Witaj w domu kochanie! - ebook
Witaj w domu kochanie! - ebook
Anna, kobieta sukcesu, kupuje luksusowy dom w podwarszawskiej miejscowości. Jej wymarzone miejsce na ziemi okazuje się jednak pułapką… Z przerażeniem odkrywa ślady cudzej obecności – puszki po sardynkach w garażu, ślady opon na śniegu, perłowe balony w ogrodzie i ten niepokojący napis: Witaj w domu, kochanie.
Kto naruszył jej azyl? Żona kochanka, zazdrosny przyjaciel, sprzedawca domu? Dziwny mężczyzna poznany przypadkowo w parku?
Poczucie bezpieczeństwa zmienia się w panikę: ktoś bacznie obserwuje jej najintymniejsze chwile. Anna nie wie już, komu ufać. W pełnej napięcia grze walczy o najwyższą stawkę –prawo do własnego życia. Lecz czy niewidzialnego wroga da się pokonać?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-847-5 |
Rozmiar pliku: | 637 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
zanim zasiądziesz do czytania tej książki, zastanów się dobrze, czy jesteś gotowy na prawdę. Opisana w niej historia jest bowiem oparta na autentycznych zdarzeniach, które u wrażliwego odbiorcy mogą wywołać strach przed sardynkami w puszkach, perłowymi balonami oraz śladami opon na śniegu.
Imiona i nazwiska części bohaterów, jak również ich cechy charakterystyczne zostały zmienione, a dialogi i niektóre wydarzenia udramatyzowane. Bynajmniej nie dlatego, by uczynić lekturę tej powieści przyjemniejszą dla Ciebie, lecz z troski o bezpieczeństwo i spokój ludzi mi bliskich. Zarówno tych, którzy zmagali się z opisanym tutaj koszmarem, jak i tych, którzy przeszli przez niego nieświadomi toczących się wokół wydarzeń.
AutorkaZjechała samochodem z drogi i ustawiła go przodem do bramy. Pilot zamrugał zielonym światłem i ciężka, metalowa konstrukcja ruszyła powoli, odsłaniając stopniowo kilkusetmetrową, pokrytą granitową kostką drogę, po której obu stronach stały nowoczesne, eleganckie latarnie, wyznaczające granicę pomiędzy podjazdem a pokrytym starodrzewem ogrodem. Wielkie platany, robinie i dęby mieszały się z czerwonymi wiśniami, złotymi cisami i wybarwiającymi się na wszystkie kolory krzewami berberysu. Całość zdawała się nonszalancka w swoim pozornym zdziczeniu i jesiennej feerii barw, ale żadna z posadzonych tu roślin nie była przypadkowa. Stanowiły starannie dobraną konstelację kolorów, kształtów i faktur, nad którą zespół ogrodników pracował przez ostatnie dwa lata. Od chwili, gdy ekipa budowlana zakończyła pracę nad fundamentami domu, a teren został ogrodzony dwumetrowym drewnianym parkanem, hurtownie ogrodnicze zwoziły tutaj największe z posiadanych w ofercie drzew, a mężczyźni o silnych ramionach i szerokich barach sadzili rośliny pod czujnym okiem najlepszego architekta zieleni. Wspierani przez osiem małych koparek i setki szerokich parcianych taśm, którymi usiłowali wypoziomować dwudziestoletnie drzewa, napinali z wysiłkiem mięśnie pod ciężarem potężnych pni i kaleczyli dłonie o ostre igły robinii i ciernie berberysów, klnąc na czym świat stoi właściciela posesji, który nieustannie wymagał, by pracowali szybciej, lepiej i sprawniej. Który urządzał karczemne awantury o każdy nie dość prosty pień czy wystającą ponad ziemię bryłę korzeniową oraz żądał poprawek, gdy nasadzenia choć odrobinę odbiegały od planu. Kiedy cały hektar został już pokryty drzewami, zaczęło się sadzenie tuj. Kilkaset pięciometrowych żywotników wyrosło w ciągu dwóch dni wokół całej parceli, odgradzając ją szczelnie od wścibskich oczu ewentualnych zbłąkanych przechodniów.
Prawda była taka, że nikt tędy nigdy nie chodził, a ruch samochodowy należał do mocno umiarkowanych, Woźniak był jednak przewidujący. Plan zagospodarowania przestrzennego przewidywał przeznaczenie całej okolicy na zabudowę jednorodzinną, a tuż za ogrodzeniem, wzdłuż południowej granicy działki, miała przebiegać droga dojazdowa do mających powstać w przyszłości rezydencji. Marek nie lubił intruzów, a jego swobodny styl życia oznaczał, że na tarasie własnego domu chciał móc się przechadzać nago. Dyskrecja, swoboda i luksus były przecież najważniejsze. Zakładał, że nie tylko dla niego.
Rozejrzała się wkoło i uśmiechnęła w uznaniu dla jego perfekcjonizmu i życiowej mądrości. Miał styl, gest i nie żałował pieniędzy. Nawet jeśli zakładał, że inwestycja zwróci się w końcu z nawiązką, jego podejście było bez precedensu. Wszystkie domy, które wcześniej oglądała, były albo typowymi produktami oszczędnych deweloperów, albo wynaturzonymi dziećmi metody gospodarczej. W jednych i drugich królowały: tania armatura, tandetne wykończenia i mikroskopijne, przypominające rozmiarem chustki do nosa ogródki, w których kupiona w szkółce leśnej drobnica świerków z trudem przebijała się z przerośniętych, zachwaszczonych trawników. Dom oferowany przez Marka był na tym tle czymś absolutnie wyjątkowym. Zaprojektowanym od początku do końca bez cienia kompromisu i pokusy, by zaoszczędzić. Najlepsi architekci stworzyli projekt, dostosowując układ domu do usytuowania działki, tak aby słońce grało odpowiednio w gigantycznych przeszkleniach ścian, wpadało przez okna dachowe, oświetlając pod odpowiednim kątem antresolę, i rzucało stosowne cienie na kamienne białe posadzki. Co niezwykłe w czasach powszechnego uwielbienia dla stylistyki polskiego dworku, bryła domu była oszczędna, nowoczesna i wyraźnie nawiązywała do stylu Bauhausu oraz dziedzictwa Miesa van der Rohe. Nawet jeśli Woźniak nie zdawał sobie z tego sprawy, nawet jeżeli brakowało mu odpowiedniego wykształcenia, by rozpoznawać te stylistyczne analogie, a jego wybór był instynktowną próbą stworzenia czegoś odmiennego od oferty tanich inwestorów, jego odwaga i bezkompromisowość w doprowadzeniu tego projektu do końca były imponujące. Ogród oszałamiał, zwłaszcza na tle rozciągającej się po horyzont, wciąż porośniętej kapustą pustki. Wyrastał na pustkowiu jak tajemnicza, niezwykła oaza i miał dokładnie ten walor, o jaki Markowi chodziło, gdy projektował to miejsce – odgradzał od świata oraz dawał luksusowe poczucie elitarności i bezpieczeństwa.
Odwaga Marka wykraczała poza ekstrawagancję posadzonych na środku pola starych drzew i niezwykły projekt domu. Była widoczna w nieżyciowo gigantycznej powierzchni terenu, w kosztownym granicie podjazdu, w designerskich latarniach i niepraktycznych, wpuszczonych w grunt reflektorach, które w tej chwili oświetlały jej drogę. Nawet jeśli zanurzone w piaszczystej ziemi miały się za kilka lat przepalić, a pod ich szklanymi, odpornymi na ciężar jej samochodu szybami miała się w końcu zgromadzić para, to w tej chwili prezentowały się znakomicie.
Uśmiechnęła się do roztaczającej się przed nią perspektywy i przejechała przez bramę, która tuż za jej tylnym zderzakiem zaczęła się natychmiast przesuwać w przeciwną stronę. Zatrzymała samochód, poczekała do momentu, aż żelazne okucia szczęknęły, i ruszyła powoli w stronę domu. Biała brama garażowa rozpoznała już jej obecność i unosiła się teraz powoli i bezgłośnie. Chętnie rozejrzałaby się jeszcze trochę i podelektowała tą chwilą, ale przypomniała sobie przestrogę Woźniaka: miała tylko trzydzieści sekund, by dojechać do domu, wysiąść z auta i wejść do środka. Jeśli w tym czasie nie zdoła wystukać kodu na białej klawiaturze alarmu, syreny zawyją i w ciągu czterech minut w domu pojawi się ochrona. Przyspieszyła i zbyt nerwowo wyhamowała na gładkiej posadzce garażu. Wyłączyła silnik, wyrwała kluczyk ze stacyjki i przez moment szarpała nerwowo pas. Musi zapamiętać, by rozpinać go w momencie, gdy podjeżdża przed bramę. Piętnaście, szesnaście, siedemnaście… Otworzyła drzwi mercedesa i wyskoczyła z niego pospiesznie. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery… Dwunastocentymetrowe szpilki i krępująca ruchy, sięgająca za kolana spódnica nie ułatwiały zadania. Dwadzieścia osiem – szarpnęła klamką drzwi łączących garaż z częścią mieszkalną i wpadła do środka. Dwadzieścia dziewięć. Jak na ironię klapka przykrywająca klawiaturę była starannie opuszczona. Podniosła ją, wstrzymując oddech w obawie przed rozdzierającym dźwiękiem syreny, i uzbrojonym w bordowy lakier paznokciem wystukała nerwowo kod. Cztery siódemki. Marek twierdził, że to na szczęście.
Uporczywe pikanie ustało w ostatniej nanosekundzie. Odetchnęła z ulgą i przesunęła dłonią po długim szeregu przycisków. Halogeny zapalały się po kolei: nad drzwiami, na podwieszonym pod antresolą suficie w holu, wokół znajdującej się piętro wyżej, doświetlającej hol luksfery. Chwilę później rozbłysły ukryte w załamaniach sufitu węże świetlne i delikatne ledowe żarówki, których stłumione światło wyznaczało drogę w kierunku prywatnej części domu. Piąty przycisk rozświetlił kryjący się w głębi salon i podświetlił oddzielający część wypoczynkową od jadalnej, przeszklony dwustronnie kominek. Światło było miękkie i ciepłe, dalekie od energooszczędnych świetlówek, których szczerze nienawidziła. Uśmiechnęła się z ulgą, patrząc, jak się odbija w szklanych taflach okien i białej, wypolerowanej do połysku połaci podłóg. Była u siebie. To był jej dom. Piękny, wymarzony, idealny. Pasujący do niej jak perfekcyjnie dobrana rękawiczka. Miejsce, na które czekała latami. Stanowiące spełnienie marzeń i warte każdej, krwawo wypracowanej złotówki, którą na nie wydała.
Prawdę mówiąc, dom – poza tym że piękny – był również makabrycznie drogi. Tak drogi, że gdyby odważyła się o tym pomyśleć, doszłaby niechybnie do wniosku, że jej na niego nie stać. Woźniak nie żałował sił, środków ani wysiłku, by uczynić to miejsce wyjątkowym, a ona to doceniała. Zachwycał ją każdy centymetr kwadratowy tego miejsca. Każdy kawałek kosztownej nad miarę podłogi. A Marek? Marek był kimś więcej niż biznesmenem. Zbudował ten dom na sprzedaż, ale nie było w tej transakcji zwykłego dla inwestora podejścia. Wiedział, że stworzył miejsce, które odstaje od reszty rynkowej oferty, oraz że służą mu rozdawane hojną ręką kredyty i szalona bańka nieruchomościowa. Narzucał cenę i warunki umowy, ale w przeciwieństwie do innych sprzedających dyktował coś jeszcze. Walka o ten dom była niczym casting do reality show. Przesłuchiwał zainteresowanych nie tylko pod kątem ich portfela i desperacji. Obserwował kolejnych odwiedzających i oceniał adekwatność do tego miejsca. Chciał, aby dom trafił do kogoś takiego jak on. Do osoby, która bardziej niż liczbą sypialni czy metrażem powierzchni będzie zainteresowana wizją miejsca idealnego. Która doceni wyrobienie estetyczne i wysiłek, jaki włożył w ten projekt, która nie będzie w jego pięknej, minimalistycznej kuchni smażyć kotletów mielonych i nie założy w ogrodzie grządki z rzodkiewką. Osoby, która nie zakryje betonowej posadzki w łazience tanim poliestrowym dywanikiem, nie zawiesi zasłon w salonie i nie wygłosi mądrości o wątpliwym walorze praktycznym pięćdziesięciometrowej sypialni. Która doceni brzmienie rozprowadzanego po domu dźwięku w high definition, dobierze do tego miejsca odpowiednie meble i abstrakcyjne obrazy. Nie będzie oszczędzać na podlewaniu hektara ogrodu i nie przytarga obitej pluszem kanapy. Szukał kupca doskonałego, którego ciało będzie się dobrze prezentować odbite w lustrach i szybach. Który doceni wielkometrażowe garderoby i wypełni je pasującymi do tego miejsca ciuchami. Ona szukała wymarzonego azylu, on – nienagannego nabywcy.
Kiedy pierwszy raz trafiła do tego domu, nie marzyła nawet, że może go mieć. Po prostu była ciekawa. Zdjęcia w ofercie obiecywały wiele, ale cena ją przerażała. Nie robiła sobie żadnych nadziei, że w najbliższej dekadzie stać ją będzie na coś choć trochę zbliżonego do tego miejsca, ale ten dom, a w zasadzie posiadłość, wymagał wizyty i obejrzenia.
Zostawiła wtedy samochód na drodze i zadzwoniła, stojąc karnie przy furtce. Widok przystojnej, młodej twarzy Marka na ekranie wideodomofonu zaskoczył ją, podobnie jak jego miękki, seksowny głos i komplement rzucony na widok jej przerobionej na piksele, zdziwionej twarzy. Gdy energicznym krokiem dotarła w końcu do drzwi stojącego kilkaset metrów dalej domu, on czekał już w drzwiach. Piękny jak młody bóg, ubrany od stóp do głów w najnowszą kolekcję Dsquareda i otoczony stadem krępych, zdenerwowanych jej obecnością amstaffów, które pod wpływem jego głosu opadły posłusznie na ziemię, szczerząc jedynie wilgotne, drapieżne zęby. Zaprosił ją miękkim gestem do środka i lustrował z uśmiechem jej sylwetkę, ciuchy i akcesoria. Tak jakby to ona była na sprzedaż, a nie dom, który miał jej pokazać.
Z tego pierwszego spotkania zapamiętała oszałamiające wrażenie, jakie zrobiło na niej to miejsce, oraz dwuznaczność spotkania z jego właścicielem. Woźniak, poza tym, że był przystojny, dowcipny i elokwentny, że miał na sobie równowartość jej pensji i działał na psy bojowe jak flet na kobrę, okazał się też zagadkowy i przerysowany. W jej świecie takich mężczyzn się nie spotykało. Jeśli któryś dysponował jego pieniędzmi, to nigdy nie wyglądał jak on. A jeżeli dorównywał mu zadbaniem i barokowym przepychem odzieży, to ponad wszelką wątpliwość nie był hetero. Przyglądała mu się więc z równym zainteresowaniem, co posesji, po której ją oprowadzał. Gdy dłonią opatrzoną w masywne obrączki Bulgari pokazywał jej na planach zarys fundamentów, jej myśli – zamiast koncentrować się na technicznym wywodzie dotyczącym użytej w procesie budowy technologii, o której zresztą nie miała bladego pojęcia – biegły w stronę zagadki, jaką stanowił właściciel. Patrzyła na nienaganną bryłę domu, przechodziła przez estakadę pokoi i podziwiała widok z gigantycznych okien, lecz w głowie kołatało jej się zupełnie niezwiązane z tym miejscem pytanie: czy ten mężczyzna był faktem, czy może wyświetlanym potencjalnym nabywcom hologramem?
Raziła ją nieco jego nachalna, ociekająca bogactwem poza dandysa, ale musiała przyznać, że oprócz mieszanych uczuć Woźniak budził w niej również rodzaj pełnego bojaźni podziwu. Identycznego, jaki kiełkował jej w żołądku na widok sunących przy jego nodze, umięśnionych i gotowych ją zagryźć suk. Nie znała się na psach i nie potrafiłaby odgadnąć ich płci ani rasy, lecz on – dostrzegłszy niepewność w jej wzroku – wytłumaczył ze swadą zalety takiego stadka. Rozglądała się wkoło, patrzyła na jego wart kilka tysięcy pasek do spodni, na złoty zegarek z wiecznym kalendarzem oraz błyskającą wysoką próbą biżuterię i rozumiała, dlaczego wolał suki niż ludzi. Kochał luksus, delektował się nim i szukał osoby, która podzieliłaby jego zachwyt nad domem, ogrodem i nim samym. Lecz to nie wyczerpywało diagnozy. Poza sytym zadowoleniem tkwiły w nim skrywana starannie nieufność i nieustająca czujność. Tak jakby przekonał się wcześniej, że tylko psy nie będą zazdrościć mu jego bogactwa. I tylko suki będą mu zawsze oddane.
Spędzili razem dwie godziny. On mówił, ona słuchała. Nie był mężczyzną dla niej. Jego ostentacyjna okazałość, idealnie wystrzyżona linia włosów, głęboko nawilżona i równomiernie opalona cera – wszystko to czyniło go w jej oczach nieco kuriozalnym i może nawet godnym współczucia. Przeczuwała, że za tą starannie wyreżyserowaną i pięknie opakowaną fasadą kryje się coś mrocznego. Jakiś niedający się zakryć pieniędzmi kompleks. Może brak wykształcenia – choć jego elokwencja na to nie wskazywała – a może bardzo ubogie dzieciństwo. Może rodzice, którzy wciąż gdzieś doili o świcie krowy, a może kobieta, która porzuciła go dla kogoś zamożniejszego. Jakakolwiek byłaby przyczyna, jedno było pewne: Woźniak coś sobie rekompensował i wyraźnie czegoś się bał.
Uśmiechała się do niego grzecznie i całkiem szczerze zachwycała pokazywanym jej domem. Oglądanie go było jak niedzielny window-shopping na Via Monte Napoleone. Jak zanurzenie się w luksusie bez ryzyka nadszarpnięcia domowego budżetu. Patrzyła na budynek niczym historyk sztuki – poszukując architektonicznych kontekstów, smakując udane adaptacje pomysłów najlepszych światowych architektów i rozwieszając w wyobraźni swoje ulubione obrazy na idealnych ścianach tej pięknej przestrzeni. Ani przez chwilę w jej oczach nie pojawiła się kalkulacja kupca czy próba znalezienia dziury w całym. Dom był imponujący i zdecydowanie za drogi. Nie było jej na niego stać, więc mogła oglądać go bez obciążenia żalem czy choćby cieniem zawiści. Pozwalając delektować się wręcz fizyczną przyjemnością przebywania w miejscu adekwatnym do jej gustu, nieskalanym dotąd codzienną obecnością innego człowieka i zaaranżowanym w sposób, który choć miejscami mało praktyczny, zaspakajał jej potrzeby wewnętrzne. Czuła się tutaj jak na spotkaniu z Peggy Guggenheim: podekscytowana i równocześnie wolna od oczekiwań czy żądzy dzierżenia jej dóbr na własność. Nie zazdrościła Markowi, tak jak nie zazdrościłaby Peggy. Miała świadomość, że ich świat i dobrobyt pozostają poza jej zasięgiem, ale myśl ta nie była przykra. Przeciwnie. Cieszyła się, że byli w stanie zamienić pieniądze na coś sensownego i zarazem pięknego. Ona sama nie musiała tego posiadać. Wystarczyło, że mogła popatrzeć.
Przez dwie godziny Marek, poza pokazywaniem jej domu, obserwował ją i oceniał. Pierwszym rzutem oka wycenił jej ciuchy, biżuterię, buty oraz zegarek. Zlustrował logo na trzymanym przez nią w dłoni kluczyku do auta i przeciągnął wzrokiem po jej skórze, włosach i paznokciach. Wiedział, że one potrafią powiedzieć o kobiecie więcej niż noszone przez nią ubrania. Podobała mu się. Podejrzewał, że ma nie więcej niż trzydzieści lat, a jej majątek stanowił dla niego pewnik. Była zamożna, ale bynajmniej nie odziedziczyła fortuny po dziadkach. Jej własny, wypracowany ciężko dobrobyt wciąż nieco ją onieśmielał. Zauważał jej rozbawione spojrzenia i wiedział, że uważa jego ostentację za niestosowną i odrobinę jarmarczną. Tak jakby wciąż wstydziła się zewnętrznych oznak bogactwa albo nie była z nimi dość zżyta. Zgadywał, że wyrosła w domu dalekim od wystawności. Pewnie inteligenckim, pełnym książek i poważnych tematów, ale z pewnością niezbyt zamożnym.
Starał się rozmawiać z nią jak profesjonalny agent nieruchomości – prezentując wszystkie zalety wystawionego na sprzedaż domu – ale podobnie jak ona, nie do końca mógł się skoncentrować na tajnikach technologii budowlanej. Wyczuwał, że technikalia interesują ją znacznie mniej niż innych potencjalnych nabywców. Że całe jej skupienie nie jest merkantylną analizą wartości domu, ale czymś znacznie głębszym: doznawaniem przyjemności estetycznej płynącej z całości efektu. Kusiło go, by przerwać wywód i pozwolić jej na milczące przeżywanie tego miejsca, ale uznał, że byłoby to nieprofesjonalne. Podobnie jak zadanie jej szeregu osobistych pytań, które teraz krążyły natrętnie po jego głowie, nie pozwalając na przypomnienie sobie nazwy włoskiego producenta marmuru. Bardzo chciał wiedzieć o niej coś więcej. Kim była i skąd się tu wzięła? Jak zarabiała na życie, co ją interesowało, jaki był kolor jej mercedesa i odcień bielizny? Czy z kimś sypiała i jak wyglądała nago? Dlaczego szukała nowego mieszkania i co skłoniło ją, by zjawić się tutaj? To nie był dom dla samotnych dziewczyn. Zbyt duży i na kompletnym odludziu. Kobiety bały się takich miejsc. Zwłaszcza te, które nie miały psów, dzieci i mężów.
Zgadywał, że jest rozwiedziona. Kobieta o jej urodzie nie miała większych szans na długie pozostawanie samotną, więc kiedyś – pewnie całkiem niedawno – musiał istnieć jakiś Kowalski lub Nowak. Raczej oficjalnie poślubiony niż nieformalny. Nie miał pojęcia, skąd bierze się w nim to przekonanie, ale był tego pewien. Gdyby była z kimś w związku, obok niej kręciłby się teraz jakiś przemądrzały koleżka, dopytujący o rodzaj użytej gładzi gipsowej i dowodzący wyższości bloczków Ytonga nad cegłą. A jednak była tu sama…
Poczuł, że musi się w końcu zamknąć. Dać jej przestrzeń i szansę na spokojne obejrzenie domu i samotną przechadzkę po ogrodzie. Uśmiechnął się zachęcająco i szerokim gestem zaprosił ją do zwiedzania. Czas na pytania przyjdzie później, gdy nieco ją już oswoi. Zawołał psy i wyprowadził je do garażu. Nie chciał, żeby się bała. W nieracjonalny, szaleńczy, kompletnie nieuzasadniony biznesowo sposób chciał jej sprzedać ten dom. Chciał, żeby go miała, nawet jeśli zarobiłby na tym mniej, niż zakładał. Ale żeby tak się stało, musiała uwierzyć, że to jest miejsce dla niej. I poczuć, że nie może żyć nigdzie indziej. Wycofał się do kuchni i zaczął wyjmować z szafki smukłe, wysokie kieliszki. Schłodzona w lodówce butelka szampana czekała, co prawda, na akt notarialny, ale teraz nie miało to już znaczenia. Znalazł ją w końcu. Idealnie pasującą do tego domu i do jego snutych przez ostatnie dwa lata wizji. Ta chwila wymagała toastu…
Zrzuciła szpilki i upuściła kluczyk do auta na posadzkę w holu. Podłoga pod stopami była przyjemnie ciepła. Marek pomyślał o wszystkim. Uśmiechnęła się znowu i pełnym ekscytacji krokiem ruszyła w głąb domu. W kuchni, na siedzisku hokera spał zwinięty w kłębek Stefan. Pogładziła go łagodnie po długim rudym futrze, a on uniósł głowę i zamruczał z zadowoleniem. Postawiła torebkę na blacie, wyjęła z niej paczkę papierosów i zapaliła slima. Cienka strużka siwego dymu popłynęła w stronę sufitu, wybarwiając się w locie delikatnymi odcieniami tęczowych odbłysków. W domu panowała niczym niezmącona cisza. Przez szczelnie zamknięte okna nie przedostawał się nawet szum poruszanych wiatrem liści. Sięgnęła po pilota i nacisnęła guzik. Przestrzeń wypełnił szorstki wokal Caroline Henderson i głębokie dźwięki towarzyszącej jej sekcji rytmicznej. Dolby Surround i ustawienie odtwarzacza w trybie koncertu tworzyło ułudę klubu. Tomasz byłby z niej dumny. Słuchała jego muzyki. Może nie w sensie dosłownym, ale przecież był to jazz. Przymknęła oczy i zaciągając się papierosem, smakowała przez chwilę pomrukujący w domu kontrabas. Zamiast o Tomku i jego palcach na strunach basu, znowu jednak myślała o Marku. Jak zawsze z podziwem dla jego perfekcji, na którą natykała się w każdym zakamarku tego miejsca. Gdyby nie on i nienaganne rozprowadzenie dźwięku po domu, muzyka brzmiałaby w tej przestrzeni płasko i niewyraźnie. Odbijałaby się od ścian, tworząc nieznośną kakofonię zamiast idealnie brzmiącego zestawu akordów. Uśmiechnęła się. Zawdzięczała temu mężczyźnie gros doznawanych ostatnio przyjemności. Może nie wszystkie, ale z pewnością większość. On był twórcą tego miejsca i siłą, która wypełniała teraz dom dźwiękiem. On sprawił, że drogę do garażu oświetlały po zmroku jasne snopy światła, że ogród podlewał się bez jej udziału, a podłoga była ciepła. On zadbał o to, by była tu bezpieczna. Chroniona przed intruzami rozmieszczonymi na wszystkich oknach i drzwiach kontaktronami, zabezpieczającymi sypialnię czujnikami ruchu i ukrytymi w zakamarkach podwieszanego sufitu czujkami stłuczeniowymi. Nie uważała, że czynienie z wnętrza domu twierdzy było konieczne, ale doceniała jego zapobiegliwość i troskę. Podobnie jak fakt, że gdy po raz pierwszy po przeprowadzce otwarła lodówkę, jej oczom ukazał się szpaler schłodzonych butelek szampana i koszyk truskawek. Nie musiał ich dla niej zostawiać, a jednak to zrobił. Jego kurtuazja wykraczała daleko poza przyjętą na rynku normę. Nie miała pojęcia, czemu zawdzięcza to niezwykłe traktowanie. Bo chyba nie każdy z jego kontrahentów mógł liczyć na taką uprzejmość? Wątpiła w to szczerze. Woźniak od pierwszej chwili traktował ją wyjątkowo. Nawet wówczas, gdy po raz pierwszy oglądała dom. Wtedy też otworzył dla niej Moëta. Broniła się, tłumacząc, że przecież prowadzi, ale on nie przyjmował odmowy. Zresztą butelka była otwarta i drobne bąbelki unosiły się powoli w kieliszkach, pękając bezgłośnie na słomkowej tafli szampana. Sączyła go lekko onieśmielona, wiedząc, że jest nikim więcej niż zwykłą oszustką, która wprowadziła go w błąd, pojawiając się tutaj i udając, że stać ją na kupno. Tak jakby była w stanie wydać polecenie przelewu i rozkaz wniesienia swoich rzeczy do tej perfekcyjnej przestrzeni.
Pili powoli, w całkowitym milczeniu, przyglądając się sobie i nie mając odwagi powiedzieć tego, co ostatecznie musiało paść. W końcu Marek otworzył usta, zawahał się lekko i rzucił z napięciem w głosie:
– Chcę, żebyś miała ten dom.
Spojrzała na niego ze zdumieniem i zaczerwieniła się po linię włosów jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
– Jest piękny, ale… niestety mnie nie stać…
Jego źrenice rozszerzyły się lekko, a ona zmartwiała, myśląc, że zaraz wszystko się skończy. On przestanie być nadskakująco miły i z irytacją niezadowolonego sprzedawcy odprowadzi ją w stronę drzwi. W zasadzie na jego miejscu rozważyłaby również spuszczenie amstaffów ze smyczy. Przez krótką chwilę trwała w bezruchu, czekając na nieuchronny jej zdaniem rozwój wydarzeń, lecz nic się nie działo. Woźniak patrzył tylko na nią intensywnie, skupiony, ale bynajmniej nie wściekły. Może zdumiony jej impertynencją i niegotowy na taką bezczelność, a może wstrząśnięty podłą kondycją pełnego krętaczy świata. Cisza i oczekiwanie na werdykt były ponad jej siły. Gotowa była przeprosić, uciec i gdyby to tylko było możliwe, zapaść się z hukiem pod ziemię. Byleby tylko dłużej na nią nie patrzył. Spuściła wzrok i wbiła go w paski swoich sandałów. Z każdą chwilą coraz bardziej pewna, że gniew Woźniaka – gdy w końcu wybuchnie – będzie potworny i nieokiełznany. Czekała na krzyk i pretensje, lecz nagle, całkowicie wbrew jej przewidywaniom, Marek zaśmiał się na głos. Śmiał się długo, perliście, z wielkim, niepohamowanym rozbawieniem. Aż do momentu, gdy zaczęło brakować mu tchu, a w kącikach oczu pojawiły się łzy. A ona, patrząc na niego, walczyła z konsternacją oraz wielką potrzebą zawtórowania mu w jego głupawce. Jego śmiech wypełniał całą kuchnię, niósł się po domu w kolejnych salwach i w końcu ją zaraził. Zaśmiała się. Na początku niepewnie, a po chwili – doceniając absurdalność przeżywanej właśnie sytuacji – pełną piersią i bez skrępowania.
Kiedy znowu spoważniał, spojrzał na nią z wyraźnym skupieniem i zadał tylko jedno pytanie:
– Podoba ci się?
Skinęła głową, bo żaden z przychodzących jej na myśl komplementów nie oddawał urody tego domu.
– A zatem… – uniósł kieliszek w niemym toaście – będziesz go miała.
Spojrzała mu w oczy i zrozumiała, co do niej mówi. Miał rację. Pragnęła tego domu i musiała go mieć. Niezależnie od ceny, wysiłku i ryzyka. Pytanie o dom nie brzmiało już: „czy?”. Brzmiało: „jak?”. Jej oczy zwęziły się niczym u drapieżnika, który zwęszył ofiarę, a mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach, wyceniając dom, w którym obecnie mieszkała, sprawdzając wartość depozytów i szacując posiadaną aktualnie zdolność kredytową. Wciąż brakowało, więc przebiegła myślą po innych aktywach i wyceniła szczodrość rodziców.
Woźniak przyglądał jej się teraz z wyraźną przyjemnością. W jednej chwili z dobrze opakowanej, atrakcyjnej kobiety zmieniła się w biznesmena. Wiedział dokładnie, że właśnie przelicza pieniądze. Błysk w jej oczach był nazbyt dobrze mu znany, by mógł go pomylić z czymkolwiek innym. Wiedział, że sprzedał jej dom i że butelka szampana była na miejscu. Nie miał jeszcze pojęcia, na ile faktycznie ją stać, ale nie martwił się tym przesadnie. Była nagrodą samą w sobie. Pasowała do luksusowego portfolio jego inwestycji i katalogu idealnych nabywców. Chciał ją mieć w swojej stajni. Obnosić się z nią jak z żywą reklamą włas-nego sukcesu. Szczerze mówiąc, chciał również ją zerżnąć. Na kuchennym blacie, o który się opierała, albo od tyłu, rozpostartą szeroko na bryle przedzielającego salon kominka. Przełknął ślinę i zbeształ się w myślach: jeszcze nie teraz.
Skończyła swoją kalkulację i uśmiechnęła się lekko. Jeśli uda jej się sprzedać segment w Falentach i kawalerkę na Mokotowie, to wszystko się zepnie. Przy odrobinie szczęścia nawet bez wsparcia rodziców. Odetchnęła głębiej i zanurzyła usta w kieliszku. Czyżby ten facet zawsze miał rację…?
Kolejne tygodnie jednoznacznie wskazywały, że tak właśnie było. Spotykali się przez ten czas regularnie, ustalając terminy i kształt umowy. Marek nie naciskał ani nie pospieszał. Szeregówkę w Falentach wziął w rozliczeniu, co, jak tłumaczył jej później, pozwoliło na obniżenie wartości transakcji. Podrasuje trochę jej segment, a potem odrobi marżę na kolejnej sprzedaży. Może sam w nim zamieszka? Jej dom bardzo mu się podoba. Skoro dotychczas pasował do niej, to równie dobrze będzie odpowiedni dla niego. W końcu mają podobny gust. A jeśli już miałby mieszkać w domu po innej osobie, to woli, żeby ściany pachniały jej perfumami. Innego zapachu już teraz by nie zniósł.
Uśmiechała się, słuchając jego wywodów. Był albo znakomitym sprzedawcą, albo potężnym pochlebcą. Zresztą jedno nie wykluczało drugiego. A ona nie musiała się nad tym zastanawiać. Skoro zdecydował się na zamianę z dopłatą, widocznie dobrze to przeliczył. Był profesjonalistą. Żył z tego. Czuła się całkowicie zwolniona z obowiązku dalszych rozważań czy wyrzutów sumienia. Każde z nich dostało to, czego chciało.
Przeszła do sypialni, zdjęła z siebie ubrania i owinęła się sięgającym aż do kostek, jedwabnym bordowym szlafrokiem. Jego chłód na skórze był przyjemny, a śliska tkanina ocierała się delikatnie o jej sutki i pośladki. Znów pomyślała o Tomku. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w najbliższy weekend nie wyjdą z łóżka. Od czasu jego ostatniej wizyty w Warszawie minęły już trzy tygodnie i coraz częściej zdarzało jej się fantazjować o seksie. Nawet w najmniej do tego odpowiednich momentach. Nie miała pojęcia, jak on radził sobie przez ten czas w trasie. Miała tylko nadzieję, że atmosfera klubów i pity po koncertach bourbon nie skłoniły go do rzucenia się między rozwarte ochoczo uda wielbicielek. Złapała się na tej myśli i roześmiała do jej hipokryzji. Sama była jedną z zaczepionych przez niego fanek. Groupie, jak czasem wspólnie się śmiali. Jeśli jakakolwiek kobieta miała prawo go ograniczać, to z pewnością nie ona. Od zrzędzenia i scen zazdrości miał żonę.
Wróciła do kuchni, otworzyła lodówkę i wyjęła jedną z sześciu butelek. Henderson skończyła już śpiewać, ale chwilowo nie miała ochoty na kolejną porcję jazzu. Nawet tego z najnowszej płyty Tomka. Chciała, żeby tu był. W jej pierwszą noc spędzaną w tym domu. Chciała, by rozdziewiczył z nią nowe łóżko w sypialni, przetestował wytrzymałość kuchennych blatów i dotyk ciepłej podłogi na skórze. Nalała sobie wina, odpaliła kolejnego papierosa i przeszła powoli na sofę w salonie. Kieliszek w ręku dawał jej poczucie, że nie jest tu sama. Marek, jak dobry duch, wciąż krążył po domu.Obudziła się i przeciągnęła wygodnie pod pachnącą krochmalem pościelą. W dzisiejszych czasach nikt już nie nosił prześcieradeł do magla, ale ona wciąż lubiła zapamiętaną z dzieciństwa gładką sztywność poszewek. Nagrodą za wszystkie godziny spędzane z żelazkiem przy desce były dwie krótkie chwile: kiedy kładła się wieczorem w sztywny, łamiący się pod jej ciężarem materiał i rano, gdy po przebudzeniu poszwa dotykała jej ciała przypominającą papier kredowy gładkością. Przeciągnęła się jeszcze raz, a rozbudzony jej ruchami Stefan miauknął i przelazł z wymoszczonego sobie w jej nogach gniazda wprost na rozrzucone na poduszce włosy. Jego nachalna, kocia przymilność nieodmiennie sprowadzała się do tego, by usadowić się odbytem wprost na twarzy czczonej akurat osoby, więc zanim zdołał przykucnąć nad jej policzkiem, odegnała go zniecierpliwionym ruchem ręki i otworzyła oczy. Wokół panował mrok, ale nie miała poczucia, że wciąż jest środek nocy. Powód musiał być inny. Uniosła się na łokciu, rozejrzała po sypialni i uświadomiła sobie, że nie jest już w starym domu. Przeprowadziła się.
Opadła na poduszki i wyciągnęła rękę w stronę leżącego na wezgłowiu pilota. Rolety w sypialni i sąsiadującej z nią łazience zaczęły się podnosić bezszelestnie, wpuszczając do środka szare, listopadowe światło. Drzewa za oknami wciąż miały liście, ale te spadały teraz na trawnik, odrywane od gałęzi kolejnymi podmuchami wiatru. Zarejestrowała w myślach, że musi zgrabić trawnik i sięgnęła po leżący na szafce zegarek. Była jedenasta. Usiadła nerwowo zdziwiona faktem, że przespała tyle godzin. Przeprowadzka i emocje związane z nowym miejscem naprawdę ją wykończyły. A może chodziło o butelkę wypitego przed snem szampana? Niezależnie od powodów musiała się brać do pracy. W garderobach i kuchni wciąż stały nierozpakowane kartony, a ona chciała jeszcze obejść spokojnie ogród. Po raz pierwszy była tu sama. Bez Marka, Przemka i ekipy przeprowadzkowej. Bez oczu, które śledziły każdy jej krok i dłonie przytykane do delikatnej kory platanów. Które mogły dostrzec rozanielony uśmiech głupca na jej pokrytych pomadką ustach.
Zerwała się z łóżka, naciągnęła na siebie dres i związała włosy gumką. Prysznic przed rozpakowaniem stosów czekających na nią kartonów nie miał większego sensu. Kawa – tak. Przeszła z sypialni do kuchni, licząc dzielące ją od ekspresu kroki. Sześćdziesiąt cztery? Musiała się pomylić. Dom był wielki, ale chyba nie aż tak? Zwalczyła w sobie chęć powtórzenia eksperymentu i zaczęła robić kawę. Stefan przypędził za nią swoim świńskim truchcikiem i krążył już wokół stojącej na podłodze miski, przeszła więc do spiżarni, zastanawiając się, w którym z ośmiu piętrzących się w rogu kartonów jest sucha karma.
– Przykro mi, Stefan, będziesz musiał poczekać… – mruknęła do niego i zawróciła w stronę ekspresu.
Poranna dawka kofeiny była priorytetem. Bez niej nigdy nie była w stanie do końca się obudzić. Cappuccino na podwójnym espresso i papieros czyniły cuda. Śniadań nie jadała od lat. W dawnych, przedpotopowych z dzisiejszej perspektywy czasach co rano robiła kanapki dla siebie i męża. Wraz z rozwodem ten uciążliwy zwyczaj zniknął z jej życia. Bez obciążonego posiłkiem żołądka czuła się lepiej. Dolane do kawy mleko wystarczało do popołudnia.
Pociągnęła głęboki łyk i otarła ręką mleczną pianę, która osiadła jej na górnej wardze, a następnie sięgnęła po leżącą na blacie paczkę slimów, przysunęła sobie popielniczkę i zawisła na stojącym przy linii szafek stołku barowym. Mentolowy smak wypełnił jej usta i wypłynął z nich siwą chmurką dymu. Uwielbiała ten moment. Palenie było zakazane, potępiane przez jej rodziców i – w obecnych czasach – mocno dekadenckie. Oddawała mu się z rozkoszą. Tym większą, im głośniej grzmiały przestrogi na temat zgubnego wpływu tego potwornego nałogu na cerę, płodność i płuca. Zaciągnęła się po raz drugi, pociągnęła kolejny łyk kawy i pozwoliła Stefanowi, by wskoczył jej na kolana. Jego domagające się żarcia miauczenie było coraz bardziej żałosne i przenikliwe, odłożyła więc kubek i papierosa, a potem zgoniła go z kolan.
– No dobra, chłopaku. Poszukajmy twojego jedzenia…
Kartony w spiżarni opisane były profesjonalnie krzywym, męskim pismem. Szkło, garnki, przyprawy i makarony, słoiki… Przeglądała etykiety, podziwiając usystematyzowaną precyzję, z jaką Przemek spakował zawartość jej szafek kuchennych. Zrobił kawał świetnej roboty i była mu za to potwornie wdzięczna. Gdyby nie on, nigdy nie zdążyłaby się spakować. Nawet z pomocą wynajętych panów z firmy transportowej. To on przez cały dzień nadzorował proces pakowania, on oklejał pudła i oznaczał je w zależności od tego, co zawierały. On dopilnowywał, by przypadkiem nie postawili kartonu ze szkłem na spodzie wypełniającego pakę ciężarówki stosu. Podobnie jak Marek, choć w inny, bardziej przyziemny sposób, okazał się nieoceniony. Gdyby nie on, podcięcie żył na sposób rzymski byłoby jedynym honorowym wyjściem z impasu. Bo szanse na to, że poradziłaby sobie z tym sama, były zerowe.
Przesunęła stos kartonów i przedostała się w głąb pomieszczenia. Talerze, puszki, artykuły sypkie. Zastanowiła się przez moment, czy kocie żarcie mieści się w sekcji puszek czy artykułów sypkich. Swoją drogą, jaki mężczyzna używał tego rodzaju określeń? Chyba tylko taki dziwak jak Kempa. Rozcięła karton, ale poza puszkami z tuńczykiem, kukurydzą i kaparami nie było tam wiele więcej. Więc jednak „sypkie”. Uniosła brwi w rozbawieniu. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, by spakować suchą karmę razem z ryżem, cukrem i mąką. Męska logika była jednak nieprzejednana. Sypkie to sypkie.
Stefan dostrzegł zieloną torbę w jej ręce i z cichym kwikiem poleciał w stronę pustych misek. Uśmiechnęła się na widok jego rozkołysanego ekscytacją ogona i wzruszyła ramionami. Był typowym facetem. Pełna micha i wygodne posłanie stanowiły patent na szczęście. Gdyby nie fakt, że w późnym dzieciństwie odarła go z kociej męskości, w katalogu byłyby również…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej