- promocja
Wisząca małpa - ebook
Wisząca małpa - ebook
Przezabawna czarna komedia retro.
Jeremi Felicki właśnie zaczął pracę jako kierowca w MSW. W niedzielę 13 sierpnia 1961 roku zawozi ministerialną delegację do siedliska Gadastruga na Kaszubach. Tam towarzysz Karol Podkalicki ma otrzymać Order Budowniczych PRL, ale nie może go przyjąć, bo…nie żyje. Jego zwłoki leżą w schronie przeciwatomowym, a nad nimi wisi małpa.
Ta książka jest tak inna niż wszystkie współczesne kryminały, że nie przeczytać jej byłoby prawdziwą zbrodnią! Krzysztof Varga
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-585-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są rozmowy telefoniczne, które chciałoby się zakończyć, zanim się zaczęło. Najczęściej te w okolicach piątej nad ranem. Dzwonek telefonu wyrwał mnie z samego środka snu, w którym Wanda wreszcie mi uległa. Telefon stał przy łóżku na wyciągnięcie ręki. Musiałem być dostępny zawsze. Dwadzieścia pięć godzin na dobę, osiem dni w tygodniu.
Nie dotknąłem jeszcze ręką słuchawki, ale i tak wiedziałem, że to on. Słuchawka kaszlała na mnie dobre kilkanaście sekund, a zanim zdążyłem powiedzieć „słucham”, z odmętów charczeń i sapań usłyszałem głos Pietrzykowskiego. Mojego szefa.
– Jedziesz dziś za mnie… Za pół godziny odbierz wóz z firmy…
Nie tak zamierzałem spędzić swój wolny dzień w środku sierpniowych upałów. Czekały basen na Legii i kino z Wandą. To były moje priorytety.
– Ale, szefie… – próbowałem oponować dla zasady raczej niż z wiarą w sukces.
– Jedziesz, wracasz i raportujesz do mnie. Chyba że się całkiem rozłożę… – Kaszel urwał koniec zdania. – Kurwa, żeby w lecie złapać zapalenie płuc?
– Dokąd mam jechać?
– Wszystkiego się dowiesz w firmie…
Pietrzykowski odłożył słuchawkę, nie dając mi czasu nawet na „Tak jest!”.
„Zaraz, zaraz – pomyślałem – to chujowo tracić letnią niedzielę w rozgrzanym pudle auta, ale z drugiej strony skoro wóz miał prowadzić sam szef, to znaczy, że nie jest to byle jaka przejażdżka”. W sumie to wyróżnienie! Pietrzykowski miał co najmniej kilku kierowców ochroniarzy starszych stażem i stopniem. Ale wybrał akurat mnie. Mimo że tego nie pokazywał, musiał mnie chyba jakoś lubić. Koledzy mówili, że przypominam mu brata, który zginął w powstaniu. Miał tyle lat co ja dziś. No, może…
Zlazłem z kozetki i na palcach podszedłem do drzwi prowadzących na korytarz. Żeby dotrzeć do łazienki, musiałem przejść przez pokój, gdzie spała babcia.
Użyłem całego swojego profesjonalnego kunsztu, by klamka nie zaskrzypiała, ale przez mrożoną szybę spostrzegłem, że wieczna harcerka oczywiście już nie śpi. Uśmiechnięta, w ciemnej spódnicy i fartuszku nałożonym na sweterek własnej roboty, patrzyła wzrokiem, który obiecywał spełniać wszystkie moje życzenia. Byłem jej ulubionym wnuczkiem. Co nie było trudne, bo byłem jej jedynym wnuczkiem.
– Coś ważnego, skoro alarm o świcie?
– Dzień dobry, babciu. Szef się rozchorował, mam go zastąpić za kółkiem…
– Zastąpić szefa? To nie w kij dmuchał! Musi mieć do ciebie zaufanie. – Babcia była mistrzynią pozytywnego myślenia.
– Nie wiem, czy musi, ale ma…
– Chcesz jajecznicę, Remuś?
Pytanie było zgoła retoryczne.
– Poproszę. Z trzech jajek.
Otworzyłem szafę. Na dzisiejszy wyjazd zamiast bieliźnianych bawełnianych majtek wybrałem płócienne spodenki, specjalnie uszyte przez babcię. Podpatrzyłem w jakimś amerykańskim filmie, że Clark Gable nie nosi rozciągniętych majtasów, jak my w Peerelu, tylko zgrabne szorty. Naszkicowałem ich wykrój i tak długo męczyłem babcię, aż uszyła mi dwie pary. W nich czułem się bardziej światowo, a przede wszystkim przewiewnie. Wieczorem mam się spotkać z Wandą i wtedy kto wie? Może ważniejsze będzie nie kogo, ale z czego będę się rozbierał.
Pięć minut później kończyłem niezrównaną jajecznicę babci Jasi. Ona w tym czasie szczotką czyściła moją służbową dwurzędówkę. Szybko zawiązałem granatowy krawat w niebieskie prążki. Babcia wbrew moim protestom pomogła mi założyć marynarkę.
– Sam ubiera się tylko lokaj. – To była jej kompletnie rozbrajająca dewiza.
Potem podała mi skórzaną teczkę. Nie sprawdzając, wiedziałem, że w środku są kanapki z szynką, termos z herbatą i to coś jeszcze.
– A wiesz, kiedy wrócisz? – zapytała standardowo, a ja standardowo odpowiedziałem:
– To tajemnica służbowa, babciu.
– No tak, przepraszam…
– …ale tobie ją zdradzę. Późnym wieczorem, chyba że się okaże, że jeszcze później…
Babcia uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, którym zawsze mnie raczyła na odchodnym. Nagle coś mi się przypomniało.
– Muszę jeszcze do ubikacji!
Babcia zapaliła światło i otworzyła drzwi do łazienki. Zamknąłem je szczelnie za sobą. Podniosłem deskę klozetową i zdjąłem marynarkę. Powiesiłem ją na haczyku na ręczniki. Kucnąłem i obluzowałem kafelek w najbardziej oddalonym od hydrauliki rogu łazienki. Ze spreparowanej w tajemnicy przed babcią skrytki wyjąłem szelki z kaburą i pistolet. Założyłem szelki, na to marynarkę, a pistolet wsunąłem do tylnej kieszeni spodni. Potem spuściłem wodę w toalecie, umyłem i wytarłem ręce. Tak jak przypuszczałem, babcia stała przed drzwiami łazienki.
– Będę czekała z kolacją. Chcesz pierożków z jagodami?
– Czy chcę? To pytanie retoryczne. Cały dzień będę o tym myślał! To mi osłodzi ten wyjazd! – zawołałem entuzjastycznie.
– Ale jakby co… – Babcia się zawahała.
– Jakby co, to tak, jak się umówiliśmy…
– Tandem? – spytała z łagodnym uśmiechem.
Kiwnąłem głową.
– Takiego tandemu jak my dwoje nie ma w naszej części Europy, włączając w to nawet Jugosławię.
Uśmiechnąłem się i puściłem do babci oko. Potem ucałowałem ją w policzek i w rękę.
Przytuliła mnie do piersi jak zawsze z całej siły i wspiąwszy się na palce, pocałowała w czoło. A ja jak zawsze pogłaskałem ją po włosach i uśmiechnąłem się na pożegnanie do zdjęcia mamy przy lustrze. Wyszedłem. Dopiero na korytarzu przełożyłem służbowego walthera PPK z tylnej kieszeni spodni do kabury na piersi. Nie chciałem, by babcia wyczuła broń, ściskając mnie na pożegnanie. Nie chciałem jej martwić. Pomyślałaby może, że to niebezpieczny wyjazd.
I jak zwykle nie byłaby w błędzie. Sam zresztą wówczas nie wiedziałem, że właśnie zaczął się najważniejszy dzień mojego życia.2
Na szczęście do pracy miałem blisko. Dziesięć minut spacerkiem. Szybkim krokiem pięć minut. Podpisałem się w książce zleceń, odebrałem kartę wozu i wyciągnąłem rękę do Zaliwskiego po kluczyki. Tym razem trzymał je tak, jakby mi nie chciał ich wydać.
– No co jest?
– Wiesz, kogo będziesz wiózł? – spytał z chytrym uśmieszkiem.
– Zaraz się pewnie dowiem…
– I gdzie będziesz wiózł?
– Dokąd – poprawiłem go odruchowo, ale Zaliwski i tak tego nie zauważył, bo patrzył na mnie jakby z zazdrością. A może to było politowanie?
– Gadastruga. – Nie wiem, dlaczego wypowiedział tę nazwę szeptem.
Tym razem ja się zawahałem, cofając lekko wyciągniętą po kluczyki rękę. O Gadastrudze marzyli wszyscy kierowcy w firmie. I jednocześnie bardzo obawiali się tam jechać. Wiadomo było, że w Gadastrudze zawsze wydarza się coś nieprzewidzianego, ale odkąd stała się prywatnym siedliskiem towarzysza Podkalickiego, nikt jej nie odwiedzał. Widząc moje wahanie, Zaliwski z westchnieniem jak po utracie kogoś bliskiego wepchnął mi kluczyki w dłoń.
– A teraz na Krótką.
Nie musiałem pytać po kogo. Na Krótkiej mieszkał tylko jeden człowiek z naszej firmy. Człowiek legenda, pułkownik Henke. Gadastruga plus Henke oznaczało tylko jedno: sprawę najwyższej wagi państwowej.
Czarna wołga już na mnie czekała. To był nowy model, jakiego jeszcze nie prowadziłem. Zauważyłem, że zniknęła czerwona gwiazda z atrapy wozu. Zrozumiałem, że towarzysze radzieccy przygotowywali się na eksportowy podbój rynków zachodnich. Podszedłem do auta i pogłaskałem figurkę jelenia na przedniej klapie. Dobrze, że ją zostawili. Chodziły słuchy, że nowe wołgi będą już bez jelenia. Otworzyłem drzwi, wyjąłem z teczki kanapki i termos i włożyłem do schowka przy kierownicy, żeby mieć pod ręką. Potem zapiąłem teczkę i wsadziłem ją do bagażnika, po czym zasiadłem za kierownicą. Jeden rzut oka wystarczył, by docenić to, że mechanicy z fabryki Gorkiego tym razem bardziej się postarali.
Tablica rozdzielcza pokryta była sztuczną skórą. Nie będzie odblasków jak w jej blaszanej poprzedniczce.
Zaliwski, jakby nie chciał rozstać się z wozem, stanął obok. Opuściłem korbką boczną szybę.
– Coś jeszcze powinienem wiedzieć?
– To zupełnie nowa maszyna. Nie wiem, co staremu przyszło do głowy, żeby ci ją powierzyć. Ma silnik luxtorpeda, osiemdziesiąt koni, więc nie szarżuj.
Mówił coś jeszcze o jej zaletach, a ja już cieszyłem się, że będę mógł prowadzić to cudo. Położyłem ręce na kierownicy i nie mogłem się nie uśmiechać. Kątem oka zauważyłem dodatkowy pedał obok sprzęgła. Zaliwski wsadził głowę do środka wozu.
– To pompka do spryskiwaczy szyb.
Nie udało mi się powstrzymać gwizdu podziwu.
– A jak! – Wysunął głowę na zewnątrz i wyszczerzył się, jakby on to wymyślił. – Powoli podbijamy Zachód!
– Podbijamy. – Włączyłem silnik. Stado osiemdziesięciu mechanicznych koni zarżało gotowe do drogi.
– Powodzenia! – Zaliwski klepnął dach nade mną, a ja podniosłem boczną szybę z powrotem.