i zamieszkała w jego głosie, i nigdy nie miałaby dość jego dotyku.
– Nie tylko ja się liczę na tym świecie, ukochany.
Los mocniej objął ją w talii.
– Dla mnie tylko ty.
Nawet wiedząc, że ta kłótnia jest daremna, nie powinna ustępować. Ale napięcie odpłynęło z jej ciała, kiedy Los położył ją na trawie. Odprężyła się w jego cieple i pod jego ciężarem. Leżąc na niej, przesunął wargami od jej szczęki do obojczyka, a ona odchyliła głowę do tyłu i powieki jej zatrzepotały. Zamknęła oczy, żeby przedłużyć każde doznanie. Chciała owinąć się jego miłością, zanurzyć w niej. Nagle jednak ktoś odchrząknął po drugiej stronie wisterii i Los szybko się podniósł.
– Toczysz przegraną bitwę – oznajmił Śmierć. Jego cienie prześliznęły się wokół korzeni drzewa i rozciągnęły, aż stanął przed nią. – Wiesz, że dobroć nie leży w naturze Losu.
W jego głosie zabrzmiała nuta smutku, od której przeszły ją ciarki. Zerknęła ukradkiem na Los, zastanawiając się, czy jej mąż to zauważył.
– Następnym razem, kiedy złożysz nam wizytę, bądź tak dobry i przynieś dzwonek, żebym ci zawiązał na szyi – burknął Los i poprawił sobie koszulę.
Ucisk w piersi Życia złagodniał. Może zachowała się okrutnie, ale była zadowolona, że Los nie wiedział, iż to będzie ich ostatnia wspólna noc. Tylko by protestował, żądał, żeby jego brat ją oszczędził, a ona chciała jedynie spędzić swoje ostatnie godziny, ciesząc się jego bliskością i ciepłem słońca na skórze.
Podobnie jak dobroć nie leżała w naturze Losu, z natury nie był zdolny zrozumieć, dlaczego ona musiała umrzeć. Nie chciał tego zrozumieć, chociaż ona każdego ranka usiłowała wygładzić głębokie zmarszczki, żeby wyglądać równie młodo jak w dniu, kiedy się poznali. Czuła zmęczenie w kościach. Nie miała już sił, żeby podróżować z nim do odległych wiosek albo rojnych miast, śledzić jego ulubione kreacje i podziwiać ich mistrzowskie wykonanie. Nie mogła już wędrować po świecie tylko po to, żeby skosztować najlepszego jedzenia i najprzedniejszych win. Chociaż Los zapewniał ją, że jest szczęśliwy, wiedziała, iż brakuje mu tego wszystkiego, czego go pozbawiała przez ostatnie lata. Starość odebrała jej energię, wyzuła z wszelkich pretensji i pragnień, i teraz nic nie sprawiało jej większej przyjemności niż odczuwanie na skórze pulsu ziemi, kiedy leżała pod ulubionym drzewem z ulubionym towarzyszem.
Życie przestała walczyć z nieuniknionym. Życie nie może istnieć bez śmierci, więc jaki miała wybór? Musiała wreszcie się poddać.
Śmierć dawał swoim podopiecznym trzy możliwości, odbierając im życie. Pierwsza była najmniej korzystna: dusza mogła pozostać na ziemi, uwięziona w miejscu swojej śmierci, dopóki nie była gotowa do drugiej możliwości, czyli przejścia w zaświaty. Trzeci wybór to była reinkarnacja, jedyna opcja dla Życia. Jej dusza powróci w nowym wcieleniu, a dopóki gdzieś tam istnieje, dusze nadal będą tworzone.
Życie już dawno pogodziła się z przyszłością, w której porzuci swoje ciało i wróci w nowym. Chociaż nigdy nie przyznałaby się do tego mężowi, była podekscytowana na myśl o tym, co ją czekało, i chciała wypróbować nową postać na wszystkich kolejnych etapach życia. Obawiała się tylko o swoje wspomnienia, bo chociaż Śmierć uważał, że zdoła je zachować, nie miała żadnej gwarancji.
– Mało wiesz teraz o mojej naturze – powiedział bratu Los. – Od roku prawie cię nie widuję. Mogłem się zmienić, wiesz?
Życie milczała, kiedy cienie otaczały Śmierć. Dobrze znała powód jego nieobecności. Śmierć prawie nie mógł na nią patrzeć, nie zdradzając swoich uczuć. Życie wiedziała, że umrze w tym roku; prosiła go tylko, żeby zaczekał do jesieni, by mogła po raz ostatni nacieszyć się latem. Bo kto wie, jak się będzie czuła w następnym ciele? Może ono będzie wolało zimę. Może w przyszłości będzie nienawidziła ciepła.
– Miło mi cię widzieć – szepnęła wreszcie Życie i wstała, żeby się przywitać ze szwagrem.
– Wolałbym, żebyś tak nie mówiła. – Szept Śmierci był jak zimowy wiatr. – Nie mamy wiele czasu. Musisz mu teraz powiedzieć, Milo, albo ja mu powiem.
Obok niej Los zesztywniał.
– Co powiedzieć?
Życie odwróciła się do męża. W jego oczach zaświtało zrozumienie, które paliło jej duszę.
– Liczyłam na jeszcze jedną noc z tobą, ukochany, ale chyba nie mamy tego luksusu.
– Nie – szepnął, zrobił krok do przodu i chwycił Życie za rękę. Splótł palce z jej palcami, zanim zdążyła się odsunąć, jego oczy były jak dwa ogniska furii, od których nie mogła oderwać wzroku. – Nie – powtórzył, tym razem zwracając się do brata: – Ona nigdzie nie odejdzie.
Dopiero wtedy Śmierć podniósł wzrok.
– Nie mam głosu tam, gdzie zapadają decyzje, bracie. Tak jak ty, nie mam władzy nad swoimi podopiecznymi. – Jego szept był łagodny jak poranna rosa; Życie nigdy nie słyszała, żeby mówił tak cicho.
Serce jej pękło, kiedy Los owinął złote nici wokół jej ciała i pociągnął ją do tyłu, a sam stanął pomiędzy nią a Śmiercią. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał uspokoić brata.
– Nie ma żadnej decyzji. – Życie nie widziała, jak złagodniała twarz Losu, nie widziała błagalnego wyrazu jego oczu, jego bezbronnej kruchości. – Ona jest moją żoną. Odebrałeś mi wszystko, co kochałem, a ja nigdy nie próbowałem ci przeszkodzić. Nigdy cię o nic nie prosiłem. Ale proszę cię teraz, bracie, żebyś zrobił wyjątek. Nie możesz mi jej odebrać.
Determinacja Śmierci osłabła i Życie zrozumiała, że nie ona na tym zyska. Śmierć przysunął się do Losu, którego blask przygasł w bliskości żniwiarza.
– Dokładnie ile jest dla ciebie warte jej życie? – Tym razem głos Śmierci bynajmniej nie był łagodny.
Życie otworzyła usta, żeby przemówić, żeby zaprotestować, ale złote nici Losu owinęły się wokół jej języka i uciszyły ją.
– Ona jest warta wszystkiego – odpowiedział Los.
Życie szarpnęła głową w stronę żniwiarza, błagając o oczy, których nie chciał jej pokazać. O dotyk, którego jej poskąpił. Walcząc z więzami Losu, wyciągnęła drżącą rękę, ale Śmierć zakrył twarz kapturem i cofnął się.
– Za życie takie jak jej – szepnął – „wszystko” jest odpowiednią ceną.
Życie szarpała więzy, żałując, że nie może powiedzieć Losowi, że to nie jest ich pożegnanie. Chciała, żeby pozwolił jej odejść w spokoju, żeby pewnego dnia mogła do niego wrócić. Ponieważ miała nadzieję, że jeśli odejdzie spokojnie, będzie mogła sobie przypomnieć wszystko, co zostawiła, kiedy już znajdzie nowe ciało. Ale jeśli śmierć będzie bolesna… jeśli przysporzy jej tyle cierpień, że nie będzie mogła myśleć o niczym innym… Śmierć ją ostrzegał, że odzyskanie wspomnień nie będzie łatwe, i Życie miała pewność, że gdyby umarła w ten sposób, straciłaby wszystko. Straciłaby jego.
A jednak nici na języku wkrótce stały się kajdanami na nadgarstkach i Życie poczuła, jak wypełnia ją straszliwe przeznaczenie.
A kiedy jej mąż dobił targu ze Śmiercią, odwrócił się do niej i obiecał:
– Nie stracę cię.
Ale już ją stracił.1
Powiadają, że pnącze wisterii jest symbolem nieśmiertelności.
Blythe Hawthorne często podziwiała ten kwiat – równie piękny co zabójczy i tak odporny, że mógł przetrwać stulecia nawet zapomniany. Lecz kiedy zgniotła w palcach płatek i krew kwiatu zabarwiła jej skórę, zrobiło jej się żal wisterii, która podzieliła jej los. Jakie to tragiczne, że obie są uwięzione na zawsze w ogrodzie Arisa i marnują swój splendor na takich jak on.
Blythe miała przynajmniej jedną przewagę nad wisterią – miała kolce. I zdecydowanie zamierzała ich użyć wobec Arisa Drydena.
Powędrowała wzrokiem przez ogród do miejsca, gdzie stali liczni goście. Słońce prześwitywało przez gałęzie wisterii nad ich głowami i dziedziniec tonął w złocistej mgiełce. Ludzie mrużyli oczy, rozmawiając, ich oddechy tworzyły pióropusze pary w powietrzu.
Blythe zazdrościła im eleganckich płaszczy. Jesienna wilgoć osiadała na jej skórze, cieniutkie rękawy sukni nie chroniły przed zimnem. Listopad to niezwykły miesiąc na ślub, chociaż po Arisie zawsze powinna się spodziewać czegoś niezwykłego. Jeśli rzekomy książę zdecydował, że chce się ożenić w jesienny poranek, tak wcześnie, że słońce jeszcze nie wysuszyło rosy na mchu, któż mógłby mu się sprzeciwić?
Aris Dryden zawsze dostawał to, czego chciał. Z wyjątkiem dzisiejszego dnia, ponieważ został zmuszony do poślubienia kobiety, której nie cierpiał.
Szczerze mówiąc, z wzajemnością.
– Nie musisz tego robić – odezwał się ojciec Blythe, Elijah Hawthorne. – Powiedz tylko słowo, a zabiorę cię stąd.
W innych okolicznościach Blythe natychmiast skorzystałaby z okazji, żeby uciec z Wisteria Gardens. Lecz żeby zapewnić ojcu bezpieczeństwo, kiedy został fałszywie oskarżony o morderstwo, Blythe Hawthorne wylała krew na złocisty gobelin i związała się z Arisem – z Losem – na resztę życia. Na dowód miała nawet na serdecznym palcu świetlistą obrączkę w odcieniu bladego złota, niemal niewidoczną dla oka.
– Dam sobie radę – zapewniła ojca.
Nie miało sensu mydlić mu oczu słodkimi kłamstewkami, jak bardzo kocha Arisa i jaka jest szczęśliwa, że wychodzi za tego brutala. W rzeczywistości dygotała z zimna, skóra ją swędziała od niezliczonych warstw tafty i zbierało jej się na kichanie za każdym razem, kiedy welon muskał jej nos. Zabrakło jej cierpliwości, żeby udawać, a Elijah nie był głupcem; wiedział, że jego córka nigdy nie zamierzała wyjść za mąż.
– Będziesz piękną księżniczką – szepnął, a Blythe mogłaby się z nim zgodzić, gdyby Aris naprawdę pochodził z królewskiego rodu. – Ale pamiętaj, że Thorn Grove zawsze będzie dla ciebie otwarte. O każdej porze, w dzień czy w nocy, zawsze możesz wrócić do domu.
– Wiem o tym – przyznała Blythe, ponieważ doskonale rozumiała tę prawdę.
Dopiero kiedy Elijah się upewnił, że nie wyperswaduje córce tego małżeństwa, nachylił się i pocałował ją w czoło. Poprawił jej welon, żeby zakryć twarz. Blythe zmarszczyła nos, odwróciła się i kichnęła.
Kiedy melodyjne dźwięki harfy zaintonowały powolną melodię, Elijah podał ramię córce.
– Jesteś gotowa?
Nigdy. Nawet za milion lat Blythe nie będzie gotowa. Ale zamiast powiedzieć prawdę, tylko przytaknęła, ponieważ jeśli w ten sposób mogła go uratować przed szubienicą, warto było się poświęcić.
Starała się skupić, ale kręciło jej się w głowie, kiedy wychodziła na dziedziniec. Wokół kamieni na ścieżce rosła jaskrawozielona koniczyna; Blythe o mało się nie pośliznęła w zbyt luźnych kapciach, ale ojciec ją podtrzymał.
Serce waliło jej w piersi jak młot, zagłuszając dźwięki harfy, która zwolniła, żeby dostosować melodię do jej ostrożnych kroków. Popatrzyła na tłum, na twarze rozpadające się w wyostrzone fragmenty zbyt białych zębów i głodnych oczu, które pożerały ją z każdym krokiem, jakby chciały ogryźć ją do kości. Uniosła wysoko podbródek i powstrzymała drżenie rąk, żeby nikt nie wywęszył jej strachu.
Dopiero kiedy zobaczyła swoją druhnę Signę, stojącą na czele tłumu w pięknej koronkowej sukni, ucisk w piersi złagodniał. Za Signą unosił się Śmierć, owijając swoim cieniem jej równie nerwowe ręce.
Drobne ciarki przebiegły po kręgosłupie Blythe na widok swojej kuzynki w objęciach Śmierci. Wszystko w jej ciele wyrywało się do ucieczki przed nim, a jednak… to jego Signa wybrała. Blythe nie potrafiła tego zrozumieć, ale skoro Signa była szczęśliwa, a Elijah wolny, wszystko było w najlepszym porządku.
Minęła kuzynkę, a wtedy harfa ucichła i ojciec się zatrzymał. Nie miała wyboru, musiała wreszcie spojrzeć na złotowłosego mężczyznę, który stał przed nią w surducie o bogatej szafirowej barwie. „Przystojny”, zapewne myśleli o nim inni, lecz Blythe widziała tylko urazę jątrzącą się w nim jak trucizna. Maskował ją zębatym uśmiechem, jakby gotów dołączyć do zgrai drapieżców, którzy zamierzali ją pożreć.
Aris wystąpił do przodu i podał rękę narzeczonej. Gdyby Elijah nie zesztywniał obok niej, przypominając o swojej obecności, nie przyjęłaby tej wyciągniętej dłoni.
– Witaj, ukochana. – Wprawdzie Aris szeptał, ale jego głos jak sztylet przeciął skórę Blythe i wbił się aż po rękojeść. – Miałem nadzieję, że się nie zjawisz.
Ścisnęła jego dłoń i zmusiła się do uśmiechu – liczyła, że przynajmniej w połowie tak złośliwego jak jego uśmiech.
– Nie zrezygnowałabym z tego nigdy w życiu, mój drogi. Chociaż nie mam nic przeciwko, żebyś rozwiódł się ze mną jutro.
Nić między ich palcami rozbłysła i sparzyła skórę tak mocno, że Aris się zaśmiał, maskując grymas bólu.
– I oszczędził ci życia w cierpieniu? Nie ma mowy. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile zamierzam… – Zamarł. Mówił cicho, z pochyloną głową, niemal dotykając jej głowy, ale w jego głosie zabrzmiał groźny ton. – Na litość, co ty masz na nogach?
Blythe nie musiała spoglądać w dół jak on, żeby wiedzieć, że chodzi mu o jej zielone aksamitne kapcie. Faktycznie jej ulubione. Uniosła lekko suknię, żeby mógł je zobaczyć. Sam był zawsze nienagannie ubrany, więc nie wątpiła, że je zauważy.
Goście chyba też zauważyli. Rozległy się stłumione chichoty. Blythe się tym nie przejęła, lecz Aris zacisnął szczęki. Chwycił ją za ręce i wysyczał ze sztucznym uśmiechem:
– Nie wyjdziesz za mnie w kapciach. Idź się przebrać.
Blythe podwinęła palce stóp na aksamicie.
– I przerwać ślub? Ani mi się śni.
Gdyby nie znała już mocy Arisa, teraz poznałaby ją w pełni. Jego oczy błysnęły złotem i świat znieruchomiał. Stopa Elijaha wracającego do gości zatrzymała się w powietrzu. Blythe wyciągnęła rękę i pogłaskała jednym palcem po brzuszku kolibra, który zawisł obok niej z nieruchomymi skrzydełkami. Niektórzy z gości, pochyleni, mieli otwarte usta, na których zastygły szepty przerwane w pół słowa. Nikt nawet nie mrugnął. Tylko Signa i Śmierć nadal się poruszali, spowici w cienie. Signa podeszła o krok bliżej, lecz Aris zatrzymał ją groźnym spojrzeniem, które paliło jak słońce.
– Idź i włóż porządne buty. – Aris nachylił się nad Blythe, nie ukrywając teraz pogardy, skoro goście zostali zamrożeni. – To śmieszne. Nie dam się wciągnąć w twoje gierki.
Blythe wywołała dokładnie taką reakcję, na jaką liczyła u tak dumnego człowieka, toteż uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Chyba nie zauważyłeś, kochanie, że już w nie grasz.
Wokół nich zabłysły miliony złotych nici. Kilka owinęło się wokół jej nadgarstków i Aris zrobił taki ruch, jakby chciał ją przyciągnąć do siebie. Blythe się spięła. Jednak to Aris zatoczył się do tyłu i syknął z bólu, chwytając się za własny nadgarstek. Nie patrzył na Blythe, tylko na Signę, która miała twarz jak z kamienia.
Czyżby jej kuzynka też zawarła pakt z Losem? Chyba nie był w stanie jej skrzywdzić. Blythe zaśmiała się złowrogo na tę myśl i spojrzała Arisowi prosto w oczy. Czy raczej w pierś, bo był od niej wyższy co najmniej o głowę.
– Nie ruszę się z tego miejsca do końca życia, jeśli w ten sposób cię pokonam – oświadczyła, bynajmniej nie żartując. – Zdejmij z tamtych ludzi swoje czary i ciągnijmy dalej tę farsę.
Przez długą chwilę Aris nic nie robił. Tak długą, że Śmierć poruszył się niespokojnie. Chociaż Blythe wiedziała, że kosiarz chciał tylko pomóc, zesztywniała, kiedy jego cienie przysunęły się bliżej. Ze wszystkich sił starała się ignorować jego obecność i nie odrywała od Arisa spojrzenia przesyconego wściekłością. On wytrzymał to przez jakiś czas, aż wreszcie chwycił jej spódnicę i opuścił na kapcie. Dopiero wtedy stopa Elijaha ze stuknięciem uderzyła w ziemię i znowu rozległy się szepty. Koliber śmignął nad głową Arisa, kiedy podszedł do nich pastor.
– Czy bierzesz sobie tę kobietę za żonę…? – zaczął.
Jak tylko te słowa padły z ust pastora, świat Blythe się zachwiał. Wbiła pięty w ziemię i zapadała się coraz głębiej z każdą następną przysięgą.
– Czy ślubujesz jej miłość, wierność… dopóki śmierć was nie rozłączy?
Chociaż nie dotarła do niej większość z tego, co mówił pastor, jej świat znieruchomiał z trzaskiem przy ostatnim pytaniu. Zerknęła ukradkiem na Arisa, który miał opuszczoną głowę i szczęki zaciśnięte tak mocno, że mogły mu popękać zęby.
– Dopóki śmierć jej nie zabierze – potwierdził tak szorstko, że pastor się wzdrygnął, zanim przeniósł spojrzenie na Blythe.
– A czy ty bierzesz sobie tego mężczyznę za męża, by żyć z nim w świętym związku małżeńskim zgodnie z prawem boskim? Czy przysięgasz służyć mu, kochać go i szanować, w zdrowiu i w chorobie, być wierną i uległą, dopóki śmierć was nie rozłączy?
Aris rzucił jej mroczne spojrzenie, które stłumiło w zarodku śmiech wyrywający jej się z gardła. Odchrząknęła i odpowiedziała szczerze:
– Poślubię go i będę kochała jeszcze bardziej, kiedy będzie chory.
Pastor wręczył Arisowi złotą obrączkę w kształcie węża z nefrytowymi oczami.
– Powtarzaj za mną: Tą obrączką zaślubiam cię, ciałem moim wielbię cię…
Każde słowo było na wargach Blythe gorzkie jak trucizna; parzyła ją obrączka, którą Aris wsunął jej na palec, recytując słowa przysięgi. Ugryzła się w język, bo wcisnął złote kółko aż do knykcia tak mocno, że będzie musiała posmarować to draństwo oliwą, żeby je zdjąć. Co zamierzała zrobić, jak tylko zejdą ludziom z oczu.
– Witaj, żono – wypluł Aris zniżonym głosem, żeby nikt inny nie usłyszał.
Blythe uśmiechnęła się pomimo bólu i wpiła mu paznokcie w dłonie.
– Witaj, mężu.
Żadne z nich nie odwróciło wzroku, kiedy pastor kazał im uklęknąć do ceremonialnej modlitwy. Reszta świata odpłynęła. Złota obrączka paliła serdeczny palec Blythe.
To nie była obrączka, tylko kajdany. Które oboje nieprędko zdołają zrzucić.2
Blythe najczęściej pocieszała się, przymierzając swoją ulubioną suknię balową. Jednak w dniu swojego ślubu nie mogła się uspokoić. Przytłaczała ją góra tafty, którą na niej spiętrzono. Stopy jej marzły, bo podeszwy aksamitnych kapci przemokły od porannej rosy. Gdyby tak bardzo nie starała się zirytować Arisa, już dawno przebrałaby się w coś cieplejszego.
Przypominała sobie, jak słodki był smak tego zwycięstwa, kiedy kapcie mlaskały jej pod stopami i zimno przenikało ją aż do kości. Jednak stojąc obok Arisa pod dachem z wisterii i witając gości, przez cały czas miała uśmiech przyklejony do ust. Otaczały ją rozmazane twarze, które znała przez całe życie. Zbyt wiele tych twarzy. To nie była skromna ceremonia, tylko gala godna księcia, na której na pozłacanych tacach wystawiono wytworne czekoladki i miniaturowe ciasteczka udekorowane złotymi listkami, a na szyjach i nadgarstkach gości błyszczała kosztowna biżuteria.
Charlotte i Everett Wakefieldowie witali nowożeńców uśmiechami i słowami zachęty. Diuk i diuszesa dotykali się ramionami, oczy im błyszczały i Blythe mimo woli zaczęła się zastanawiać, jak to jest być tak zakochanym. Pewnie nigdy się nie dowie.
W tłumie były też twarze, których nie rozpoznawała. Aroganckie osoby krążące nieustannie po całym terenie, jakby wszystko oceniały. Lecz kiedy Blythe przyjrzała im się uważniej, zobaczyła, że mają szkliste oczy i nie odzywają się do nikogo, tylko do siebie nawzajem. Widocznie to byli goście Arisa; wyglądałoby dziwnie, gdyby nikogo nie zaprosił.
Miejscowi nie odrywali wzroku od tych nowych przybyszów. Kątem oka Blythe zauważyła, że Diana Blackwater przysuwa się do jednej z zaczarowanych kukiełek Arisa – mężczyzny najwyżej trzydziestoletniego, o pretensjonalnym wyglądzie, modnie wystrojonego w importowane tkaniny. Diana ustawiała się przed nim, żeby przyciągnąć jego uwagę, on jednak nie zaszczycał jej nawet spojrzeniem, krążąc powoli po ogrodzie i oglądając dekoracje. Przez jakiś czas Diana deptała mu po piętach, w końcu jednak zrezygnowała z syknięciem i powachlowała zaczerwienioną twarz. Zesztywniała, widząc, że Blythe ją obserwuje. Bardzo powoli – jakby to jej sprawiało fizyczny ból – dygnęła.
Ciepła satysfakcja wypełniła Blythe od stóp do głów i w tamtej chwili świeżo upieczona księżna zrozumiała, jak bardzo jest niepoprawna. Samo to dygnięcie niemal warte było przemoczonych kapci.
Niemal.
– Czy nie możesz sprawić swoją magią, żeby ten dzień się skończył? – zapytała, kiedy pogratulowała im kobieta prowadząca skromną aptekę w miasteczku. Blythe właściwie jej nie znała, jednak przyjęła z uśmiechem wylewne życzenia. – Musimy odgrywać tę farsę w całości?
– To ty nalegałaś na tradycyjne wesele – wypomniał jej Aris. – Za nic nie pozbawiłbym dziewiczej panny młodej takiego przeżycia.
Blythe powstrzymała niecenzuralne słowa, które wypalały jej dziury w języku. Nie warto było wdawać się z nim w kolejną sprzeczkę. Zwłaszcza kiedy jej ojciec stał nieopodal i czujnie obserwował nowożeńców.
W rzeczywistości Blythe nie zależało na weselu. Raczej liczyła, że odwlecze ten nieunikniony dzień. Chciała, żeby Elijah mógł być świadkiem tego wydarzenia, żeby zobaczył, że wszystko jest w porządku i nie musi się martwić. Dlatego teraz uśmiechała się tak szeroko, że bolały ją policzki. Nawet przytuliła się do ramienia Arisa, chociaż najbardziej pragnęła się odsunąć. On objął ją w talii i ścisnął tak mocno, że dostała gęsiej skórki. Myślała tylko o tym, że przy najbliższej okazji musi spalić tę suknię i wyszorować się porządnie, żeby zmyć ślady jego dotyku.
Dopiero kiedy podeszła Signa, Aris rozluźnił uścisk i jego stalowe opanowanie prysło. Jeśli Signa to zauważyła – a powinna była, bo zwykle zauważała takie rzeczy – nic nie dała po sobie poznać. Wzięła Blythe za ręce.
– Jesteś najpiękniejszą panną młodą, jaką widziałam – powiedziała.
Blythe uśmiechnęła się, chociaż wiedziała, że jest jedyną panną młodą, jaką Signa kiedykolwiek widziała. Nie mogła uwierzyć, że zaledwie parę miesięcy wcześniej myślała, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej kuzynki, podobnie jak nie mogła uwierzyć, że znają się dopiero od roku. Po wszystkim, co razem przeżyły, miała wrażenie, że spędziły razem całe życie.
Następnie Signa spojrzała na Arisa, któremu drgnęła szczęka. W obecności Signy całkiem tracił pewność siebie. Blythe nie darzyła go względami, jednak było jej go żal. Aris wierzył, że Signa jest reinkarnacją kobiety, której szukał od wieków; wierzył, że jest Życiem, jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochał. A Signa nigdy nie będzie należała do niego.
– Panno Farrow – przywitał ją chłodno Aris, po czym jego spojrzenie stało się drapieżne, kiedy cienie Śmierci nachyliły się bliżej. – Bracie.
– Szkoda, że moje zaproszenie zaginęło na poczcie.
Głos Śmierci był groźny jak zaćmienie słońca albo morska woda wdzierająca się do gardła. Tak bardzo się różnił od bogatych tonów Losu, że Blythe natychmiast poczuła się schwytana w lodowate prądy i zabrakło jej tchu.
– Macie jakieś plany na miesiąc miodowy? – zagadnęła Signa.
Miesiąc miodowy miał stanowić niespodziankę dla panny młodej, ale to nie powstrzymało ludzi, z których co drugi o to pytał. Lecz w ustach Signy to pytanie zabrzmiało dziwnie, bo przecież z pewnością nie miała złudzeń co do tego lipnego małżeństwa. Tylko ona wiedziała, jakie w rzeczywistości jest absurdalne, chociaż Elijah też coś podejrzewał. Jednak twarz Signy promieniowała taką szczerą życzliwością, że pannie młodej ścisnęło się serce. Tylko dziewczyna zakochana w Śmierci mogła optymistycznie patrzeć na związek Blythe z Losem.
Signa zawsze trochę przypominała kuzynce sowę. Miała irytująco wielkie oczy, a kiedy się zamyśliła, często zapominała mrugać. Blythe wynalazła sobie zabawę polegającą na liczeniu, ile czasu minie, zanim Signa sobie o tym przypomni. Teraz znowu liczyła, kiedy kuzynka z lekką zmarszczką między brwiami patrzyła na jej męża. Minęło trzydzieści sekund i Signa jeszcze ani razu nie mrugnęła. Nic dziwnego, że ludzie uważali ją za dziwną; naprawdę dziwne natomiast było to, że nigdy nie skarżyła się na suchość oczu. Poruszyła się dopiero wtedy, kiedy Śmierć położył na jej ramieniu dłoń w rękawiczce. Ciekawe, czy on też odliczał sekundy. A może tych dwoje spędzało wieczory, wpatrując się sobie w oczy, żeby sprawdzić, które wytrzyma dłużej bez mrugania.
– Dlaczego panią to interesuje, panno Farrow? – zapytał Aris takim tonem, że Śmierć zesztywniał. – Czyżby chciała pani pojechać ze mną?
Śmierć na szczęście nie chwycił przynęty. Chociaż jego oczy wyglądały jak mroczne, bezdenne jamy, Blythe wyraźnie czuła, że kosiarz ją obserwuje. Na całym ciele dostała gęsiej skórki i zjeżyły jej się włoski na karku.
– Tylko od was dwojga zależy, jak zła będzie ta sytuacja – przypomniała karcąco Signa. – Skoro od tej chwili jesteście skazani na siebie, mam nadzieję, że przynajmniej nie spróbujecie się pozabijać.
Blythe przełknęła szyderczą ripostę. Łatwo było Signie mówić. To nie ona musiała spędzić resztę życia z potworem.
– Ja nie mogę jej zabić – sprostował głosem bez wyrazu Los. – Zadbałaś o to, kiedy kazałaś mi przysiąc, że jej nie skrzywdzę. Ale to nieważne, bo jej żałosne ludzkie życie wkrótce się skończy, a wtedy ustawię łóżko na jej kościach i będę spał spokojnie przez wieczność.
Chociaż ten obrazek był taki dziecinny i niemądry, rozpalił iskrę gniewu w piersi Blythe.
– Nie spiesz się tak, mężu. Zamierzam żyć co najmniej jeszcze przez sto lat, choćby tobie na złość.
Signa zacisnęła usta. Blythe znała kuzynkę wystarczająco dobrze, żeby odgadnąć, że coś ją dręczy.
– Daj mi znać, jak tylko wrócisz do domu – szepnęła nagląco Signa. – Koniecznie muszę ci coś powiedzieć.
Blythe chciała ją zapewnić, że cokolwiek to jest, wcale nie musi czekać. A jednak Signę odepchnęli już następni goście czekający w długiej kolejce, żeby pogratulować młodej parze. Innym razem, kiedy Aris postanowi wydać przyjęcie, powinni wcześniej uzgodnić listę zaproszonych osób.
– Oczywiście – obiecała szybko Blythe, zanim Signę i Śmierć uniósł tłum.
Blythe nie miała pojęcia, jak długo tam stała z ustami rozciągniętymi w sztucznym uśmiechu i językiem obolałym od powtarzania podziękowań. Doznała niebotycznej ulgi, kiedy kolejka się skończyła i mogła wreszcie sięgnąć po kieliszek szampana.
Patrzyła, jak inni piją, potem zaczekała, aż Aris weźmie łyk, zanim ostrożnie wyjęła mu kieliszek z ręki i sama się napiła. Zignorowała jego gniewny grymas i odczekała pięć minut, żeby się upewnić, że nic złego się nie stało. Dopiero wtedy wychyliła resztę.
Naprzeciwko uderzająco piękna, opalona na brązowo kobieta i blady pompatyczny mężczyzna witali płaszczących się gości. Złoto zdobiło ich stroje i złotem błyszczały włosy kobiety. Oczy mieli szkliste jak reszta marionetek, chociaż ci dwoje przynajmniej się uśmiechali i rozmawiali z gośćmi.
– Kim oni są? – zapytała Blythe, mrużąc oczy, żeby w złocistej mgiełce wokół tamtej pary dostrzec tysiące nici oplatających ich ciała.
Aris dopił szampana.
– Wierzą, że są moimi rodzicami – powiedział tak spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
Blythe nie spodziewała się takiej odpowiedzi i musiała odchrząknąć, żeby nie zakrztusić się winem.
– Co to znaczy, że wierzą?
Obok przeszła służąca i oczy Arisa na mgnienie rozbłysły. Blythe widziała, jak jego nici pochwyciły służkę i skierowały ją bliżej, żeby mógł zdjąć jeszcze dwa kieliszki z niesionej przez nią tacy. Blythe wyciągnęła rękę, spodziewając się, że jeden jest dla niej, on jednak zacisnął palce na obu nóżkach.
– Ktoś musi odegrać tę rolę. Przecież książę nie może brać ślubu bez udziału rodziny. Poza tym oni o wszystkim zapomną, kiedy już wypełnią swoje zadanie.
– Nieładnie jest zamieniać ludzi w marionetki, Arisie. Nie powinieneś mieszać im w głowach, żeby pasowali do twoich planów.
– Dlaczego? – Leniwie wodził palcem po brzegu kryształowego kieliszka. – Tobie zrobiłem to trzykrotnie.
Na szczęście Blythe jeszcze nic nie zjadła, bo żołądek podjechał jej do gardła. Niejasno przypominała sobie jeden raz, kiedy Aris próbował z niej wyciągnąć informacje o Signie i przyczynie jej wygnania do Foxglove. Podejrzewała, że drugi raz miał związek z luką w jej pamięci podczas pierwszej wizyty w Wisteria Gardens, kiedy poznała Arisa. Ale jeśli chodzi o trzeci raz… nie miała najbledszego pojęcia, co było tym bardziej przerażające.
Próbując opanować drżenie głosu, Blythe oświadczyła:
– Nigdy więcej nie wolno ci użyć na mnie tych mocy.
Nie wiedziała, czy dysponuje jakimiś środkami nacisku albo co może zaproponować w zamian, żeby dobić targu. Niemniej włożyła w te słowa całą siłę gniewu, który w niej kipiał.
– Dobry Boże, czy ty zawsze musisz tak wrzeszczeć? – Potarł skronie z miną cierpiętnika. – Twoja kuzynka już się zatroszczyła o to, żebym nie mógł cię skrzywdzić.
Chociaż Blythe domyślała się czegoś takiego na podstawie wcześniejszej rozmowy z Signą, zdziwiło ją, jak łatwo Aris się do tego przyznał. Jak na kogoś tak niebezpiecznego, facet był denerwująco szczery.
Jednak Blythe naciskała:
– Nawet jeśli mnie nie skrzywdzisz, musisz obiecać, że nigdy nie zrobisz ze mnie swojej marionetki. Nie zamieszkam pod jednym dachem z kimś, kto mną manipuluje.
Wyzywająco uniosła podbródek, chociaż nie miała żadnych podstaw, żeby wysuwać takie żądania. A jednak ku jej zdziwieniu Aris jej nie wyśmiał. Pociągnął zdrowo z kieliszka i powiedział:
– Nigdy nie miałem takich zamiarów.
Blythe odetchnęła z ulgą.
– Cieszę się, że jesteś rozsądny.
– Rozsądny? – Zaśmiał się tak ponuro, że Blythe natychmiast znowu się spięła. – Szkoda zachodu, żeby tobą manipulować, skoro nie chcę nawet na ciebie patrzeć. Chociaż radzę, żebyś nie traktowała zbyt lekko moich mocy, kochanie. Jeśli nalegasz na zachowanie pozorów, pamiętaj, że wszystko ma swoją cenę.
Blythe odstawiła kieliszek z taką siłą, że musiała sprawdzić, czy nie rozbiła szkła.
– Przede wszystkim gdybyś nie udawał księcia, nie musielibyśmy zachowywać żadnych pozorów.
Aris wzruszył ramionami.
– Możliwe. Ale jaką inną rolę mógłbym odgrywać z twarzą taką jak moja?
Nie wiedziała, czy on żartuje, ale i tak parsknęła śmiechem. Chciała już mu powiedzieć, jaki z niego głupiec, kiedy spojrzała na ojca. Chociaż rozmawiał z Signą, śmiech Blythe przyciągnął jego uwagę. Wyprostowała się gwałtownie, kiedy ruszył w jej stronę. Szybko nachyliła się do męża i warknęła:
– Udawaj, że jestem najbardziej błyskotliwą osobą na świecie, bo zmienię każdą chwilę twojego życia w piekło.
– Czy to znaczy, że jeszcze tego nie robisz? – Aris odsunął się od niej, ale nie zdążył zapytać o nic więcej, bo stanął przed nimi Elijah. Aris się wyprostował. Widocznie nawet bóg, pomimo całej potęgi, robił się nerwowy w obecności teścia.
– Panie Hawthorne. – Aris skłonił blond głowę.
– Wasza wysokość – odpowiedział Elijah lodowatym tonem, ale jego głos złagodniał, kiedy zwrócił się do córki: – Zatańcz ze mną.
Blythe nie odmówiłaby za nic w świecie. Puściła ramię Arisa, podała rękę ojcu i bez słowa pozwoliła się zaprowadzić na parkiet. Znając jego niechęć do zebrań towarzyskich, niemal zapomniała, jaki potrafi być czarujący i wytworny. Z uniesioną głową i wyprostowanymi ramionami porwał ją do walca, a każdy jego krok był absolutnie precyzyjny. Tym bardziej zadziwiająco brzmiały jego słowa.
– Włożyłem nóż do twojego podróżnego kufra. – Mówił spokojnie i Blythe była wdzięczna, że inni tancerze go nie słyszą z powodu głośnej muzyki. Wytrzeszczyła na niego oczy, ale nie zobaczyła nawet zmarszczki między jego brwiami.
– Niezwykły prezent dla panny młodej – zauważyła. – Pamiętaj, że to był mój wybór, ojcze. Aris do niczego mnie nie zmuszał…
– Och, daj spokój. – Chociaż mówił otwarcie, w jego głosie brzmiała czułość. – Mieli mnie powiesić. Żyję już dość długo na tym świecie, żeby nie dopatrywać się zbiegów okoliczności tam, gdzie ich nie ma. Możesz trzepotać rzęsami do tego mężczyzny, ale nie traktuj mnie jak głupca.
Blythe zacisnęła zęby. Wiedziała, że musi starannie dobierać następne słowa.
– Małżeństwa z rozsądku zawiera się bez przerwy.
– Owszem – przyznał, rzucając jadowite spojrzenie w stronę Arisa. – Ale to nie miało spotkać mojej córki. Wolałbym umrzeć tysiąc razy, niż narazić cię na coś takiego.
– Na nic mnie nie naraziłeś – szepnęła, oddychając trochę lżej teraz, kiedy prawda o związku jej i Arisa częściowo wyszła na jaw. – Może byłeś gotów umrzeć, ale nawet gdybyśmy mieli milion żywotów, i tak bym ci nie pozwoliła.
W ciągu ostatnich dwóch lat Blythe straciła zbyt wiele osób, które kochała, i do wszystkich diabłów, nie pozwoli, żeby coś się stało jej ojcu. Widocznie dostrzegł to w jej twarzy, bo jego uścisk złagodniał.
– No dobrze – szepnął. – Ale wiedz, że jesteś moim światem, Blythe. Jesteś moją największą dumą, moim sercem i duszą. Gdyby coś ci się stało…
– Nic się nie stanie – obiecała. – To małżeństwo, ojcze, nie morderstwo.
Próbowała to powiedzieć żartem, jednak Elijah spochmurniał.
– Włożyłem nóż do twojego podróżnego kufra – powtórzył.
Blythe o mało nie przewróciła oczami. Wprawdzie jej ojciec był spostrzegawczy, lecz w żaden sposób nie mógł wiedzieć, że zwykłym nożem nie da się zabić Arisa. Skoro jednak dzięki temu poczuł się lepiej, niech mu będzie.
– Dobrze, że mnie uprzedziłeś, zanim się przypadkowo dźgnęłam – powiedziała. – Przyjmuję, chociaż do niczego mi się nie przyda.
Elijah mówił dalej bez chwili przerwy:
– Chcę, żebyś pisała do mnie co tydzień, przynajmniej przez pierwsze miesiące. Na końcu każdego listu wymień przypadkowy fakt, żebym wiedział, że sama go napisałaś. A jeśli coś się stanie… jeśli będziesz mnie potrzebować albo ktoś cię skrzywdzi… napisz imię twojej matki i będę wiedział, że mam natychmiast przyjechać.
– Przecież nie wyjeżdżam daleko – powiedziała Blythe. – Wisteria Gardens to parę godzin drogi powozem.
– Aris na pewno będzie chciał wrócić do Vereny – sprzeciwił się Elijah.
Blythe gorzko pożałowała, że nie może powiedzieć ojcu, że takie miejsce w ogóle nie istnieje. Kiedyś próbowała je znaleźć na mapie, z samej ciekawości, ale za każdym razem ćmiło jej się w oczach i myśli się mąciły, aż w końcu zapominała, czego szuka. Aris rzeczywiście był dokładny.
– Zostaniemy w miasteczku po powrocie z miesiąca miodowego.
Ani ona, ani Aris nie rozmawiali o dalszych planach. Właściwie prawie wcale ze sobą nie rozmawiali od dnia, kiedy wylała swoją krew na gobelin. Nie zastanawiała się, gdzie zamieszkają, bo odpowiedź była oczywista – nie istniała żadna Verena. Z pewnością zostaną w Wisteria Gardens. A jednak ojciec opuścił powieki i chociaż poniechał dalszej dyskusji, wydawał się zasmucony pewnością siebie Blythe.
– List – powtórzył, ściskając ją mocniej, kiedy melodia dobiegała końca. – Co tydzień, nieważne, gdzie będziesz na tym świecie. Obiecaj mi to.
Blythe zrozumiała, że się z tego nie wykręci.
– Jeśli sama nie będę mogła przyjechać powozem, wtedy tak, przyślę ci list. A ty też do mnie napisz, żebym wiedziała, że nie zeszliście na złą drogę, kiedy mnie zabrakło w Thorn Grove.
Podkreśliła swój żart uśmiechem, chociaż kąciki jej ust zadrżały. Większość młodych dziewcząt zakłada, że pewnego dnia opuszczą dom rodzinny i zaczną nowe życie, jednak do Blythe nigdy to nie przemawiało. Kochała rodzinną posiadłość Thorn Grove i kochała swoją rodzinę. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, żeby ją opuścić, zwłaszcza po tym wszystkim, co ojciec zniósł przez ostatnie lata.
Mocniej trzymała ojca, kiedy walc się skończył. To Elijah powoli rozluźnił uścisk, chociaż zwlekał z tym odrobinę za długo.
– Mam nadzieję, że tylko dostaję paranoi na starość – powiedział cicho. – Mam też nadzieję, że Aris będzie dobrym mężem i pewnego dnia połączy was taka miłość, jaka kiedyś łączyła mnie z twoją matką. Ale jeśli nie… jeśli cokolwiek się stanie… zawsze masz nóż.
Nawet Elijah się uśmiechnął, kiedy Blythe się roześmiała. Lecz jego uśmiech zaraz zgasł, gdy goście zaczęli się wysypywać na dziedziniec, gdzie czekał powóz barwy kości słoniowej zaprzęgnięty w cztery siwe konie.
Elijah lekko ścisnął rękę córki.
– Nie poniżaj się. Nie zmieniaj się dla niego. Naucz go, jak ma cię traktować, i pamiętaj, że zasługujesz na wszystko, co najlepsze.
Oczy ją zapiekły i odwróciła wzrok, zanim ojciec zobaczył wzbierające łzy. Spojrzała na czekającego Arisa i kiwnęła głową.
– Dobrze.
Zanim mogła zmienić zdanie, puściła rękę ojca i podeszła do Arisa, do nowego życia, chociaż serce jej się krajało z każdym krokiem.
W empik go