Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Witajcie w Wieczności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2023
Ebook
46,00 zł
Audiobook
54,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
46,00

Witajcie w Wieczności - ebook

Ekscytująca i nieprzewidywalna powieść o tajemnicach, kłamstwach i osobistej tragedii.

Osiem lat temu Lykke Andersen miała wszystko. Odnosiła sukcesy jako redaktorka, wraz z mężem – uznanym pisarzem – i dwójką nastoletnich synów zamieszkiwała pięknie położoną posiadłość, zwaną Wiecznością.

Teraz Lykke zostaje oskarżona o morderstwo. Co się wydarzyło w idyllicznym domu Andersenów? Czy ma to związek z niewyjaśnionym zabójstwem sprzed prawie dekady? Dlaczego kobieta chce rozmawiać tylko z inspektorem Manfredem Olssonem?

Witajcie w Wieczności to współczesny dramat i ukłon w stronę klasycznego motywu powieści detektywistycznej – zagadki zamkniętego pokoju. Który z bohaterów zna prawdę? I czy jest różnica między tym, co właściwe, a tym, co sprawiedliwe?

Bardzo dobrze skonstruowana fabuła, która rozwija się jak płatki kwiatu i stopniowo odsłania rzeczywistość zupełnie niepodobną do pięknej wierzchniej powłoki. Zaszyj się pod kocem na kanapie i rozkoszuj się tą powieścią!

Eva Åström, „Expressen"

Książki Camilli Grebe zawierają wszystko, czego fan kryminałów może sobie życzyć: ekscytujące wątki z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i ciekawą galerię postaci, które potrafią poruszyć.

Johan Rödin, „Linköpings-Posten"

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-657-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszystko zaczyna i kończy się wraz z dziećmi, powiedziałeś. Pojawiły się w naszym życiu jako dar, jako obietnica czegoś większego niż samo życie.

Oczywiście nie byliśmy przygotowani – bo kto by był? I jako nieprzygotowani nie potrafiliśmy wyobrazić sobie bezmiaru miłości, trosk, lęku, który nas czekał.

Na początku polegaliśmy na instynkcie – przecież sami byliśmy ludzkimi dziećmi, zatem musieliśmy rozumieć, czego potrzebują takie maluchy.

Koiliśmy, pieściliśmy, wspieraliśmy, karciliśmy.

Tłuściutkie małe nóżki urosły i niedługo ruszyły w rejony nazywane życiem.

Przyglądaliśmy się z niepokojem, serca drżały nam w piersiach i łzy paliły pod powiekami. Byliśmy gotowi chronić owoc naszej krwi i ciała przed całym złem świata, przed wszelkimi rozczarowaniami i porażkami, o których wiedzieliśmy, że czekają.

To jest najsilniejsza z więzi, mówiłeś.

To najpiękniejszy i najsensowniejszy z mozołów, powtarzałeś. Najczystsza ze wszystkich odmian miłości, bo jak to się mówi: ona wszystko zniesie, we wszystko uwierzy, wszystko wytrzyma, nie ograbi z nadziei. Oznacza sens naszego życia, wszelkiego życia, jest samym jądrem istnienia i jednocześnie jego paląco bolesnym punktem.

Jest warta wszelkiego trudu i niepokoju, mówiłeś. To jasne, że jest tego warta.

Myślałam, że masz rację, że zawsze masz rację.

Aż do dnia, kiedy zostaliśmy zmuszeni do dogłębnego zastanowienia się nad sobą.

Co my właściwie zrobiliśmy? Do czego doprowadziły nasze wysiłki?

I to właśnie wtedy, w tamtym momencie, zadałam sobie pytanie: czy stworzyliśmy potwora?1

Wygląda jak dowolna sala szpitalna, chociaż znajdujemy się na oddziale medycyny sądowej Instytutu Karolinska: pomalowane na biało ściany, lśniące linoleum na podłodze i okno wychodzące na parking z niekończącymi się rzędami samochodów. Pod jedną ścianą stoi kozetka z niebieskim plastikowym obiciem, najwyraźniej świeżo umytym, bo wciąż błyszczącym wilgocią. Za biurkiem pokrytym brzozową okleiną siedzi otyła trzydziestolatka ubrana w zielony szpitalny strój. Zniżonym głosem mówi szybko, trzymając komórkę przy uchu.

Policjantka, która mnie tutaj wprowadziła, puszcza moją rękę, a kobieta w zieleni obrzuca nas przelotnym spojrzeniem.

– Muszę kończyć – mamrocze. – Mam żywego pacjenta.

Następnie kładzie komórkę obok komputera i pyta:

– Lykke Andersen?

Potakuję.

– Można zdjąć jej kajdanki.

Policjantka, prawdopodobnie moja równolatka, gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką, wyjmuje kluczyki. Słychać lekki brzęk i metalowe bransoletki zwalniają uścisk na moich nadgarstkach. Od razu zaczynam je rozcierać.

– Proszę tak nie robić – zwraca się do mnie kobieta przy biurku, zbierając długie jasnoblond włosy w węzeł na karku. – I proszę starać się niczego nie dotykać.

Potem wstaje i obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. Muszę wyglądać okropnie: włosy w strąkach, ubranie i dłonie w plamach krwi. Ale jeśli jest zszokowana moim widokiem, to w ogóle tego nie okazuje.

– Nazywam się Ylva Berggren – przedstawia się. – Jestem lekarzem medycyny sądowej. Zbadam panią i zabezpieczę na pani ciele oraz na ubraniu ewentualne dowody.

To nie otyłość. Teraz to widzę. Jest w ciąży. Pewnie nie może się już doczekać, żeby powitać na świecie tę małą istotkę, która rośnie w jej brzuchu. Pewnie jest pełna nadziei i marzeń na przyszłość.

Mogłabym jej co nieco opowiedzieć o rodzicielstwie, ale nic nie mówię.

– Proszę usiąść tutaj.

Ylva wskazuje na metalowy taboret, posłusznie wykonuję jej polecenie.

Najpierw sprawdza moje dane osobowe, a następnie zaczyna zadawać mi pytania: czy na coś choruję lub mam trwałe kontuzje? Czy zażywam jakieś lekarstwa? Czy przeszłam jakieś operacje?

Na wszystko odpowiadam przecząco.

Ona kontynuuje: czy w ciągu ostatnich dwóch godzin wzięłam prysznic albo się umyłam? Czy korzystałam z toalety, przebrałam się? Ile mam wzrostu? Ile ważę? Czy jestem prawo-, czy leworęczna?

Pytania zdają się nie mieć końca, a kiedy wreszcie ich lista zostaje wyczerpana, kobieta wstaje i wkłada parę jasnofioletowych lateksowych rękawiczek, naciągając je na dłonie wprawnym ruchem. Potem sięga po dwa duże podkłady papierowe o jasnoniebieskich krawędziach, które kojarzą się z salą operacyjną albo porodówką. Rozkłada je na podłodze – jeden na drugim.

– Proszę się rozebrać. Najpierw buty. Proszę je zdjąć, nie dotykając stopami posadzki, a następnie stanąć na papierze.

Robię, co mi każe. Buty, które przykleiły się do podłogi, wydają głośne kląśnięcie, kiedy lekarka nie bez wysiłku je z niej podnosi.

Na linoleum pozostają dwa czerwone odciski.

Uważnie przygląda się czółenkom i po chwili ostrożnie chowa je do brązowej papierowej torby, którą opatruje etykietą. Potem wkłada ją do kolejnej torby i stawia na podłodze.

– W porządku. A teraz proszę po kolei zdjąć ubranie i upuścić je na podkład, ale tak, żeby każda rzecz leżała oddzielnie.

– Mam zdjąć wszystko?

Spogląda na mnie, jej spojrzenie nie zdradza, co myśli.

– Tak, wszystko. Dostanie pani nowe.

W starej koronkowej sukience ozdobionej perełkami, która kiedyś należała do mojej mamy, rozpinam najpierw haftkę na karku, po czym zwracam się do Ylvy:

– Pomoże mi pani?

Podchodzi, rozchyla suwak i się cofa.

Opuszczam sukienkę na podłogę. Ląduje u moich stóp, materiał jest sztywny od na wpół zakrzepłej krwi. Kilka perełek odrywa się z rękawów i toczy po podłodze. Stanik rzucam na lewą stronę, ale majtki upadają na sukienkę.

– Przepraszam – mówię. – Zdaje się, że miały leżeć osobno.

– Nie szkodzi.

Ylva przyklęka z wyraźnym trudem i zaczyna zbierać części garderoby. Składa po kolei jedną po drugiej i umieszcza je w osobnych papierowych torbach, które starannie opisuje. W końcu zostaje pusty podkład. No i oczywiście ja, jak mnie Pan Bóg stworzył, pośrodku jasno oświetlonej sali, drżąca z zimna.

– Chce pani skarpetki? – pyta Ylva, zbierając koraliki spod biurka.

– Nie.

Sięga po cienką i długą białą koszulę, jaką dostaje się w szpitalu.

– Może ją pani włożyć i usiąść na leżance.

Kiedy wykonuję jej polecenie, ona pieczołowicie uprząta z podłogi wierzchnią papierową płachtę, składa ją starannie i wsuwa do kolejnej torby. Dolną – leżącą bezpośrednio na linoleum – wyrzuca.

– No dobrze. Teraz panią zbadam. Wzrokowo i palpacyjnie, to znaczy sprawdzę dotykiem, czy nie ma jakichś uszkodzeń. Zrobię zdjęcia i pobiorę próbki.

Zaczyna od głowy, obmacuje ją pod włosami, potem małą latarką świeci mi w oczy i zagląda do ust. Kiedy dotyka szyi, jej ruchy stają się delikatniejsze. Ale i tak czuję ból i wykrzywiam twarz.

– Muszę wykonać kilka zdjęć – mówi i sięga po aparat, który stoi na stoliku obok.

Cofa się o kilka kroków, sekundę później następuje błysk, odruchowo zamykam oczy.

– I jeszcze trochę bliżej – dodaje.

Kolejny błysk.

Prosi, żebym się położyła, po czym kładzie mi na szyi małą plastikową linijkę i robi kolejną fotkę. Następnie odstawia aparat i zaczyna metodycznie obmacywać od góry do dołu mój tułów. Zbiera wymazy z plam krwi na dłoniach i nogach, dłubie pod paznokciami czymś w rodzaju wykałaczki i ucina cienkie kosmyki włosów. I wszystko, co było dotąd mną albo przynajmniej znajdowało się na mojej skórze, ląduje teraz w małych probówkach i torebkach w oczekiwaniu na przekazanie do laboratorium.

Czuję się niczym jakieś wykopalisko, odkrywane, badane i analizowane przez archeologów. Moje ciało stało się reliktem, w którego ciemnej otchłani być może kryje się rozwiązanie jakiejś zagadki.

Po zakończeniu oględzin siadam na kozetce. Ylva stoi przez sekundę bez ruchu. Rysy jej twarzy łagodnieją, spojrzenie przesuwa się po moim ciele i zatrzymuje na szyi. Jedną dłoń kładzie mi na ramieniu, a drugą delikatnie dotyka obolałych, czerwonych śladów. Stoi tak blisko, że jej ciążowy brzuch niemal opiera się o mnie.

– To wszystko ładnie się zagoi – mówi. – Nie ma się czym martwić.

Dwie godziny później znajduję się w pokoju przesłuchań.

Obok mnie siedzi Fariba Johansson, adwokatka, z którą zdążyłam zamienić kilka słów. Wydaje się godna zaufania – w średnim wieku, ciemne, lśniące włosy obcięte na zgrabnego pazia. Okazała biżuteria, staranny makijaż. Niewzruszone spojrzenie i ręce, które gdy mówi, wciąż są w ruchu.

Jakby była szczerze zaangażowana.

Naprzeciwko siedzi para funkcjonariuszy – starszy policjant i młoda policjantka. Mężczyzna, który najwyraźniej będzie prowadził przesłuchanie, nazywa się Lennart. Ma rzadkie siwe włosy i chyba jakąś egzemę na skórze głowy, bo nieustannie drapie się po niej kościstymi palcami.

Uruchamia nagrywanie i najpierw odczytuje wszystkie obowiązkowe formułki. Mówi o przysługującym mi prawie do obrońcy i do wglądu w przebieg śledztwa.

– Lykke Andersen – zwraca się do mnie. – Jest pani podejrzana o morderstwo, ewentualnie zabójstwo. Czy rozumie pani zarzut?

Kiwam głową i przesuwam dłonią po bolącym sińcu na szyi.

Policjantka, która nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć lat, pochyla się do przodu i wskazuje na mikrofon zwisający z sufitu.

– Musi to pani głośno powiedzieć.

– Tak – potwierdzam. – Rozumiem zarzut.

Lennart kiwa głową.

– I jak się pani do niego odnosi?

Patrzę na Faribę.

– Muszę?

Kręci głową.

– Nie masz obowiązku odpowiadać na żadne pytanie.

Zastanawiam się, zamykam oczy i po chwili oznajmiam:

– Chcę rozmawiać z Manfredem Olssonem. Nie będę mówić z nikim innym poza Manfredem.

Lennart odchrząkuje, opiera się wygodnie na krześle i nerwowo spogląda na swoją koleżankę.

– Przykro mi, ale nie wiem, kim jest Manfred Olsson.

– To śledczy z wydziału zabójstw – wyjaśniam. – Pracuje w kryminalnej.

Policjanci znów wymieniają spojrzenia. Lennart drapie się po głowie, drobne płatki skóry spadają na blat biurka jak pierwszy śnieg na ogród przy moim domu albo jak wiórki kokosowe na ciastka, które zwykle piekłam – wcześniej, zanim wszystko się schrzaniło.

– W policji kryminalnej. Ten wydział nosi teraz nazwę Narodowy Wydział Operacyjny – poprawia mnie mężczyzna, a po chwili dodaje: – Czy to ma coś wspólnego z tym, co wydarzyło się latem osiem lat temu?2

Tik, tak. Tik, tak.

Zaczęło się odliczanie, zegar tykał, powoli zbliżając nas do katastrofy, lecz nikt z nas tego nie słyszał. To boleśnie piękne sierpniowe przedpołudnie było tylko kolejnym z roziskrzonych, olśniewających upalnych dni lata, jakie mieliśmy w tym roku.

Gdyby przyjrzeć się dokładnie, gdyby uważnie poobserwować przyrodę, dałoby się już dostrzec drobne oznaki zapowiadające nadciągającą jesień: letnie jabłka dojrzały kilka tygodni temu, a ich jędrna świeżość zaczęła ustępować mdłej, pachnącej drożdżami słodyczy. Wokół domu w kolorze faluńskiej czerwieni kwitły w ogródku rozchodniki, astry i malwy, a dzikie wino pnące się po werandzie miało już sporo czerwonych liści.

Przymknęłam powieki, wciągnęłam zapach świeżo skoszonej trawy i nagrzanych słońcem szczap drewna, które piętrzyły się obok pieńka do rąbania w oczekiwaniu na wniesienie do drewutni.

– Zamierzasz wypić całe wino, zanim zacznie się przyjęcie?

Otworzyłam oczy i spojrzałam prosto w twarz Gabriela.

Pociągnął mnie zaczepnie za ucho, zabrał mi z ręki kieliszek i wziął solidny łyk rosé. Chociaż dochodziła już dwunasta w południe, on wciąż miał na sobie ulubioną pasiastą piżamę, którą dostał od swej dawnej redaktorki. W ręce trzymał egzemplarz „The Paris Review”. Okulary do czytania wisiały mu na dekolcie, a ciemne, przyprószone siwizną włosy stały dęba. Tak, wyglądał tak nieprzyzwoicie przystojnie, jak zwykły opisywać go popołudniówki.

– I to mówi ktoś, kto żłopie wino w piżamie – zażartowałam.

Oddał mi kieliszek, uśmiechając się, co dodatkowo uwydatniło jego i tak już dosyć głębokie zmarszczki wokół oczu. W ostrym słonecznym świetle przypominały szkielet wachlarza wycięty siekierą w kawałku drewna. Potem się odwrócił i objął wzrokiem ogrodzoną łąkę, która rozpościerała się aż do jeziora. Tu i ówdzie żółciły się w słońcu kępki dziurawca, a wzdłuż rowu rosły przekwitłe derenie i smółki pospolite. Po dwóch stronach wznosiła się wysoka ściana iglastego lasu – lasu, który ciągnął się wiele kilometrów w obu kierunkach.

Na zielonej trawie spokojnie pasła się para koni. Chociaż łąka stanowiła część naszej działki, zgodziliśmy się, aby była wykorzystywana jako pastwisko przez najbliższego sąsiada. Układ wydawał się zadowalający i dla nich, i dla nas – my nie musieliśmy kosić trawy, a ich zwierzęta miały co jeść.

Odstawiłam kieliszek i machnęłam ręką, żeby odpędzić natrętną późną osę. Potem odłożyłam maszynopis i podniosłam się z leżaka.

– Co czytasz? – spytał Gabriel.

– Redaguję nowy zbiór wierszy Alego Hizamiego.

Zerknął na plik papierów na ziemi.

– Dobre są?

– Bardzo.

– Hm – bąknął, drapiąc się po brodzie. – Szkoda, że ma tak mało czytelników.

– To prawda.

Zamilkłam i pomyślałam o Alim: szczupłym i upartym poecie o pałających oczach. Poznałam go pięć lat wcześniej, kiedy wydawnictwo Forss & Stierna, w którym pracowałam, opublikowało pierwszy tomik jego wierszy. Był wtedy młody – bardzo młody – obiecujący i bezkompromisowy w typowy dla poetów sposób.

W miarę upływu lat jego dziwactwa się nasiliły – co nie wpłynęło jednak na ocenę jego dorobku przez wydawnictwo, ponieważ tolerancja dla twórców o przeróżnych dziwactwach była w branży wysoka.

– Wiesz, że on mieszka teraz w przyczepie kempingowej? – spytałam. – Na parkingu koło wysypiska śmieci.

– A niech mnie! Myślałem, że dostał sowite stypendium od Akademii Szwedzkiej.

Letni wiatr zdmuchnął pierwszą kartkę maszynopisu pod leżak.

Przykucnęłam, podniosłam ją i położyłam z powrotem na stosie, a na wierzchu postawiłam dla obciążenia kieliszek. Pierścień wilgoci od zaparowanej szklanej nóżki odcisnął się na kartce i rozpuścił jakiś znak korektorski napisany tuszem, zamieniając go w małą, połyskującą i bardzo tajemniczą akwarelę.

– Owszem, przyznali mu stypendium. Tyle że on go nie przyjął. Bo nie chce zaprzątać sobie głowy pieniędzmi. W tym właśnie rzecz, że ten człowiek postanowił żyć zupełnie poza systemem kapitalistycznym.

– Ale dlaczego?

– Tak naprawdę nie wiem. Przypuszczam, że to ma związek z jego twórczością, że cały ten projekt pod tytułem życie-poza-systemem stopniowo zamieni się w zbiór wierszy. Albo może esejów, bo ostatnio wspomniał, że chciałby pisać eseje. I z pewnością byłby w tym dobry, zresztą krytycy kochają wszystko, co wychodzi spod jego pióra.

– Ale z czego on żyje, skoro nie przyjmuje pieniędzy? Skąd ma na jedzenie? Dyplomami i recenzjami przecież się nie naje.

– Zdaje się, że trochę pomaga mu matka. Podrzuca mu prowiant i tak dalej.

– Rany boskie – rzucił Gabriel, wykrzywiając twarz z obrzydzeniem. – Matka? A ile on ma lat? Czy przypadkiem nie jest po czterdziestce?

– Skończył trzydzieści siedem.

Gabriel pokręcił głową i w zadumie podrapał się po karku.

– Czyli to musi być, kurczę, prawdziwy artysta.

Wzruszyłam ramionami.

– Kto jak kto, ale ty chyba powinieneś to wiedzieć?

Prychnął.

– Och, ja nie jestem artystą.

– To kim jesteś? – spytałam i wsunąwszy palec za pasek jego spodni od piżamy, przyciągnęłam go do siebie.

Udawanie skromnego – to cały Gabriel, podczas gdy oczywiście i on, i ja doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z jego szczególnej pozycji na literackiej scenie Szwecji. Jego powieści były zarówno przystępne, jak i wartościowe pod względem artystycznym. Trafiał z nimi pod strzechy i przemawiał do krytyków. Otrzymywał nagrody i osiągał wysokie nakłady. Nazywano go „najwybitniejszym interpretatorem nieznośnej lekkości bytu szwedzkiej klasy średniej”, a także „niewyczerpaną dojną krową Forss & Stierna”.

To nie było typowe, w świecie literatury bowiem granica między komercyjnym pisarstwem gatunkowym a skierowaną do węższej publiczności, bardziej wysmakowaną twórczością była ostra jak brzytwa. Innymi słowy: albo miałeś uznanie krytyków, albo zarabiałeś pieniądze, nic pomiędzy nie istniało.

Ta prawidłowość nie odnosiła się jednak do Gabriela Andersena.

Otoczył mnie ramionami, a ja oparłam policzek o jego szyję. Kłuła nieogolonym zarostem i pachniała rozgrzaną skórą.

– Dzisiaj ma być gorąco – powiedziałam.

– Znowu – odpowiedział z westchnieniem, odpychając mnie lekko i przesuwając palcem po zaczerwienionej linii mojego dekoltu.

– Powinnaś użyć balsamu przeciwsłonecznego – dodał.

– Będę głównie w środku, zajęta przygotowaniami.

– Posmaruj się, proszę. Inaczej zrobi ci się między piersiami jaszczurcza skóra. Nie jestem pewien, czy wtedy będę w stanie jeszcze cię kochać.

Roześmiałam się i spojrzałam na jego opaloną twarz.

– Wiem, co chcesz powiedzieć – kontynuował. – Ale ja mam inną karnację. – Przerwał na krótko, po czym uzupełnił: – I… Jestem mężczyzną.

– Idź do diabła, Gabrielu.

W tym momencie trzasnęły drzwi w małym domku, gdzie od roku mieszkali bliźniacy – było to genialne rozwiązanie, ponieważ dzięki niemu oni czuli się dorośli, a w dużym domu zapanował błogosławiony spokój.

Zbliżały się czyjeś kroki.

Harry wyłonił się zza węgła głównego budynku, ubrany tylko w czerwone slipy. Tułów i muskularne uda były blade, natomiast twarz, łydki i ręce – brązowe od słońca. Odgarnął kosmyk gęstych, ciemnych włosów, które niewątpliwie odziedziczył po ojcu.

Prawie zaraz za nim pokazał się David ze sfatygowanym ręcznikiem okręconym wokół bioder i z odtwarzaczem CD w jednej ręce. W przeciwieństwie do brata on całe ciało miał blade, a właściwie lekko różowawe, a jego potargana czupryna kłuła w oczy jasnym blondem. Poza tym był chudy, szedł lekko pochylony do przodu, jakby szukał czegoś w trawie.

Po raz nie wiadomo który poczułam się niemal zdumiona, że obaj są tak różni, chociaż są bliźniakami. Gabriel i ja czasami żartowaliśmy, że z całą pewnością mają różnych ojców.

– I… i… idziemy nad wodę się wykąpać – wyjąkał Harry i nie czekając na odpowiedź, pomaszerował dalej.

– Kiedy wszyscy się zjawią? – spytał David, mrużąc oczy i zasłaniając się ręką przed słońcem.

– Około szóstej – odpowiedziałam. – Nie wiecie, czy Bonnie przyjdzie?

– Tak – odpowiedzieli obaj chórem i poszli razem nad jezioro. Kiedy dotarli do pastwiska, Harry zwolnił elektrozaczep przy bramce w elektrycznym ogrodzeniu, przepuścił Davida, a potem zamknął za sobą.

Spotkałam spojrzenie Gabriela.

– Kiedy oni tak urośli? – spytałam. – Kiedy to się stało? – Zamyśliłam się, a po chwili dodałam: – Jak to możliwe, żeby siedemnaście lat minęło jak mgnienie?

– Oni wcale nie są tacy dorośli, jak im się wydaje. Wczoraj Harry zapytał mnie, co to jest kod pocztowy.

– Boże drogi, jak oni sobie bez nas poradzą?

– Nie poradzą. To dlatego Bóg stworzył rodziców. Pójdę zrobić kawę. Dla ciebie też?

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam, nie wspominając, że zanim on się obudził, zdążyłam już wypić dwa kubki – nie dlatego, że wstałam jakoś wyjątkowo wcześnie, po prostu poprzedniego wieczoru Gabriel wytrąbił całą butelkę wina i rano nie mógł się zwlec z łóżka.

Zniknął we wnętrzu dużego domu, tymczasem ja stałam na trawniku i odprowadzałam wzrokiem swoich synów. Miarowym krokiem szli zygzakiem między dołkami, kamieniami i końskimi kupami w kierunku pomostu i domku na brzegu. Pierwszy Harry, za nim David, tak samo jak wtedy, kiedy przyszli na świat.

*

Miałam dwadzieścia lat i tamtego wieczoru, kiedy poznałam Gabriela na dorocznym przyjęciu branżowym zorganizowanym przez wydawnictwo Forss & Stierna, właściwie szukałam jedynie trochę rozrywki.

Byłam nieopierzoną, dosyć trzpiotowatą asystentką w firmie wydawniczej, bez specjalnych ambicji życiowych, poza imprezowaniem na maksa – i tym samym nadrobieniem wszystkiego, co mnie ominęło podczas spokojnych lat grzecznej nauki szkolnej – oraz znalezieniem pracy, w której mogłabym oddawać się swojej pasji, czyli książkom.

Gabriel Andersen był wówczas największą gwiazdą Forss & Stierna, pisarzem, który sprawił, że cała Szwecja porzuciła kanapy przed telewizorami, zaniedbywała treningi fitness i odrabianie prac domowych z dziećmi, żeby zatracić się we Wspomnieniach, w serii powieści o Helene i Siv, dwóch kobietach z małego miasteczka.

Właściwie to całkiem zabawne, że Gabriel zdołał oczarować czytelników opowieścią właśnie o kobietach z klasy średniej – bo sam ani nie był kobietą, ani nie pochodził z klasy średniej. Ale dla mnie dowodziło to po prostu tego, co wiedziałam od zawsze: dobry tekst to dobry tekst. Jest wartością samą w sobie i nie potrzebuje wsparcia w pochodzeniu autora, jego wyglądzie albo – dziwna myśl – jego płci, aby być przekonującym.

Czy mężczyzna z klasy wyższej mógł przedstawić wiarygodnie kobiece frustracje w piekle szeregowców z początku lat sześćdziesiątych? Oczywiście. Czy wolno mu było to robić w kontekście coraz intensywniejszej koncentracji dyskursu kulturowego na reprezentacji i zawłaszczeniu?

To już zupełnie inna kwestia.

Ale Gabrielowi uszło to na sucho – być może dlatego, że jego książki zdążyły się ukazać, zanim to zagadnienie stało się tak bardzo palące, a może zawdzięczał to swojemu sympatycznemu i nieco nieporadnemu wizerunkowi. Tak, tak, wygląd mógł jednak odegrać tu pewną rolę.

Pamiętam obszerny wywiad telewizyjny, jakiego udzielił po zdobyciu Nagrody Augusta¹ za Prawda jest czerwona.

– Helene jest przecież typową kobietą swoich czasów – zaczął prowadzący, śmiertelnie poważny mężczyzna w kwadratowych okularach i z fioletowym szalikiem na szyi mającym mu prawdopodobnie dodawać kulturalnego sznytu.

Po krótkiej przerwie kontynuował:

– A lęk, który odczuwa, ma zasadniczo swe źródło w jej małym, ograniczonym świecie. Choroba syna, niewierność męża. Oczywiście jako tło wybrałeś upadek osiedli robotniczych, bezrobocie i konsekwencje tych zjawisk dla kobiet w postaci zwiększonej podatności na różnego rodzaju zagrożenia. Ale jądro twojej opowieści stanowią jednak dom i małżeństwo. Co cię skłoniło do stworzenia tego portretu?

Gabriel potargał sobie włosy, które rzecz jasna i tak sterczały mu na wszystkie strony, wyraźnie sygnalizując, że jest mu kompletnie wszystko jedno, jak wygląda na ekranie telewizora. Następnie potarł nos dwoma palcami, po czym zamarł w cichej zadumie, która trwała na tyle długo, że moderator zaczął się nie na żarty denerwować.

W końcu powiedział:

– To było proste. Wychowywała mnie samotna matka, która pracowała na dwóch etatach, żeby związać koniec z końcem. Bo chociaż pochodzę z tak zwanego lepszego środowiska, nigdy nam się nie przelewało. Wszystkiego, co potrafię, nauczyłem się od niej. A moim pragnieniem jest być choćby w połowie tak silnym jak ona. Młodzieńcze lata dały mi sporo do myślenia i w końcu doszedłem do wniosku, że kobiety są lepsze od mężczyzn. Pod każdym względem.

Sukces był gwarantowany.

Trzy czwarte czytelników literatury pięknej w Szwecji to kobiety i te kobiety, które pokochały Helene i Siv, które dzieliły ich ból i cieszyły się z ich sukcesów w Lillängen, teraz pokochały także Gabriela.

A ja nie byłam oczywiście wyjątkiem.

Jako literaturoznawczyni i młoda pracowniczka wydawnictwa przeczytałam – co zrozumiałe – wszystkie jego książki. Zresztą nie tylko przeczytałam – godzinami dyskutowałam o nich z moimi przyjaciółmi. Dokonywałam wiwisekcji rozpadającego się małżeństwa Helen i sekretnego romansu Siv ze starszą o dziesięć lat nauczycielką Brittą. Poddawałam analizie perspektywę narracji, różne plany czasowe, które tak umiejętnie zostały ze sobą przeplecione, oraz wręcz niesamowitą umiejętność Gabriela do konstruowania wartkiej akcji – co koledzy w wydawnictwie zwykli nazywać „czytelniczym cugiem” – bez uszczerbku dla walorów literackich.

I oto on we własnej osobie stanął przede mną w naszej firmowej kuchence, ubrany w wymiętą lnianą marynarkę i jeszcze bardziej wymiętą zgniłozieloną koszulę. Włosy na baczność, w jednej ręce książka, a w drugiej miękki plastikowy kubek z czerwonym winem. Był równie przystojny jak na zdjęciach i – co dużo ważniejsze – był mężczyzną liczącym się na mapie kulturalnej Szwecji, pisarzem zapraszanym do niemal każdego prestiżowego telewizyjnego talk-show i wyróżnianym najcenniejszymi nagrodami.

Wszystko, na czym mi w tamtej chwili zależało, to żeby mnie zobaczył, wejrzał we mnie i być może dzięki tej dogłębnej wnikliwości, jakiej dawał próbkę w swoich dziełach, mnie zrozumiał.

– Cześć – powiedział.

– Cześć – odpowiedziałam. – Gdzie się podziewałeś przez całe moje życie?

Nie, nie byłam nieśmiałą trusią. A Gabriel bynajmniej się nie zawahał, by podjąć moje zaproszenie.

Spędziliśmy w wydawnictwie kilka godzin, popijając kwaśne wino i pogryzając zmiękłe chipsy. On opowiadał o swojej niedawno zmarłej matce i o książkach, które zmieniły jego życie. Ja z kolei przedstawiłam mu wybrane fragmenty z lat mojej wczesnej młodości, doprawiając je odniesieniami literackimi, podczas gdy ciasne pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, sprawiało, że powoli, ale nieuchronnie przysuwaliśmy się do siebie.

W końcu staliśmy tak blisko, że mogłam poczuć ciepło jego ciała, a kiedy uniósł rękę, aby odgarnąć mi kosmyk włosów, który utkwił w kąciku ust, poczułam zapach papierosów wypalonych przez niego w ciągu wieczoru.

Po bankiecie w wydawnictwie pojechaliśmy na Stare Miasto do domu jednego z jego kolegów pisarzy i kontynuowaliśmy imprezę. Tam wręcz roiło się od znanych twarzy kulturalnej elity Szwecji – jeśli mam być szczera: przeważali mężczyźni w średnim wieku. Kobiety były młode, wszystkie ubrane na czarno, chodziły na Mejan² albo studiowały literaturę bądź chciały chodzić na Mejan lub studiować literaturę.

Muzyka dudniła w uszach, alkohol lał się strumieniami i dym ciężko wisiał w powietrzu. Widziałam, jak niektórzy wciągali biały proszek z gładkich blatów, papierowych talerzy, a w jednym przypadku – z tylnej okładki Trylogii nowojorskiej Paula Austera.

Nie wiem, co sobie myślałam, o ile w ogóle myślałam. Rzecz jasna wiedziałam, że narkotyki są nielegalne, ale w tym przypadku to chyba nie miało znaczenia? Znalazłam się przecież z wizytą w innym świecie, ważniejszym, zamieszkanym przez ludzi wyrastających ponad drobnomieszczańskie konwencje. Tutaj poszukiwano Prawdy w imieniu Sztuki. Zatem to chyba nic dziwnego, że człowiek musiał wciągnąć jedną czy nawet dwie kreski, żeby ją znaleźć?

Zresztą narkotyki to tylko jedna z wielu rzeczy, nad którymi nie zastanawiałam się tamtego wieczoru.

W ogóle nie przyszło mi do głowy, że nawiązanie bliskiej relacji z głównym autorem wydawnictwa może być niewłaściwe. Nie myślałam też o różnicy wieku – Gabriel jest prawie piętnaście lat starszy ode mnie – ale akurat to było chyba mniej istotne, ponieważ nie planowałam z nim wspólnej przyszłości.

A jednak się stało.3

Bonnie Högberg zjawiła się około piątej.

Gdy stałam w kuchni i kroiłam tartę serową³, usłyszałam warkot jej motoroweru. Alkohol chłodził się w lodówce, a raki rozmrażały w letniej wodzie w wiadrach – jak zwykle zapomniałam je wyjąć odpowiednio wcześnie.

Motorower popyrkotał, po chwili ucichł, rozległ się odgłos kroków, a zaraz potem usłyszałam zza otwartych drzwi frontowych:

– Halo, jest tu kto? – zawołała Bonnie.

– Jestem w kuchni – odpowiedziałam.

Kilka sekund później weszła, ubrana w koledżówkę, dżinsowe ogrodniczki i znoszone tenisówki. Na głowę, mimo gorąca, miała naciągniętą cienką niebieską czapkę, a na ramieniu trzymała płócienną torbę, której kształt zdradzał, że w środku może się kryć butelka wina. Długie kasztanowe włosy opadały na barki, a w uszach lśniły liczne kolczyki.

– Cześć – rzuciła, odsłaniając w szerokim uśmiechu cały aparat ortodontyczny.

– Cześć – odparłam i mocno ją przytuliłam.

Bonnie była Harry’ego i Davida – no właśnie, kim?

Zdecydowanie kimś więcej niż zwykłą koleżanką, tyle wiedziałam. Ale gdy któregoś razu spytałam, czy jest ich przyjaciółeczką, przewrócili oczami.

– Przyjaciółeczki to mają czterdziestolatki – prychnął Harry.

– Przyjaciółeczka – powtórzył David, marszcząc czoło. – To trochę wewnętrznie sprzeczne, żeby używać zdrobnienia dla tego słowa, no nie?

Westchnąwszy, stwierdziłam nie pierwszy raz, że w charakterystyczny dla nich sposób udało im się odwrócić moją uwagę od zasadniczego tematu.

Pytanie pozostało jednak otwarte: jaka relacja łączyła Bonnie z moimi synami? Kim dla nich była? Kimś w rodzaju powiernicy? Zdecydowanie, to nie ulegało wątpliwości. Ich najlepszą kumpelą? Tak mi się wydawało. Czy może obaj się w niej podkochiwali? Niewykluczone, w ciągu ostatnich miesięcy bowiem nierzadko przyłapywałam ich na rzucanych ukradkiem spojrzeniach, kiedy im się zdawało, że nikt na nich nie patrzy. Widziałam, jak Harry z hamaka przyglądał się Bonnie, gdy wracała przez łąkę z mokrym kostiumem kąpielowym w dłoni. Wiódł za nią wzrokiem przez całą drogę, aż do samego domu, i nie pociągnął ani jednego łyka coli z puszki, którą właśnie otworzył. David z kolei, rozmawiając z nią przez komórkę, nieustannie się uśmiechał i dreptał tam i z powrotem po trawniku z rozpalonymi policzkami i z jedną dłonią ukrytą w swoich jasnych włosach.

Znali się od pierwszej klasy i w zasadzie byli nierozłączni – niezwykłe trio, które zawsze razem przeżywało chwile radości i smutku. Jak choćby wieczór, gdy pies Bonnie wpadł pod samochód i odszedł, nieszczęsna impreza, gdy cała trójka upiła się w sztok i o trzeciej nad ranem musiałam jechać po nich parę kilometrów. No i oczywiście bezowocna wojna z sadystycznym wuefistą, który uparł się, że nauczy Davida pływać, mimo że on śmiertelnie bał się wody. Ją także przeżywali solidarnie wszyscy troje.

Oczywiście mieli też masę innych wspólnych doświadczeń, większych i mniejszych, których nie znałam – nie jestem naiwna i zdawałam sobie sprawę, że o wielu rzeczach nie wiem. Ale uważałam, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież żaden nastolatek nie opowiada o wszystkim mamie.

– Mogę jakoś pomóc? – spytała Bonnie, spoglądając na tartę.

Rozejrzałam się po kuchni.

– Wiesz, akurat teraz nie ma nic specjalnego do roboty. A jeszcze trochę za wcześnie, żeby zacząć nakrywać do stołu. Idź do chłopców, w razie czego was zawołam.

– Okej – odpowiedziała, odwróciła się na pięcie i poszła.

Jej kroki oddalały się w kierunku małego domku, a wkrótce potem przez otwarte okno dotarły do mnie krzyki i śmiechy.

Szczerze lubiłam Bonnie. Nie tylko dlatego, że lubili ją chłopcy, ale także z powodu otwartości i uczciwości, które w niej ceniłam. Zawsze mówiła wprost, co myśli – a własne zdanie miała na każdy temat, bez względu na to, czy chodziło o politykę, związki czy muzykę.

– Wszyscy w Szwecji powinni dostawać pensję obywatelską – oświadczyła pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w kuchni i piliśmy herbatę.

Gabriel uniósł kubek do ust, po czym zerknął na mnie z rozbawieniem.

– Co masz dokładnie na myśli? – spytał Harry.

– Po prostu. Każdy pracuje tyle, ile może. I każdy dostaje od społeczeństwa tyle, ile potrzebuje. Ani więcej, ani mniej. Po co komu dziesięć samochodów? Tak czy nie?

Gabriel uśmiechnął się jeszcze szerzej i dyskretnie uniósł jedną krzaczastą brew.

– To ty jesteś komunistką – stwierdził David.

Powiedział to obojętnym tonem, ale jego oczy zdradzały żywe zainteresowanie, jak zawsze, gdy zwykłe, codzienne rozmowy zbaczały na intelektualne tory.

Pozbawiona choćby śladu makijażu twarz Bonnie wyrażała autentyczne zdziwienie.

– Jasne, że nie jestem – odparła.

Gabriel odchrząknął i postawił kubek na stole.

– Stwierdzenie Davida nie jest pozbawione racji. Pogląd na to, jak powinny wyglądać konsumpcja i produkcja w społeczeństwie komunistycznym, zwykle ilustruje się hasłem: od każdego według jego zdolności, każdemu według jego potrzeb. Swoją drogą, kto to powiedział?

Automatycznie obrócił się w stronę Davida, podczas gdy Harry też automatycznie utkwił wzrok w swojej herbacie.

Wielokrotnie zwracałam Gabrielowi uwagę na to, że zakładając niemal zawsze z góry, iż to David jest tym zdolniejszym i mądrzejszym, jednocześnie rani swojego drugiego syna. Za każdym razem, gdy byłam świadkiem cichej kapitulacji Harry’ego przed intelektualną przewagą brata, czułam dotkliwy ból.

– Marks – odpowiedział David bez wahania, drapiąc się po szczupłym ramieniu w miejscu, gdzie ugryzł go komar.

– Owszem – odparł Gabriel. – Powiedział to Marks, ale hasło wymyślił chyba Louis Blanc. Co więcej, sama zasada jest wspomniana gdzieś w Nowym Testamencie. Sprawdźmy, to może być w…

– Ale – przerwała Bonnie z wyraźnie zachmurzoną twarzą. – Mam gdzieś, czy to jest komunizm, czy coś innego. Mnie chodzi o sprawiedliwość. Nikt nie powinien się zaharowywać, żeby ktoś drugi mógł sobie kupić na przykład dom z czternastoma sypialniami. Takie jest moje zdanie. Ale widzę, że dla was to jest problem, tak?

Bonnie miała wykrystalizowane poglądy. I łatwo się emocjonowała.

Kiedyś zastałam ją na kanapie, jak ze wzrokiem utkwionym w telewizorze głośno płakała.

– Co ci się stało? – spytałam, podbiegając do niej.

– Oskórowują młode foki, choć one są jeszcze żywe – wykrztusiła między spazmami.

Nic nie mówiąc, pogłaskałam ją po ramieniu. Byłam zaskoczona, że dziewczyna wychowana na wsi, w gospodarstwie, jest tak wyczulona na brutalne realia życia. Że jest tak wrażliwa, choć jednocześnie wydawała się twarda i pragmatyczna.

Bonnie była też tak zwaną chłopczycą – nie bawiła się w przybieranie żadnych sztucznych póz charakterystycznych dla dziewcząt kręcących się nieustannie przy wiejskiej budce z hot dogami. Nie malowała się, nie próbowała się nikomu przypodobać i nie cierpiała, kiedy nie traktowano jej poważnie. Nie tylko nie cierpiała – ona tego nie akceptowała. Podnosiła wtedy głos, waliła pięścią w stół i reagowała bez wahania, jeżeli tylko ktokolwiek usiłował ją zlekceważyć.

Miała też wielkie serce.

Zawsze, gdy David chorował – a zdarzało mu się to często, ponieważ był astmatykiem i od dziecka nieustannie zapadał na infekcje dróg oddechowych – przychodziła do nas ze słodyczami i z filmami wideo. Kiedyś jej powiedziałam, że to bardzo miłe z jej strony, że jest taka troskliwa. Wtedy zmarszczyła czoło i popatrzyła na mnie tak, jakby usłyszała ode mnie coś wyjątkowo głupiego.

– Jaka byłaby ze mnie koleżanka, gdybym nie odwiedziła Davida, kiedy jest chory?

Tak, Bonnie to prawdziwy skarb. Co może się wydawać tym bardziej dziwne, że jest córką Leny Högberg.

Dorastałam w tej okolicy i przez całą szkołę podstawową Lena Högberg chodziła do równoległej klasy.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że miło wspominam tamten czas – nosiłam duże okulary, byłam wysoka i chuda jak patyk. Ponadto miałam rodziców ekscentrycznych naukowców, którzy przeprowadzili się na wieś podczas zielonej fali⁴. Co w sumie okazało się nie do przełknięcia dla moich kolegów z klasy. Przez wszystkie szkolne lata nie zostałam zaproszona na ani jedną prywatkę i musiałam się zadowolić ślęczeniem w domu nad książkami.

Natomiast Lena należała do najbardziej podziwianej i nie dla każdego dostępnej paczki w szkole – robiła sobie trwałą, za salą gimnastyczną paliła po kryjomu papierosy i brała tabletki antykoncepcyjne już jako piętnastolatka – to znaczy tak opowiadała każdemu, kto tylko chciał słuchać.

Nie była niemiła, raczej mnie po prostu nie zauważała. A kiedy czasami ją o coś spytałam, przewracała oczami za pociągniętymi szafirowym tuszem rzęsami i demonstracyjnie wolno obracała się na pięcie, nie udzielając mi odpowiedzi.

Gdyby nie to, że Gabriel kupił tę posesję, raczej już nigdy w życiu nie natknęłabym się na Lenę. A teraz mieszkałyśmy zaledwie kilka kilometrów od siebie, na dodatek nasze dzieci chodziły do jednej klasy od początku podstawówki.

Jeżeli przypadkiem wpadłyśmy na siebie w sklepie, zwykle pozdrawiałyśmy się skinieniem głowy, niekiedy zamieniłyśmy parę słów na temat dzieci i to wszystko. Rodzina Högbergów trzymała się na uboczu i jeśli mam być szczera, my chyba też.

Lecz za każdym razem, gdy spotykałam Lenę, od razu myślałam o Bonnie i nie mogłam się nadziwić, że ktoś taki jak ona urodził i wychował takie dziecko.

To była dla mnie jedna z największych tajemnic wszechświata. Gabriel zażartował nawet kiedyś, że to może być dowód na istnienie Boga.4

Wybiła szósta, gdy usłyszałam nadjeżdżający samochód.

Gabriel stał z gołym torsem przed lustrem w sypialni i odpakowywał z folii nową koszulę.

Podeszłam do okna i zobaczyłam zatrzymujące się pod płotem auto Olofa Forssa – stare czerwone renault z zardzewiałymi nadkolami i z naklejką na tylnej szybie „Dziecko na pokładzie”.

Wygląd samochodu nie pozwalał się domyślić, kto może być jego właścicielem, w gruncie rzeczy był wręcz mylący. Olof Forss bowiem nie jest bynajmniej biednym jak mysz kościelna ojcem małych dzieci. Przeciwnie: to majętny wydawca między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką nieposiadający ani dzieci, ani partnerki. Tak naprawdę nie znałam jego dokładnego wieku ani orientacji seksualnej – od początku naszej znajomości nigdy nie widziałam u jego boku żadnej kobiety ani mężczyzny. A znaliśmy się długo – to on zatrudnił mnie przed laty w Forss & Stierna.

Wraz z dwoma wspólnikami założył wydawnictwo dziesięć lat przed tym, jak zaczęłam w nim pracować, i teraz we trzech byli jego współwłaścicielami. Olof jednak zdecydowanie wyrastał ponad pozostałych między innymi ze względu na ogromną rozpoznawalność w branży, ponadto zajmował się wyłącznie ambitną twórczością literacką i opiekował się jej autorami. Gabriel niewątpliwie należał do tej grupy, ale w przeciwieństwie do wielu innych pisarzy przynosił też dochody, co czyniło go podwójnie wartościowym dla wydawcy.

Po sukcesie Wspomnień zdążył napisać siedem kolejnych powieści. I chociaż nie sprzedawały się równie dobrze jak tamten superhit, to znalazły się na listach bestsellerów i otrzymały dobre recenzje.

Razem z Gabrielem wyszliśmy mu na powitanie. Gdy przyspieszyłam, żeby dotrzymać kroku mojemu mężowi, niechcący rzuciłam okiem na jego nową koszulę – miała srebrne guziki ozdobione emaliowanymi czerwonymi rakami oraz nadruk na plecach w postaci dużego, również czerwonego raka.

– Rany boskie. – Zachichotałam. – Skąd ty ją wytrzasnąłeś?

Uśmiechnął się.

– Wypatrzyłem w niedużym butiku z męską odzieżą na Söder.

Upał już trochę zelżał, ale nadal było duszno. Machnęłam ręką, aby odpędzić natrętną końską muchę, a kiedy doszliśmy do samochodu, wzięłam Gabriela za rękę.

Olof wysiadł z auta. Miał na sobie tę samą ciemnozieloną sztruksową marynarkę co zawsze. Materiał na łokciach był wytarty tak bardzo, że aż błyszczał, a koszula ciasno opinała mu brzuch. Okulary w rogowej oprawie z jednym sklejonym taśmą zausznikiem tkwiły krzywo na jego nosie.

W branży panował swego rodzaju odwrócony snobizm – istniało życzliwe przyzwolenie na noszenie rzeczy wysłużonych i niemodnych – jeśli było się w wieku Olofa – lub szalonych i tak niemodnych, że aż modnych – jeżeli miało się tyle lat co ja lub mniej.

Olof uniósł rękę w geście pozdrowienia, po czym przesunął nią po głowie, żeby przygładzić włosy – z przodu ich prawie nie miał, za to tył czaszki był porośnięty gęsto i bujnie, co sprawiało wrażenie, jakby wciąż zmagał się z przeciwnym wiatrem.

Po drugiej stronie auta otworzyły się drzwi. Z samochodu wysiadła kobieta. Wyglądała na trzydziestokilkulatkę – drobna, ładna, z krótko obciętymi ciemnymi włosami i z grzywką kończącą się w połowie czoła. Wąskie usta były pociągnięte wściekle czerwoną szminką.

Ruszyli ku nam z reklamówkami w rękach. Olof dał mi szybkiego buziaka w policzek i uścisnął mnie mocno.

– Wyglądasz kwitnąco – powiedział dosyć przekonująco.

– I wzajemnie – odrzekłam, biorąc od niego kosz prezentowy, który mi podał. Uchyliłam szare płótno i dostrzegłam coś w rodzaju czekoladowych pralinek zawiniętych w szeleszczący celofan.

Prezenty to specjalność Olofa. On nigdy nie przyszedłby z pudełkiem popularnych czekoladek typu Aladdin czy z zawiniętym w folię bukietem przywiędłych tulipanów. Każdy jego upominek był starannie przemyślany, niezwykle wysmakowany i zazwyczaj kryła się za nim jakaś historia.

– Tego chocolatière’a poznałem trzy lata temu w Algierii, kiedy odwiedzałem poetę, który utopił się potem w Sekwanie. Pewnie go pamiętasz, prawda? – zwrócił się do Gabriela. – Ów chocolatière był bratem poety. Mieszkał w Belgii, ale akurat przyjechał w odwiedziny i poczęstował mnie najcudowniejszymi pralinami. Od tamtej pory specjalnie sprowadzam je z jego sklepu w Brukseli.

Kobieta wygładziła sztywny brokatowy materiał swojej sukienki w stylu lat pięćdziesiątych i wyciągnęła do mnie rękę.

– Jestem Teresa, ale wszyscy nazywają mnie Tuss – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Jestem nową redaktorką Gabriela.

– Witamy – odrzekłam i zrobiłam zapraszający gest w stronę naszego czerwonego domu. – Witamy w Wieczności.LYKKE
OBECNIE

Długo, przez wiele lat myślałam, że tak właśnie powinno być. Że życie, które zbudowaliśmy, jest tym, na jakie zasługujemy. Że szczęście jest nagrodą, medalem za wytrwałą i wierną służbę. Z dumą pokazywałam go każdemu, kto miał ochotę zobaczyć, no bo kto nie chciałby pochwalić się medalem? Cały świat zapraszałam do mojej kuchni, do mojej rodziny, do mojej prywatności.

Potem ludzie powiedzą, że byłam naiwna.

Ale ja nie byłam naiwna. W każdym razie nie bardziej niż ktokolwiek inny. Katastrofa zawsze czai się na skraju pola widzenia, w bezpiecznej odległości od tych, którzy jej wypatrują. Katastrofa to rzadki ptak, niespotykany gość w moich szerokościach geograficznych. Albo całkiem nowy gatunek, którego istnienia nikt sobie nie wyobrażał.

Ale to, co wydaje się nie do pomyślenia, jest nie do pomyślenia tylko do momentu, gdy się wydarzy, gdy ten osobliwy ptaszek wyląduje za oknem – wiatr w jego piórach, drapanie pazurami o szybę, pustka w jego małych czarnych oczkach.5

W małym pokoju bez okien stoją wysoki, muskularny mężczyzna i rudawa kobieta po trzydziestce o zaróżowionych policzkach. Oboje są w granatowych uniformach z emblematem służby więziennej na ramieniu. Do paska mają przyczepione krótkofalówki i coś, co wygląda jak pałka.

Kobieta mówi mi dzień dobry, przedstawia się jako Sara, osoba kontaktowa w więzieniu Kronoberg. Funkcjonariusz, który przyprowadził mnie do rejestracji, przekazuje jej moją torebkę z telefonem komórkowym, portfelem i carmexem, po czym znika w kierunku wyjścia.

Sara odsuwa na bok moje rzeczy i podaje mi plik papierów i długopis.

– Zacznij wypełniać oświadczenie o stanie zdrowia.

Przebiegam wzrokiem listę pytań: czy jestem przewlekle chora? Czy przyjmuję jakieś leki? Czy w ostatnim czasie miałam zabieg chirurgiczny? Czy zażywam narkotyki?

Raz za razem stawiam krzyżyk w okienku „nie”, ale potem robi się trochę trudniej, stoję więc z długopisem w dłoni i niepokojem ściskającym mi gardło.

Czy czujesz się przygnębiona?

Zastanawiam się, w końcu jednak zaznaczam „nie”.

Czy zdarzyło ci się kiedyś pragnąć śmierci lub chcieć zasnąć i się nie obudzić?

Codziennie tak myślę. Ale takiej możliwości nie ma, wpisuję zatem ponownie „nie”. Nie znoszę być upierdliwcem, który ciągle skupia się tylko na swoich lękach.

Czy miewasz myśli samobójcze?------------------------------------------------------------------------

¹ Nagroda Augusta (Augustpriset) – nagroda przyznawana corocznie przez Szwedzkie Stowarzyszenie Wydawców autorom najlepszych książek wydanych w Szwecji w języku szwedzkim. Wyróżnienie zostało nazwane na cześć Augusta Strindberga. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

² Mejan – potoczna nazwa Królewskiej Akademii Sztuki w Sztokholmie.

³ Mowa o Västerbottenpaj, tarcie z popularnym żółtym serem Västerbotten; to danie jest niezbędnym elementem rakowej imprezy.

⁴ Zielona fala (den grona vågen) – panująca w latach 70. XX w. w Szwecji tendencja do wyprowadzania się z dużych miast na wieś lub do mniejszych miejscowości. Popularna szczególnie wśród młodych rodzin.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: