Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Wita państwa Dariusz Szpakowski. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
3 listopada 2025
3569 pkt
punktów Virtualo

Wita państwa Dariusz Szpakowski. Autobiografia - ebook

Autobiografia legendy mikrofonu.

Głos Dariusza Szpakowskiego gości w domach Polaków od blisko 50 lat. Przez tych kilka dekad skomentował 12 mundiali i mistrzostw Europy oraz 18 igrzysk olimpijskich, a jego słowa stały się ścieżką dźwiękową nadziei i rozczarowań kolejnych pokoleń kibiców. Jako chłopak wychowany na warszawskim Powiślu marzył o rywalizacji na największych sportowych arenach. Trafił tam, choć nie w roli sportowca – został najsłynniejszym komentatorem w historii Polski.

Autobiografia Wita Państwa Dariusz Szpakowski to niesamowita podróż przez czasy chwały i mroku sportu, kręte korytarze radia i telewizji oraz pulsujące emocjami stadiony. Razem z głównym bohaterem przemierzysz świat pełen kontrastów: od powojennej Warszawy po ociekający złotem Katar. Po drodze zajrzysz za kulisy reprezentacji, dotkniesz medali i zobaczysz łzy przegranych. Poznasz z bliska wielkich bohaterów, jak Kazimierz Górski, ale i śliskich działaczy partyjnych czy mistrzów brudnej gry w telewizji.

Jak uratował swoją pierwszą transmisję telewizyjną? Jakie przygody przeżył z Janem Ciszewskim? Kiedy najmocniej wzruszył się na stanowisku komentatorskim i kto chciał go zniszczyć? Po raz pierwszy Dariusz Szpakowski opowiedział swoją historię tak szczerze.

To nie jest zwykła spowiedź. To opowieść o tym, jak zostaje się legendą.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8406-245-6
Rozmiar pliku: 24 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Okładka

Strony tytułowe

Prolog. Scena Główna

Rozdział 1 Zawodowa śmierć

Rozdział 2 Ekscelencja woli sport
Rozdział 3 Głos
Rozdział 4 Profesor
Rozdział 5 Niezły Meksyk
Rozdział 6 Klątwa
Rozdział 7 Euforia. Przedwczesna
Rozdział 8 Samotność selekcjonera
Rozdział 9 Piąty wioślarz
Rozdział 10 Nie płacz, komentuj
Rozdział 11 Koniec transmisji
Rozmowa z Grażyną Stachotą-Szpakowską
Rozmowa z córkami Dariusza Szpakowskiego
Posłowie

Strona redakcyjnaPROLOG
SCENA GŁÓWNA

Grudzień 2022, Katar

Jak to dzisiaj o dwunastej? Patrzę jeszcze raz na maila i szybko przelatuję wzrokiem jego treść. No nie chce wyjść inaczej. Za godzinę w centrum radiowo-telewizyjnym legenda brazylijskiej piłki, Ronaldo, ma wręczyć mi nagrodę za pracę na dwunastu mundialach. Ten dwunasty właśnie trwa. Jestem w Katarze z ekipą Telewizji Polskiej. Turniej tak mnie pochłonął, że od kilku dni nie zaglądałem do poczty. I teraz mam problem.

Od razu dzwonię do jednego z redakcyjnych kolegów, Marcina Szuby, i pytam, czy mnie tam podrzuci.

– Darek, to duże wydarzenie, może jeszcze zorganizuję kamerę? – słyszę w odpowiedzi.

Wpadamy do sali spóźnieni parę chwil, ale na szczęście okazuje się, że impreza jeszcze nie wystartowała. Szukam swojego miejsca. Nazwiska osiemdziesięciu dwóch zaproszonych dziennikarzy widnieją na karteczkach przymocowanych do siedzeń. Tutaj Argentyna, tam Meksyk, a w tym międzynarodowym towarzystwie ja. Dwanaście mundiali – nie ma wstydu, co?

Brazylijczyk Ronaldo wręcza mi nagrodę za skomentowanie dwunastu mundiali, Katar 2022
Jeśli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji Dariusza Szpakowskiego.

Przyjeżdża Ronaldo, lekko spóźniony, jak my. Na ekranie odtwarzają wystąpienie szefa FIFA, Gianniego Infantino. Szybkie gratulacje i przejście do konkretów. Zaczynają budować napięcie: najpierw dziennikarze, którzy byli na mistrzostwach osiem razy – to próg wejścia do takiego grona – potem ci, którzy relacjonowali dziewięć turniejów, i tak to rośnie.

Wychodzę na scenę. Ale nie będę na niej ostatni. Są tacy, którzy finały mistrzostw świata, w różnych rolach, relacjonowali trzynaście, czternaście, piętnaście razy. A Enrique Macaya Márquez z Argentyny był na siedemnastu turniejach! Sześćdziesiąt lat pracy przy mundialach – kosmos! Tacy ludzie jak on czy Niemiec Hartmut Scherzer, który był na szesnastu turniejach, albo mający na koncie piętnaście imprez Urugwajczyk Jorge Da Silveira to legendy. Dzięki ich głosom i piórom kibice na całym świecie mogli – szczególnie w czasach, gdy opowieść ważyła dużo więcej niż teraz – widzieć mecze, przeżywać je jak spektakle. Ci dziennikarze w dużym stopniu poświęcili życie pasji. Rozumiem ich doskonale, bo jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Robię sobie pamiątkowe zdjęcie z Da Silveirą. Warto cieszyć się każdą dobrą chwilą – rok później nie będzie go już wśród nas.

Rekordzista Macaya mówi bardzo ważną rzecz o recepcie na sukces: „Musisz cały czas się uczyć. Rozmawiać z ludźmi i czerpać od nich wiedzę. A wtedy będzie dobrze”. Gdy miał 23 lata, wyruszył z Argentyny do Szwecji, aby relacjonować mundial w 1958 roku. Wyznał z uśmiechem, że podczas podróży samolot miał tyle międzylądowań na tankowanie, że wszystkich nie pamięta. Że cudem było nadawanie wszystkiego przez telefon czy zwykłe znalezienie drogi do hotelu.

W powietrzu da się wyczuć jakieś uniesienie. Rozglądam się i widzę ludzi podobnych do mnie – każdy z nich niesie bagaż niesamowitych historii. Znamy się wszyscy bardzo dobrze. Przez dekady spotykaliśmy się na różnych stadionach, w różnych krajach i na różnych kontynentach. Stojąc wśród nich, czuję pewien rodzaj dumy. Stwierdzam, że miło byłoby zaprosić ich do Polski, pokazać im, jakie mamy piękne stadiony, jak się u nas wszystko rozwinęło. Nie wiem czemu, ale właśnie o tym myślę, będąc na scenie. Pamiętam, jak wielokrotnie z zazdrością patrzyłem na obiekty za granicą i zastanawiałem się, czy u nas też takie kiedyś powstaną.

Moment odebrania nagrody jest dla mnie szczególny. Wręczający mi ją mężczyzna przez lata był idolem kibiców z całego świata. Jego nieprawdopodobna siła, szybkość i technika sprawiły, że łatwo było się zakochać w grze chłopaka urodzonego w Rio de Janeiro. Od razu przed oczami staje mi finał mistrzostw w 1998 roku, gdy Francja z genialnym Zinédine’em Zidane’em w składzie rozniosła Brazylię 3:0, a Ronaldo był cieniem samego siebie – wokół jego ówczesnej niedyspozycji narosło tyle mitów, że mogłaby z tego powstać niezła powieść.

Zastanawiam się przez moment, ilu takich graczy widziałem na żywo, ile narodzin talentów, ile wielkich meczów i solowych popisów miałem okazję skomentować. Im jestem starszy, tym bardziej te wszystkie zdarzenia zacierają mi się w pamięci, ale to przecież naturalna kolej rzeczy. Oczywiście niektóre momenty zostaną we mnie na zawsze, jasne i wyraźne, jakby były zapisane na taśmie, która nigdy nie blaknie.

Przypominam sobie moją pierwszą transmisję z meczu reprezentacji Polski. W tym samym roku, w którym urodził się Ronaldo.

Wspaniały, nieodżałowany Bogdan Tuszyński nie bał się na mnie stawiać. Wysłał mnie do Lens, na rozgrywany 24 kwietnia 1976 roku mecz Polaków z Francją. To była moja pierwsza podróż na Zachód. Powiedział mi przy tej okazji coś takiego: „Synku, jak będziesz chciał tam zostać, to zostań”. To był przecież czas, kiedy Polacy emigrowali, gdy tylko dostali szansę od losu. Faktycznie, kontakt z Zachodem był dla mnie szokiem, niewyobrażalnym zderzeniem z inną cywilizacją. Nie potrafiłbym jednak porzucić marzeń tylko dlatego, że we Francji ludzie mogli bez problemu kupić owoce morza, a nad Wisłą nie. Przecież właśnie zacząłem wspaniałą przygodę.

Poleciałem tam namaszczony przez wszystkich wielkich. Powtarzali: „Darek, jesteś teraz prawdziwym radiowcem, to dla ciebie wspaniała szansa”. Nie, wcale nie czułem presji, skądże… Tym bardziej że już na miejscu musiałem radzić sobie z przeciwnościami losu. Nie miałem połączenia z krajem, coś źle zamówiono – częsta historia w tamtych czasach. Radiowe ośrodki regionalne podlegały regionalnej telewizji francuskiej, polskie biuro współpracy z zagranicą załatwiało wszystko z lokalnym radiem, we Francji jednak okazało się, że miejscowa ekipa w ogóle nie dostała takiego zlecenia. Owszem, był dociągnięty kabel z poczty, ale mogłem go co najwyżej gryźć, żeby przekazywać transmisję alfabetem Morse’a, bo nie posiadałem urządzenia, do którego mógłbym mówić.

Pomogli mi miejscowi Polacy – dostałem słuchawki z kopalni, które związałem sobie krawatem. We Francji były już wtedy prywatne rozgłośnie i trafiłem na właściciela jednej z nich, też Polaka, który pożyczył mi magnetofon marki Nagra, sprzęt stworzony przez Stefana Kudelskiego, szwajcarskiego wynalazcę polskiego pochodzenia. To był jeden z najsłynniejszych profesjonalnych magnetofonów na świecie – Kudelski cały czas go dopracowywał, aż zrobił z niego technologiczne cudeńko, z którego korzystali filmowcy czy reporterzy radiowi. Magnetofon miał wzmacniacz, dzięki czemu możliwe było przesyłanie sygnału do radia.

W końcu jakoś się połączyłem, ale po chwili Bohdan Tomaszewski, który prowadził studio w Warszawie, zaczął mi zanikać. Typowa sytuacja, gdy tak bardzo pragniesz się wykazać, ale wszystko sprzysięga się przeciwko tobie. Ogarnął mnie totalny stres. Spanikowany pomyślałem, że już po zawodach. A przecież kierowała mną podwójna ambicja, bo telewizja nie przekazywała wtedy bezpośredniej transmisji. Co jakiś czas słyszałem ledwie strzępki zdań Tomaszewskiego: „Panie kolego, spokojnie…”.

No ale bądź tu spokojny, skoro ciągle ci się rozłączają słuchawki! Potem jednak dostrzegłem, że druciki, którymi je podłączono, były za słabo przymocowane, i jakoś – sam nie wiem jak – udało mi się rozwiązać problem. Ale to nie był koniec atrakcji – niedługo przed ostatnim gwizdkiem sędziego musiałem szarpać się z pewnym Francuzem, który próbował mi odebrać z trudem zdobyty magnetofon Nagra, bo chciał pójść porozmawiać z piłkarzami pod szatnie.

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Choć przegraliśmy z Francją 0:2, to mnie udało się odnieść prywatne zwycięstwo i przeprowadzić transmisję. Byłem wyczerpany, ale szczęśliwy. Nie nawaliłem. Biały skoroszyt, w którym zapisałem składy obu zespołów i ciekawostki o reprezentacji rywali, zostawiłem na lata w swojej kolekcji, jak największą relikwię.

Mój mały Puchar Świata za skomentowanie dwunastu finałów mundialu, Katar 2022

Tak to się wszystko zaczęło. Mecz po meczu, rok po roku zdobywałem doświadczenie, które doprowadziło mnie do chwili, kiedy to Ronaldo wywołuje mnie na scenę. Bycie komentatorem, szczególnie podczas meczów reprezentacji Polski, wiąże się z rozpoznawalnością, a czasem daje różne profity. Jednak w tej pracy nie możesz się tym kierować, nie powinny cię napędzać potencjalne korzyści, bo wtedy zgubi cię pycha. Dlatego starałem się przede wszystkim zachować skromność. Nigdy nie myślałem o sobie, że jestem najlepszym komentatorem w tym kraju. Byłby to pierwszy krok do katastrofy. Nagrody indywidualne, pochwały, splendory nie zajmowały mnie zbyt długo. Czasem takie podejście było sporym minusem, bo nie potrafiłem postawić mocno na swoim. Zawsze jednak nosiłem w sobie dużo zwątpienia, choć z czasem nauczyłem się z niego korzystać, jak z narzędzia, które pozwala mi się doskonalić. Rywalizacja w tym zawodzie bywa niezwykle zacięta, a miejsce, które w końcu zająłem, często jest przeznaczone tylko dla jednej osoby. W takiej sytuacji musisz pokazać ludziom podejmującym decyzje, że warto postawić właśnie na ciebie. Najlepiej po prostu mieć najwyższe umiejętności.

Replika Pucharu Świata, którą trzymam w rękach, to namacalny dowód drogi, którą przebyłem. A to przecież jeszcze nie koniec. Kto by przypuszczał, że ten katarski mundial, tak wyszydzany, niechciany, bojkotowany, stanie się dla kibiców na całym świecie wzorcem turniejowego widowiska, zwieńczonym na dodatek spektakularnym finałem.

Oczywiście przed przylotem do Kataru słyszeliśmy i czytaliśmy o wielu złych rzeczach. Na przykład robotnikach ginących na budowach czy restrykcjach obowiązujących w tym kraju. Ale sam turniej został zorganizowany perfekcyjnie. Przyjezdni mogli czuć się bezpiecznie. Idealnie oddaje to historia pewnej niemieckiej dziennikarki, która nagrywała materiał i w tym czasie ktoś ukradł jej plecak. Miała w nim wszystkie istotne dokumenty. Natychmiast pojawiło się dwóch panów w eleganckich marynarkach, miejscowych policjantów. Zabrali ją na komisariat, prosząc, by się nie denerwowała, bo rzeczy z pewnością się znajdą. Spisali jej zeznania, a kiedy kończyli, ktoś przyniósł plecak. „Czy to pani? Wszystko jest?” Nic nie zginęło. Niemka zdziwiła się tym bardziej, że na koniec zapytano jej, czy może wyznaczyć karę dla złodzieja. Więzienie? A może obcięcie dłoni? Nie wiem jednak, czy zdecydowała się na jedną z tych opcji.

Mundial w Katarze wiązał się z potężną inwigilacją i olbrzymim budżetem – koszty nie grały tam wielkiej roli. Pewien Polak pracujący przy budowie stadionów opowiadał mi o wizycie jednego z szejków na obiekcie, gdzie w szatni piłkarzy położono szarą wykładzinę antypoślizgową. Miliarder spytał: „A czemu szara, skoro nasze miejscowe barwy to fiolet?”.

Jeszcze nie zdążył wyjechać, a robotnicy już zdzierali szare połacie materiału.

W nocy przed meczem Argentyny z Francją będę przygotowywał się do wielkiego finału, układał sobie w myślach wstęp. Tym razem najwięcej uwagi poświęcam pożegnaniu. Uznaję, że pojadę na stadion wcześniej niż zwykle, sześć, może nawet siedem godzin przed pierwszym gwizdkiem. Odległości są niewielkie, ale lepiej nie prowokować losu.

„Jak soczewka skupiająca słoneczne promienie, tak Lusail Stadium dziś przyciąga miliardy spojrzeń kibiców z całego świata. Arena, na której będzie rozgrywany dwudziesty drugi finał. Za chwilę na niej pojawią się współcześni piłkarscy gladiatorzy” – tak zacznę, a później dam się już porwać widowisku.

To wyjątkowy finał, z Leo Messim pragnącym pójść w ślady Diego Maradony i dać rodakom złoto. Z polskimi sędziami pod wodzą Szymona Marciniaka. Z młodym, gniewnym, żądnym tronu Kylianem Mbappé. Na pożegnanie trafia mi się fantastyczny mecz, los nie może zesłać mi niczego lepszego. „Argentyno, co ty robisz?!” – krzyczę i wzruszam się, kiedy Ángel Di María podwyższa na 2:0 w tym szalonym, najlepszym finale w historii mistrzostw świata. Później moja córka poleci na wakacje do Tajlandii i spotka tam ludzi z Argentyny, którzy powiedzą jej, że w ich kraju ten tekst, przetłumaczony na hiszpański, stał się bardzo popularny. „¡Argentina, ¿qué haces?!”

Zresztą obcowanie z Argentyną spina klamrą moją komentatorską podróż – w tym kraju w 1978 roku debiutowałem jako mundialowy sprawozdawca, wówczas jeszcze radiowy. Komentowałem też wspaniały finał Argentyna – RFN w Meksyku w 1986 i jego marną kopię cztery lata później w Italii. W 2014 roku zaś byłem świadkiem porażki Albicelestes z Niemcami w Brazylii – i to również nie był wielki mecz. Na koniec jednak trafił mi się zjawiskowy spektakl, który trudno nawet opisać słowami. Ludzie mogą mówić o piłce nożnej, co chcą, ale w dzisiejszym futbolu, zdominowanym przez schematy, statystyki czy dane, i tak wciąż najistotniejsze są przecież gole. I zawsze tak będzie. Bo nie oszukujmy się: najlepsze są widowiska, w których pada dużo bramek.

Zapytany po meczu finałowym, czy to mój last dance, moja ostatnia mundialowa przygoda, odpowiem dyplomatycznie, że to był zaszczyt gościć przez tyle lat w domach Polaków. Przeproszę za potknięcia, błędy, przejęzyczenia. I powiem, że mam w sobie jeszcze wystarczająco dużo adrenaliny, aby raz na jakiś czas skomentować mecz.

Naładowany energią spektaklu, który stworzyli piłkarze Francji i Argentyny, być może nie poczuję w sobie tej konieczności ostatecznego zamknięcia drzwi. Żegnając się, trzeba przecież uważać, by nie postawić kropki przedwcześnie. Rozumiem, że – jak w piosence Perfectu – „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”, ale uwierzcie, że uchwycenie tego idealnego momentu jest trudne. Szczególnie gdy kochasz coś tak bardzo, jak ja piłkę nożną, sport, emocje. Tym, którzy tego nie rozumieją, pokazałbym moją skrzynkę odbiorczą i wiadomości, jakie wpadały do niej co chwilę po finale.

Prezent od redakcji TVP po finale mistrzostw świata w Katarze. Przedstawia moją drogę od Diego Maradony do Leo Messiego, od radia do telewizji

Na stanowisku komentatorskim na Stadionie Śląskim

Pamiętam pewnego francuskiego komentatora, który pożegnał się z widownią po meczu z Polską. Zastanawiałem się wtedy, jak to będzie ze mną. Jak poczuć ten moment? Jak sobie z nim poradzić, jak go oswoić? Chciałbym, żeby odejście od komentowania było moją decyzją, nie chcę, by osoby trzecie stawiały mnie pod ścianą. Zawsze miałem w sobie silne przekonanie, że to ja muszę czuć konieczność odejścia. Zbyt wiele razy ktoś próbował decydować o moim życiu, o tym, czy mam uprawiać dalej ten zawód. Zresztą ładnie im kiedyś odpowiedział Andrzej Janisz: „Wszyscy, którzy krytykują Dariusza Szpakowskiego, nigdy nie powinni brać mikrofonu do ręki”.

Mistrzostwa świata to najważniejsza impreza piłkarska na świecie, marzenie każdego, kto zaczyna przygodę z futbolem. Główna futbolowa scena. Ta, na której odbieram statuetkę, nie przykuwa uwagi całego globu, ale dla nas, dziennikarzy prasowych, sprawozdawców radiowych i komentatorów telewizyjnych, jest niezwykle ważna, bo pozwala nam spojrzeć wstecz, podsumować przeszłość. Dotyczy to również mnie. W tamtym momencie jeszcze nie wiem, czy katarski mundial jest ostatnim w mojej karierze zawodowej. Ale nie chcę się tym zajmować. W głowie mam głównie przyjemne obrazy.

Uśmiecham się na wspomnienie polskiej euforii na Stadionie Śląskim, gdy dzięki wygranej 3:0 z Norwegią awansowaliśmy do mistrzostw świata po szesnastu latach oczekiwania. To była niesamowita, ogólnonarodowa euforia, a dla mnie coś mistycznego, porównywalnego do zwycięskiego remisu na Wembley, który oglądałem jako młody kibic. Stałem na murawie chorzowskiego giganta, oblany kubłem zimnej wody, do granic przeciągając wejście do głównego wydania Wiadomości, myśląc: „A co mi zrobią?”. Tamtego dnia można było „przewalić” nawet najważniejszy program.

Ale przelatują mi też przed oczami same mundiale: argentyńskie szaleństwo, medal Polski w Hiszpanii, meksykańska fala, jakże różne od siebie turnieje we Włoszech, USA czy Azji. Każda z tych imprez pozostawiła we mnie konkretny ślad, naznaczyła mnie jako komentatora, dała mnóstwo bezcennych doświadczeń.

A przecież tych turniejów nie musiało być aż tak dużo. W 2002 roku, gdy skomentowałem dwa gole stojącego teraz obok mnie Ronaldo w finale z Niemcami w Jokohamie, zaraz po mistrzostwach moje marzenia zawisły na włosku. Czuję, że wszystkie kropki łączą się w całość, że każde z tych zdarzeń z przeszłości było po coś. Ale dziś nie ma to znaczenia. Trzymam w dłoni mój mały Puchar Świata i serce bije mi szybciej.ROZDZIAŁ 1
ZAWODOWA ŚMIERĆ

Rok 2002

Każdy z nas ma swoje małe końce świata i wygląda na to, że dziś przyszła kolej na mnie. Podobno tuż przed ostatnim tchnieniem oglądamy film: kolejne sceny suną klatka po klatce, ten ostatni raz możemy spojrzeć z dystansem na to, co nas spotkało. Nie wiem, czy tak jest w istocie, ale uważam, że mój film byłby naprawdę ciekawy. Moja praca mogłaby być kanwą dobrego scenariusza.

Na szczęście to jeszcze nie ten moment. Mam dopiero pięćdziesiąt jeden lat i jestem całkiem zdrowy – nie wybieram się na żaden seans podsumowujący moje życie. Czeka mnie wiele dobrych dni, przynajmniej taką mam nadzieję.

Ale jak to mówią: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach. Przecież życie może się bezpowrotnie zmienić w jednym momencie. Za chwilę stanie się coś bardzo ważnego, coś, co głęboko mnie dotknie i naznaczy na długie lata – gniewem, żalem i niezrozumieniem. Później setki razy będę pytał sam siebie: dlaczego w ogóle mnie to spotkało, czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie? Chyba już nigdy nie znajdę odpowiedzi.

Moja zawodowa śmierć, gdyby miała realny kształt, stałaby teraz obok zakłopotana i rozkładała bezradnie ręce. Zdawałaby się mówić: „Stary, co złego, to nie ja. Nic osobistego, wiesz, jak jest”.

Trzeba wreszcie odebrać ten cholerny telefon, bo nie chce zamilknąć. Zwykły przedmiot codziennego użytku, który wkrótce w naszym domu stanie się symbolem czegoś przeklętego, bezustannie mącącego spokój.

– Halo? – pytam i staram się skupić na przetwarzaniu danych.

Dzwoni mój przyjaciel, Andrzej. Jest niezwykle poruszony i każe mi NATYCHMIAST kupić „Gazetę Wyborczą”. Mówi, że KONIECZNIE powinienem przeczytać TEN WYWIAD. Próbuje mi przekazać, o co chodzi, ale chyba niewiele do mnie dociera – słowa po drugiej stronie słuchawki brzmią zupełnie niezrozumiale, jakby wypowiadający je człowiek próbował powiedzieć mi coś w języku, którego nie znam. Usiłuję skoncentrować się na tym, co mówi Andrzej, ale czuję jakiś gigantyczny wewnętrzny opór, coś nakazuje mi nie akceptować tego, co słyszę. Choć przecież dobrze wiem, że to niewiele zmieni.

Należy wyjaśnić, dlaczego w jednej z największych gazet w kraju w ogóle napisano coś na mój temat. Nazywam się Dariusz Szpakowski. Niewykluczone, że mój głos to najbardziej rozpoznawalny głos w Polsce. Jestem komentatorem sportowym i niedawno zaliczyłem piąty mundial na antenie Telewizji Polskiej. Odpoczywam z rodziną w Juracie. Takie chwile pozwalają mi się zregenerować fizycznie i psychicznie, szczególnie po dużym turnieju. Zawsze potrzebuję wtedy czasu, by dojść do siebie, porządnie się wyspać i powoli przejść w tryb normalnego funkcjonowania.

Z występem polskiej reprezentacji na mistrzostwach świata w Japonii i Korei wiązałem, jak wszyscy polscy kibice, ogromne nadzieje. Czekaliśmy przecież na awans szesnaście lat, od turnieju w Meksyku w 1986 roku. To wtedy Zbigniew Boniek po porażce z Brazylią 0:4 w 1/8 finału rzucił na polski futbol słynną klątwę: na antenie telewizyjnej Zibi powiedział, że życzy następnym pokoleniom, by osiągnęły tyle, co jego drużyna. Wyglądało na to, że wreszcie się uda, ale na azjatyckim mundialu Polacy kompletnie zawiedli – nie wyszliśmy z grupy i nie da się nazwać tego inaczej niż porażką. Ponad półtorej dekady tęsknoty i wyczekiwania, a na koniec przebity balon wielkich oczekiwań. Odczuwam to, co większość fanów reprezentacji: rozczarowanie i pustkę.

A może to tylko sen? Iluzja, efekt przepracowania, bezustannego analizowania wydarzeń ostatnich kilku tygodni: własnej pracy, gry reprezentacji, wszystkiego, co wydarzyło się tam, daleko od domu? Może tak naprawdę nikt nie dzwoni, a ja zaraz pójdę z rodziną na plażę?

Rzeczywistość wydaje się jednak zbyt dosadna. Dociera to do mnie dopiero wtedy, gdy staję przed pobliskim kioskiem. W miejsce dziwnego uczucia nierzeczywistości pojawia się zdenerwowanie, nieokreślony niepokój. Wiem, co to stres, jest trwale wpisany w mój zawód, który niesie ze sobą sporo frajdy, a dla fanów piłki musi wręcz wyglądać jak praca marzeń: ciągłe podróże, mecze, rozpoznawalność i kontakt z najlepszymi piłkarzami czy trenerami. Ale to zajęcie wiąże się również z bezustanną presją, bo na komentowaniu, tak jak na futbolu i polityce, zna się przecież 40 milionów Polaków. Jeśli pójdzie ci dobrze, nikt nie będzie o tym mówił, ale spróbuj choć raz się pomylić… Kiedy przez prawie trzy dekady mówisz na żywo do mikrofonu, a twoje słowa trafiają do milionów ludzi, w końcu przyzwyczajasz się do bycia ocenianym, uczysz się również obcować z napięciem, czasem wręcz lękiem, potrafisz się z nimi zaprzyjaźnić albo chociaż oswoić. Inaczej mógłbyś zwariować.

A jednak tym razem jest inaczej, jakby kleiła się do mnie jakaś brudna maź. To inny rodzaj stresu, uczucie, nad którym nie potrafię zapanować. Mam wrażenie, że nadciąga katastrofa, ale jeszcze nie umiem konkretnie jej opisać. Otwieram w końcu gazetę i czytam.

W oczy rzuca mi się tytuł ZROBI PORZĄDEK? i lead: „Nie jestem killerem, który przychodzi i najpierw strzela, a potem zadaje pytania – twierdzi nowy szef sportu w TVP Janusz Basałaj. Jednak w redakcji sportowej TVP spodziewane są duże zmiany. Niewykluczone, że odejdzie Dariusz Szpakowski”. Mój wzrok pędzi jak szalony dalej. Pytanie dziennikarza: „Czy więc Włodzimierz Szaranowicz i Dariusz Szpakowski będą pracować w TVP po wsze czasy?”. Odpowiedź: „Nikt nie może mieć stałego miejsca w telewizji. To kwestia dobrze wykonywanej pracy. Przy całym szacunku dla tych komentatorów mam o nich zdanie, jakie mam. Nikt nie ma etatu do emerytury (…)”.

Mój procesor przetwarza teraz dane, ale system chyba się zawiesił. Czuję, że zrobiło się jakby o kilka stopni cieplej. A może zimniej? Tak, ten konkretny dzień, 17 lipca 2002 roku, przynosi zimę. Czytam tekst jeszcze raz i ponownie. Kolejny fragment, tym razem od autora artykułu: „Z pracą może się pożegnać m.in. Dariusz Szpakowski. Także Włodzimierz Lubański raczej nie będzie komentował meczów”.

Szczerze mówiąc, przyjąłem informację o jego zatrudnieniu z radością. „Wreszcie będzie zarządzał dziennikarz. Ktoś, kto czuje media” – pomyślałem, kiedy przychodził do nas po mundialu w Korei Południowej i Japonii. Teraz jednak patrzę na litery tańczące mi przed oczami i nic z nich nie rozumiem. Myśli kotłują się w głowie. Czy to znaczy, że wraz z Włodkiem Szaranowiczem, z którym w 1976 roku zaczęliśmy pracę w Polskim Radiu, a później, ramię w ramię, poszliśmy do telewizji, zostaliśmy skazani przez Basałaja na banicję? Aż tak bardzo się co do niego pomyliłem?

W przestrzeni publicznej pojawiły się głosy, że mundial nie poszedł mi dobrze, że nie jestem w najlepszej formie. A może chodzi o korespondencję do głównego wydania Wiadomości? Niektórzy uznali, że podczas łączenia z Jolantą Pieńkowską po meczu z gospodarzami zażartowałem z prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Ale to bzdura, nikt nie wie tego przecież lepiej ode mnie. Redakcyjna koleżanka zapytała mnie, czym wytłumaczyć porażkę reprezentacji Polski, i dobrze pamiętam, co odpowiedziałem – będę w stanie zacytować to za dwadzieścia lat, obudzony w środku nocy: „Tym, że hymn śpiewała Edyta Górniak? A może tym, jak powiedział prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, Michał Listkiewicz, że prezydent Aleksander Kwaśniewski nie przyniósł nam szczęścia? Bądź tym, jak mówił Jerzy Engel, że sędziowie byli przeciwko nam? Ale to wszystko nieprawda i wiara w gusła, bo jesteśmy źle przygotowani do finałów mistrzostw świata”.

Nie popadajmy zatem w paranoję. Nie chcę dać się jej porwać. Przychodzi mi jednak do głowy, że wokół mnie toczy się dziwna rozgrywka, z której niewiele rozumiem. I nic nie mogę z tym zrobić. Powiedziałbym, że to sprawa polityczna, ale aż boję się takiego zdania. Przecież nie mam nic wspólnego z polityką.

Wywiad, w którym Janusz Basałaj zapowiada odsunięcie mnie od komentowania meczów

Wracam znad morza do Warszawy. Spotykam znanego dziennikarza sportowego Pawła Zarzecznego, który napisał o mnie krytyczny tekst do „Przeglądu Sportowego”. Paweł, jak to ma w zwyczaju, inaczej zachowuje się wtedy, gdy stuka w klawiaturę, inaczej w bezpośrednim kontakcie. Najpierw cię wychłosta, a potem serdecznie się z tobą przywita – jakby był dwiema różnymi osobami. „Darek, słuchaj, musiałem cię lekko puknąć, to nic osobistego, no, trzymaj się tam, chłopie, tego śmego!” – rzuca w swoim stylu.

Nie traktuję tej uwagi jako elementu większej układanki. Ale przecież często nie zauważamy sygnałów, jakie wysyła nam świat. Rozumiemy je dopiero wtedy, gdy jest za późno na reakcję. To tak jak w matematyce – dużo łatwiej zrozumieć zadanie, które zostało już rozwiązane.

W końcówce sierpnia kadra, już pod wodzą nowego selekcjonera, Zbigniewa Bońka, rozgrywa mecz towarzyski z Belgią. W Szczecinie remisujemy 1:1, a ja komentuję spotkanie, choć w poprzedzających je dniach docierały do mnie sygnały, że może zrobić to ktoś inny. Staram się jednak nie zawracać sobie głowy pogłoskami. Przez wszystkie lata spędzone w telewizji nauczyłem się jednego: nie warto słuchać plotek, bo na korytarzach wielkich stacji aż od nich huczy. Trzeba po prostu robić swoje.

Choć podskórnie czuję, że coś jest nie tak, wciąż mam do czynienia z mnóstwem niewiadomych. Wkrótce jedna z nich się wyjaśnia. Dowiaduję się, że nie skomentuję meczu z San Marino. Szczerze? Nie wierzyłem w taki scenariusz. Zadziałał jakiś system wyparcia. Być może nie chciałem nawet dopuszczać do siebie takich myśli.

Telefon natychmiast rozgrzewa się do czerwoności. Dziennikarze ze wszystkich dużych tytułów prasowych dzwonią i chcą wiedzieć, dlaczego zostałem odsunięty na boczny tor. W takich chwilach zachowuję spokój. Jestem dyplomatą – przedstawicielom mediów odpowiadam grzecznie, że nikt nie ma monopolu na komentowanie meczów reprezentacji.

Taki już mam charakter – kiedy pojawia się jakakolwiek przeciwność losu, myślę: „Okej, zmierzmy się z tym”. Trudno mnie tak definitywnie złamać. Kiedy dostanę w dupę, przegrywam, wchodzę najpierw w okres totalnego doła, ale potem od razu zbieram się do walki. Trudne sytuacje traktuję jak sportową rywalizację. Pewnie dlatego, że wyrosłem ze sportu i od zawsze mi on towarzyszył. Wiem, co to wyzwanie, ściganie się z samym sobą i z innymi. Ale mam też świadomość, że to nie będzie sprint, a raczej maraton. Daję sobie czas w tej nierównej walce, która może trochę potrwać.

Skromność bywa plusem, ale może być również ciężarem, bo nie uderzasz pięścią w stół, nie stawiasz za wszelką cenę na swoim, nie krzyczysz: „Zaraz, to mi się należy!”. Do tego uważam, że mam pokazać klasę nie jako bohater wywiadu, ale podczas transmisji. I nigdy nie chciałem prać brudów firmy na zewnątrz. A może po prostu nie jestem na to jeszcze gotowy? Tak czy inaczej, wybieram mniejsze zło i odrzucam kolejne propozycje rozmów na ten temat, choć koledzy dziennikarze cały czas mnie namawiają. Wiadomo, że taki wywiad mógłby wywołać spore zamieszanie i przy okazji sprzedać kilka dodatkowych egzemplarzy.

W telewizji zderzam się jednak ze ścianą. Wizyty u prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego kończą się za każdym razem na spotkaniu z sekretarką. Lata później Kwiatkowski, mężczyzna o zimnej aparycji informatyka z politechniki, napisze książkę zatytułowaną Jaka piękna katastrofa. Padnie tam coś w stylu: „Chapeau bas, panie Darku, że mógł pan udzielić paru wywiadów, ale nigdy nie powiedział nic złego o Telewizji Polskiej”. Cóż, lepiej późno niż wcale. Z tej samej lektury dowiem się również, jak Basałaj przekonywał go, że dzięki mojemu odejściu telewizja zyska wizerunkowo. Jakbym to ja był największym problemem TVP.

Ale teraz nie mam prawa tego wiedzieć i tkwię w pustce. Wychodzę na kolejny długi spacer, podczas którego chcę poukładać sobie w głowie to, co się dzieje. Zakładam kurtkę z logo igrzysk olimpijskich. Staram się odgonić ciężkie jak ołów myśli, te jednak natrętnie wracają. Dociera do mnie, że być może już nigdy nie będę sprawozdawcą z wielkiej imprezy sportowej. Dochodzę do wniosków, których nie chciałbym wyciągać. Na przykład, że nie warto być dobrym. I pomagając ludziom, nie zdajesz sobie sprawy, że któregoś dnia może się to obrócić przeciwko tobie. Skąd takie przemyślenia?

Kilka lat wcześniej poznałem Jacka Fuksiewicza. To był facet, po którym znać było obycie w wielkim świecie. Nosił eleganckie garnitury i okulary w drogich oprawkach. Poważna figura, nie ma co. Urodzony w Tuluzie, związany bardzo mocno z kinem. Pracował jako scenarzysta, współtworząc choćby słynnego Znachora, sprawdzał się też w roli producenta, m.in. kultowej komedii Chłopaki nie płaczą. Był wykładowcą w Nowym Orleanie, Paryżu i Mediolanie, później pomagał organizować filię Canal+ w Polsce, a w połowie lat 90. został dyrektorem Canal+ Film.

Mocno nalegano, bym się z nim spotkał. Pamiętam, że zobaczyliśmy się dzień przed moim wylotem na igrzyska do Atlanty w 1996 roku. Zapytał wprost: „Panie Darku, zostałby pan szefem sportu w Canal+?”. Nie wyraziłem jednak zainteresowania. Z prostej przyczyny – stacja komercyjna nigdy nie będzie mieć tego, co ma telewizja publiczna: wielkich imprez. Wiedziałem, że wkrótce Francuzi kupią ligę włoską czy angielską, że spróbują zbudować pozycję na polskim rynku, pokazując najlepsze ligi świata. Ale miałem też świadomość, że nie pozyskają praw do rzeczy będących sensem mojego życia zawodowego – mistrzostw świata czy igrzysk olimpijskich. A to właśnie one interesowały mnie najbardziej.

Odmówiłem więc grzecznie, a następnie, chcąc jednak pomóc, podałem mu nazwiska trzech kandydatów, którzy – przynajmniej moim skromnym zdaniem – spełniali kryteria wyboru na takie stanowisko: Andrzeja Persona, Zdzisława Ambroziaka i… Janusza Basałaja.

Tego ostatniego znałem dobrze z amerykańskich mistrzostw świata w 1994 roku, na których byliśmy razem. Jego kandydatura wydawała mi się wręcz idealna. Pamiętam też, co pomyślałem, gdy dotarło do mnie, że ma trafić na Woronicza: wreszcie to nie będzie ktoś z tak zwanego nadania.

A teraz Basałaj odbiera mi pracę. I to w zasadzie bez konkretnego powodu. Bez żadnych wyjaśnień pozbawia mnie czegoś, co kocham najmocniej w życiu, rzecz jasna poza rodziną. Odbiera mi pracę marzeń, odbiera mi szansę na samorealizację. Świat wali mi się na głowę.

Dowiaduję się, że mecz z San Marino zamiast mnie skomentuje Tomasz Jasina. Ale kiedy włączam telewizor, okazuje się, że na stanowisku komentatorskim jest Basałaj. Co za zaskoczenie…

Zrozumiałbym jeszcze, gdyby chciał faktycznie odświeżyć redakcję czy – jak to się ładnie zaczyna mówić na początku XXI wieku – „dotrzeć do młodego widza”. Ale Basałaj ma zupełnie inny cel: chce po prostu wejść w moje buty. Chyba nie ma jednak świadomości, że to nie takie proste, jak się wydaje. Komentator musi mieć odpowiednią wrażliwość, żeby umiejętnie przekazać emocje, stać się częścią widowiska. Wrażliwość umożliwia otwartość i inne spojrzenie na świat. Dzięki niej możesz powiedzieć rzeczy, na które ludzie czekają. Człowiek pozbawiony tej cechy nigdy nie osiągnie właściwego efektu.

Ta praca potrafi być jak narkotyk. A spędziłem w niej szmat czasu. Dwadzieścia sześć lat wcześniej skomentowałem po raz pierwszy mecz reprezentacji w radiu, z Francją na wyjeździe. To była moja pierwsza wizyta na Zachodzie. Polska przegrała 0:2, mnie jednak udało się odnieść małe zwycięstwo, pokonać przeszkody techniczne, uratować transmisję. Nie wiem, czy ćwierć wieku później również dam sobie radę…

Moja żona, Grażyna, rozumie, że muszę wyrzucić z siebie to, co leży mi na sercu, bo wtedy czuję mniejszy ciężar. Ale powtarza mi też każdego dnia, że przetrwam ten kryzys. Patrzy na sprawy inaczej, mniej emocjonalnie, bardzo spokojnie analizuje fakty. Sama wykonuje zawód, który jest jak wielki rollercoaster – aktorstwo polega przecież często na długim czekaniu na szansę, rolę, spełnienie. Mówi głośno, tak by do mnie dotarło: „Przeczekaj”, „Damy radę”, „Nie wolno ci w siebie zwątpić”, „Idź po swoje”, „Podniesiesz się z tego”. Ktoś powie, że to banały, ale w trudnych chwilach chcesz usłyszeć cokolwiek, co pozwoli ci nabrać odrobiny optymizmu.

Nie jest mi jednak o niego łatwo. Mam sześćset złotych gołej pensji, podstawy. A my dopiero co postawiliśmy dom, pakując w niego oszczędności życia. W obecnej sytuacji nie mamy go nawet za co wykończyć, choćby po to, żeby komuś wynająć.

Znajomi pomagają, jak tylko mogą: załatwiają mi różne chałtury, żebym miał z czego żyć. Szybko się orientuję, na kogo można liczyć w trudnych chwilach, a kto ogląda się jedynie na siebie.

Spotykamy się wreszcie z Basałajem. Próbuję rozładować napięcie, mówię więc wprost:

– Janusz, tej piłki jest naprawdę dużo, wystarczy dla nas wszystkich. Daj mi żyć.

Ale on prowadzi podwójną grę. Odsyła mnie do prezesa, którego sekretarka powtarza jak mantrę:

– Niech pan tutaj nie przychodzi, bo prezes pana i tak nie przyjmie.

Jestem w potrzasku. Pracuję jako wydawca przy meczu Polski z Danią, który komentuje Basałaj. Usłyszę później, że specjalnie podpisywałem go w tych momentach, w których się mylił. Tak powiedział mu brat, który oglądał transmisję. To jakieś szaleństwo. Nie wierzę w to, co słyszę, nie rozumiem, że ktoś może przypisywać mi takie intencje.

Nie zwolnili mnie oficjalnie, więc tkwię w zawieszeniu. Jesień jest najtrudniejsza, wszystko mnie dołuje. Telewizja przygotowuje materiały z okazji trzydziestolecia meczu Polaków na Wembley, naszego zwycięskiego remisu. Programy prowadzą inni. Mnie po prostu nie ma. Uczestniczę we wszystkim w roli… No właśnie, kogo? Mimowolnego świadka zdarzeń?

Do redakcji przychodzi mnóstwo listów z pytaniami w stylu: co się dzieje ze Szpakowskim, dlaczego nie ma go na antenie, czy wróci do komentowania? Biuro łączności z widzami odbiera telefony od telewidzów, lecz tak naprawdę nikt nie potrafi odpowiedzieć im w racjonalny sposób, co się ze mną dzieje. Wszyscy po części utknęliśmy w martwym punkcie: ja, widzowie i stacja.

Przypominam sobie moje początki w telewizji. Nawet uśmiecham się na wspomnienie pewnej sytuacji. Waldek Krajewski, redaktor naczelny działu sportowego, powiedział: „Panowie, było dużo telefonów, na zebraniu poruszono ten temat. Są skargi, że Darek się pomylił podczas transmisji”. Na to mój kumpel Grzesiek Świątkiewicz, dziennikarz TVP w randze oficera, który akurat przebywał na krótkim szkoleniu wojskowym, rzucił: „Darek, nie martw się, wezwałem swój pluton, dałem każdemu po złotówce, kazałem dzwonić do biura łączności i mówić, że najlepszym komentatorem jest Szpakowski”. W efekcie telefony rozgrzały się do czerwoności, a w redakcji nikt nie wiedział, o co chodzi. Grzesiek po powrocie z przeszkolenia wypalił do Krajewskiego: „Waldeczku, to ja kazałem żołnierzom dzwonić. Właśnie tak wiarygodne są te wasze badania…”.

Teraz, dwadzieścia lat później, wcale nie jest mi do śmiechu. Sprawa zrobiła się poważna. Przez dłuższy czas staram się zgłębić sens tego, co się ze mną i wokół mnie dzieje. Ale bez powodzenia, więc w końcu odpuszczam. Zaczynam powoli rozumieć, że muszę po prostu poszukać nowej pracy.

Dzwonię do Eurosportu. Słyszę jednak, że dostali odgórne polecenie, żeby mnie nie przyjmować. Próbuję skontaktować się z Canal+. „Szpaka nie bierzemy”. Jakby ktoś postanowił, że uśmierci mnie zawodowo. Nie umiem tego inaczej odebrać.

Przeżyłem w telewizji publicznej dużo zmian. I z doświadczenia wiem, że pewne osoby zawsze będą w niej z nadania politycznego. Sam nigdy nie zabiegałem o pagony, chciałem po prostu komentować mecze, być w tym jak najlepszy. Słabo mi szło wchodzenie w układy, pozyskiwanie sprzymierzeńców. Wyzwaniem była dla mnie zawsze transmisja, dobrze się czułem w rozgrywkach sportowych, kiepsko w korytarzowych. Nie zabiegałem też o wysokie funkcje, bo uważam, że trzeba mieć do tego predyspozycje i odpowiedni charakter. Zresztą na własne oczy widziałem, że władza niebywale zmienia ludzi – często te same osoby, które wczoraj były kolegami, po otrzymaniu stołka zaczynają zachowywać się zupełnie inaczej.

Dzięki wychowaniu, które dali mi rodzice – ale też dzięki przyjaciołom – wyrosłem w prawdzie. Powtarzano mi, żebym się jej nie bał. I że kiedy idę po swoje, muszę poprzeć to pracą i umiejętnościami. Jeśli komuś wierzyłem, to zawsze najbardziej ludziom, odbiorcom. Ufałem po prostu ulicy, wsłuchiwałem się w jej rytm. Ilekroć coś złego działo się wokół mnie, tylekroć wystarczyło, że poszedłem na spacer, do sklepu, gdziekolwiek, i zawsze traktowano mnie z życzliwością. Chyba nigdy nie spotkałem jakiejś przypadkowej osoby, która życzyła mi źle, krytykowała mnie za lapsusy językowe czy cieszyła się otwarcie z moich potknięć. W tym dziwnym dla mnie czasie wiele się dowiedziałem o ludziach po drugiej stronie telewizora. Głównie tego, że mają w sobie empatię i – co chyba najważniejsze – naprawdę chcą mojego powrotu.

Kiedy borykam się z rozterkami i drżę o własną przyszłość, w mediach dzieją się bardzo ciekawe rzeczy. Rząd, na którego czele stoi Leszek Miller, pracuje nad ustawą o radiofonii i telewizji, a konkretnie nad umieszczeniem w niej tak zwanego przepisu antykoncentracyjnego. W największym skrócie chodzi o to, by koncern posiadający ogólnopolską gazetę nie mógł być jednocześnie właścicielem stacji telewizyjnej. Tego typu połączenie dawałoby bowiem olbrzymią siłę rażenia, możliwość wpływania z podwójną mocą na opinię publiczną, a jak wiadomo, media to czwarta władza. Tymczasem Agora, czyli właściciel „Gazety Wyborczej”, przymierza się właśnie do kupna udziałów w Polsacie lub w Telewizji Polskiej, a w kuluarach coraz głośniej mówi się też o przejęciu Dwójki. Dla wszystkich jest więc oczywiste, że prace nad nową ustawą są tej spółce bardzo nie na rękę, bo zamykają drogę do zbudowania niezwykle wpływowego koncernu medialnego.

Lew Rywin, znany producent filmowy, spotyka się w odstępie kilkunastu lipcowych dni 2002 roku z panią prezes Agory Wandą Rapaczyńską, a następnie z Adamem Michnikiem, redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”. Otrzymują oni od Rywina ofertę: 60 milionów złotych za odpowiednią ustawę, której przegłosowanie zagwarantują jego ludzie, a dla niego samego stanowisko szefa Polsatu. Michnik nagrywa rozmowę z Rywinem i rozpętuje się piekło. To jedna z największych afer III Rzeczypospolitej.

Zastanawiacie się pewnie, co to wszystko ma wspólnego ze mną. Otóż jako swojego mocodawcę Rywin wskazuje Roberta Kwiatkowskiego – tego samego prezesa, który nie chce się ze mną spotkać…

Upublicznienie stenogramu rozmów Michnika z Rywinem kończy się wyrokiem dwóch lat więzienia dla tego drugiego. To również cios w Sojusz Lewicy Demokratycznej, Millera, Kwaśniewskiego. W lutym 2004 roku Kwiatkowski przestaje być prezesem TVP. Dla mnie to jednak koło ratunkowe.

Od dnia, w którym przeczytałem wywiad Basałaja dla „Gazety Wyborczej”, dźwięk telefonu działał na mnie stresująco. Ale teraz, gdy siedzę bezczynnie w domu, każdy dzwonek oznacza nową szansę. Każde połączenie jest małą nadzieją. Ja i aparat telefoniczny znów się lubimy. Może ktoś w tych nowych okolicznościach ma dla mnie robotę?

Oho, czekajcie – ktoś dzwoni. Po drugiej stronie sekretarka Jana Dworaka. Kilkanaście lat wcześniej był on wiceprezesem zarządu TVP, później zajął się produkcją filmową, choćby tak popularnych w Polsce Miodowych lat, serialu o perypetiach Karola Krawczyka i Tadeusza Norka. Dworak zasiadał w radzie programowej stacji. Po aferze Rywina został szefem telewizji publicznej, zajął miejsce Kwiatkowskiego. Kobieta wyrzuca z siebie jak automat, że pan prezes jest bardzo zajęty i teraz, od razu, chce załatwić ze mną ważną sprawę: moją sprawę. Tętno mi przyspiesza. Po kilku sekundach niepewności wreszcie odzywa się Dworak:

– Panie Darku, znam pana sytuację.

– Tak? – pytam, zupełnie nie wiedząc, jak odebrać to zagajenie.

– Proszę wracać jutro do pracy – odpowiada, jakby znudzony tą banalną dla niego sprawą chciał ją szybko zamknąć.

Koniec rozmowy. Najkrótszy, ale i najpiękniejszy dialog w moim życiu zawodowym.

Odczuwam… Nawet nie wiem, czy potrafię określić własne wrażenia. Jakbym chwycił Pana Boga za nogi. Czy to szaleńcza radość? Wiem na pewno, że to koniec mroku.

Po kilkunastu miesiącach banicji znów zaczynam żyć. Od teraz rzeczy dzieją się bardzo szybko. Nie jadę co prawda na igrzyska olimpijskie do Aten, ale wysyłają mnie na mistrzostwa Europy w Portugalii.

Z każdym meczem nabieram pewności siebie, wracam na wysokie obroty. Na szczęście los daje mi widowiska, do których zostałem stworzony. Kiedy pojawia się dramaturgia, potrafię działać, budować napięcie. Mam świadomość, że to moja mocna strona, moje rejestry.

Starałem się unikać rozgrywek politycznych, ale te i tak mnie dosięgły

Media ogłaszają mój powrót na antenę

Tak jak choćby w starciu Anglia – Francja, w którym wszystko rozstrzygnęło się w końcówce. Co za niesamowity mecz, totalne szaleństwo! I przekleństwo dla dziennikarzy prasowych, którzy muszą wysyłać do redakcji gotowe relacje „na gwizdek”. Przy takich okazjach słowo deadline nabiera dla nich zupełnie innego, koszmarnego wymiaru.

Jest 91. minuta, Francja przegrywa 0:1. Zizou ustawia piłkę, a potem uderza z rzutu wolnego. Krzyczę: „Zidane! Gooool!!! O-la-la! Mówiłem o tym! Można mu ufać! Można mu ufać!”. A chwilę później Zidane trafia raz jeszcze, z karnego. Euforia Trójkolorowych i dramat Anglików. Ludzie pytali mnie później: „Skąd pan wiedział, że Zidane strzeli gola?”.

Mam wracać do kraju, ale zostaję na finał. Ten zaś przechodzi do historii polskiej telewizji. Choć raczej z kuriozalnych powodów, bo komentujemy mecz na zmianę, po dziesięć minut. Z Basałajem.

Zdarzało mi się w przeszłości pracować z kimś przy jednym meczu w duecie, na przykład finał mundialu w 1986 roku i finał igrzysk olimpijskich w Barcelonie komentowaliśmy razem z Andrzejem Zydorowiczem, po pół spotkania. W Meksyku moja była pierwsza połowa starcia Argentyna – RFN. Wiadomo było z góry, że coś zacznie się dziać w drugiej odsłonie i pewnie wtedy padną bramki, bo piłkarze grali na dużych wysokościach i w koszmarnym upale. Trudno, tak wyszło. Ale dziesięć minut jeden, dziesięć minut drugi to nawet nie nonsens, a jakiś potworek. Sytuacja była zaś tym bardziej kuriozalna, że musiałem wymieniać się komentarzem z osobą, ze strony której zaznałem krzywdy. Jeśli kiedykolwiek w życiu poszedłem na naprawdę zgniły kompromis, to właśnie wtedy, podczas wygranego przez Grecję finału Euro. Ten mecz już zawsze będzie mi się kojarzył z Basałajem odmierzającym moich dziesięć minut ze stoperem w ręku. Co za surrealistyczny obraz!

Komentator wiodący, tak zwana jedynka, nie powinien przeżywać tego typu historii. Jeśli masz być narratorem, przenieść ładunek emocji z murawy wprost do domów ludzi, musisz to zrobić od początku do końca, wziąć grę na siebie, regulować uczucia odbiorców. Nie jesteś w stanie podłączać się do widowiska raz na jakiś czas, bo to zakłóca ciągłość całego procesu. Ale życie pisze niekiedy dziwne scenariusze i czasem jest się w nim tylko marionetką, robi się coś, o czym zadecydowali inni. Oczywiście, ktoś może powiedzieć: „Nie musiałeś się na to zgodzić”. Ale ktoś taki najwyraźniej nie zdawałby sobie sprawy, czym jest dla mnie komentowanie meczów.

Często doceniamy kogoś dopiero wtedy, gdy odchodzi. Umieram zawodowo przez rok i siedem miesięcy, mając tyle samo lat, ile miał mój mistrz, Jan Ciszewski, kiedy zmarł naprawdę. Bardzo żałuję, że nie mogę z nim porozmawiać o wszystkim, co mnie spotkało. Tyle razy chciano go strącić z piedestału, że doskonale zrozumiałby, co czuję. I na pewno potrafiłby powiedzieć mi coś mądrego.

Opowiem wam jeszcze o Janku, bo bez wątpienia na to zasługuje. Teraz tylko zaznaczę, że bez jego historii być może nie byłoby mojej. Łączyła mnie z nim nie tylko przyjaźń, spędzone razem chwile, ale też umiejętność oddania emocji. Nie da się tego nauczyć na studiach ani kupić za żadne pieniądze, z czymś takim musisz się urodzić.

Wracam na antenę na kilka tygodni przed mistrzostwami Europy. Moim pierwszym meczem jest półfinał Ligi Mistrzów Chelsea – Monaco. Trochę się stresuję. Sprawozdawca, tak samo jak piłkarz, musi być w treningu, w ciągłej grze, komentować mecze, żeby czuć wydarzenia na boisku. W innym przypadku pojawia się niepewność. A im więcej niepewności, tym większe ryzyko błędu. Staram się jednak nie myśleć o presji. Pragnę pokazać, dlaczego przez tyle lat byłem na topie. Chcę wszystko zrobić dobrze, najlepiej, jak tylko potrafię.

Ale po tylu latach pracy z mikrofonem wiem doskonale, że nie sposób oddzielić komentatora od człowieka. Wszystko, co dzieje się poza stanowiskiem, na którym zakładasz słuchawki, jest integralną częścią ciebie, wpływa na twój nastrój. Niekiedy tym emocjom, nawet jeśli są negatywne, możesz dać upust podczas widowiska piłkarskiego. To uczciwy układ, coś organicznego.

Podczas transmisji, już w samej końcówce spotkania, po którym prowadzone przez Didiera Deschampsa Monaco awansuje do finału, realizator pokazuje zapłakanego młodego fana Chelsea. W twarzy tego dzieciaka jest wszystko, za co kochamy futbol: miłość do ukochanej drużyny, gorycz porażki, stracona szansa, którą następnego dnia zastąpi jednak nowa nadzieja, po prostu całe spektrum tych niezwykle głębokich emocji, których nie zrozumie nikt, kto nie fascynuje się piłką nożną. Widząc ten obrazek, rzucam do mikrofonu: „Nie płacz, chłopcze. Wiem, że czasem są takie momenty jak dziś, ale życie ma również to do siebie, że jeśli czegoś bardzo pragniesz, przychodzą i dobre chwile”.

Oczywiście te słowa dotyczą nie tylko małego kibica, mówię także o sobie. I o tym, co przeżyłem w ciągu ostatnich dwóch lat.

Czuję, że mój głos delikatnie drży.

Jan Ciszewski, legenda dziennikarska i mój wzór komentatora
Fot. Marek Wachowicz via bewphoto
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij