Witamy w Unterleuten! - ebook
Witamy w Unterleuten! - ebook
Książka przez rok znajdowała się na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel“
Juli Zeh napisała świetną powieść społeczną o ważnych pytaniach naszych czasów, którą czyta się jak thriller. Czy w XXI wieku istnieje jeszcze moralność poza interesem własnym? W co wierzymy? I jak to jest, że wszyscy zawsze chcą jak najlepiej, a ostatecznie jednak dzieją się straszne rzeczy?
Witamy w Unterleuten!
Wystarczy jeden rzut oka na brandenburską wioskę, by dać się oczarować staromodnymi nazwami sąsiednich miejscowości, dziwacznymi oryginałami, którzy zasiedlili ją po transformacji, nieskażoną przyrodą z rzadkimi gatunkami ptaków. Ale za fasadami małych domków wybuchają stare konflikty. A chociaż nikt nie chce uczynić ni złego, wydarza się najgorsze.
Witamy w Unterleuten! to powieść naszego czasu, Juli Zeh opisuje w niej wielką drażliwość, pogardę dla polityki i rezygnację. „Der Spiegel“
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-354-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Franzen
O siódmej rano światło słoneczne wpadało już z całą siłą do kuchni. Ogród był nieruchomy, jakby jeszcze nie wynaleziono wiatru. Wysoko po błękitnym niebie stado jaskółek przeleciało nad koronami starych drzew. W Unterleuten pada tak rzadko, że Linda nieraz zastanawiała się, czy ta dobra pogoda kiedyś wyprowadzi ją z równowagi. Dni są suche, noce gwiaździste. Nawet w lipcu, gdy nocami na horyzoncie widać wciąż słoneczną poświatę, można bez problemu dostrzec Drogę Mleczną.
Linda stała przy chwiejącym się zlewie i łyżką wsypywała zmieloną kawę do wielkiej filiżanki. Na stołku szumiał czajnik. Wyposażenie kuchni wraz z Frederikiem przyporządkowali do kategorii C. Kategoria A oznaczała „pilnie załatwić”, B obejmowała to, o co trzeba postarać się „najlepiej w tym, najpóźniej w przyszłym roku”. Kategoria C należała do odległej, abstrakcyjnej przyszłości. Na razie musieli zadowolić się mikrofalówką, kuchenką turystyczną z dwoma palnikami i lodówką z zamrażalnikiem. Ani Linda, ani Frederik nie byli miłośnikami gotowania. Mogli przeżyć na mrożonkach.
Przedramię Lindy zadrżało, gdy podniosła czajnik, żeby zalać kawę. Co rano jej ciało opanowywał ból mięśni, który z najmniejszego ruchu czynił wielkie wyzwanie. Jakby sprzątanie i szlifowanie ram okiennych skróciło jej wszystkie ścięgna. Ból jej nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie, odbierała go jako dowód na to, że postępuje słusznie i z pełnym zaangażowaniem. Poza tym działał jak ostroga, ponieważ znikał, kiedy tylko zaczynała pracę.
Pierwsze pół godziny każdego dnia spędzała na piciu kawy i czekaniu na listonosza. Unterleuten było jego pierwszym przystankiem w rundce po wioskach, więc regularnie około wpół do ósmej pojawiał się przed drzwiami Lindy. Często miał dla niej paczkę i potrzebował jej podpisu. Amazon wysyłał duże kartonowe pudła wypełnione ręcznikami, farbami, doniczkami lub papierem ściernym albo zapakowany w folię bąbelkową odkurzacz czy boleśnie ciężkie pudła ze śrubami i gwoźdźmi w różnych rozmiarach. Najbliższe centrum handlowe ze sklepem budowlanym leżało czterdzieści minut drogi stąd.
Listonosz miał nie więcej niż trzydzieści lat i nosił irokeza. Gdy Linda opierała się o framugę drzwi i czekała, aż wpisze jej nazwisko do małego komputera, rzucał ukradkiem okiem na jej gołe nogi i koszulę w kratkę, którą podtrzymywały na piersi skrzyżowane ramiona.
– Dobrze się spało? – spytał pewnego razu, podając jej urządzenie do podpisu, i Linda odparła „tak”, ponieważ lubiła odpowiadać na pytania twierdząco. – Dziś znowu dokucza mi dysk – powiedział na pożegnanie i już odchodząc, dorzucił: – Zawsze coś.
Frederik nie znosił wstawania o tej porze, więc Linda zwykle czekała na dźwięk kół samochodu na żwirowym podjeździe i otwierała drzwi, zanim listonosz zdążył zadzwonić.
Wlała nieco mleka do kawy, dmuchnęła w napój, żeby pływające w nim drobinki szybciej się rozpuściły, i zaniosła filiżankę do salonu, w którym nie było innych mebli poza obitą zielonym aksamitem kanapą i starym koniem na biegunach. Przez cztery wysokie okna wpadały ukośnie promienie porannego słońca. Stare deski podłogowe błyszczały w nim jak świeżo pociągnięte lakierem. Wróble założyły pod okapem gniazdo i żeby z niego wyjść, rzucały się prosto w dół i dopiero po chwili rozkładały skrzydła i wzlatywały w powietrze. W ciągu tej pół godziny przed wizytą listonosza Linda siedziała tylko i myślała, a potem rozkręcał się jej dzień. Manfred Gortz, z którego książki zaczerpnęła swój program duchowego fitnessu, zalecał planowanie przerw. Kto znajdował czas na zastanowienie się nad ważnymi sprawami, przez resztę dnia wolny był od wątpliwości.
Minęły już trzy lata, odkąd brat Frederika, Timo, przeniósł siedzibę firmy do Berlina. Frederik nie palił się do opuszczenia spokojnego Oldenburga, ale praca u Tima nie pozostawiała mu wyboru. Taki rozwój wydarzeń postawił Lindę przed dylematem. Od razu wiedziała, że związek na odległość nie przetrwa z powodu jej niecierpliwego pragmatyzmu. Gdy czegoś jej brakowało, szukała zaspokojenia. A nie chciała, żeby brakowało jej Frederika, zwłaszcza w chwili, gdy znalazła radość we wspólnym mieszkaniu. Ale pojechać z Frederikiem do Berlina oznaczało zostawić za sobą swoją najcenniejszą własność. Ten skarb nazywał się Bergamotte, był czteroletnim ogierem i właściwie stanowił sens życia Lindy. Urodził się z koślawymi przednimi nogami, gdy Linda dopiero wchodziła w świat koni. Hodowca był rozczarowany. Dziewczyna błagała go o życie Bergamotte’a tak długo, aż przekazał jej źrebaka na własność; koszt jego utrzymania potrącano jej z niskiej pensji stażystki. Całymi dniami harowała w stadninie, noce spędzała w stajni. Co trzy godziny podnosiła Bergamotte’a, który nie potrafił samodzielnie wstać, i prowadziła go do wymienia matki. Po ośmiu tygodniach i niezliczonych podciąganiach źrebak po raz pierwszy stanął samodzielnie na drżących, szeroko rozstawionych nogach. Po roku zdobył nagrodę na pokazie źrebiąt w Oldenburgu. Gdy Frederik w żartach mawiał, że musi nauczyć się żyć w cieniu konia, Linda nie zaprzeczała.
Stajnie wyścigowe w pobliżu Berlina nie były najlepszym miejscem dla przyszłego ogiera rozpłodowego. Linda zgodziła się na przeprowadzkę i pozostawienie Bergamotte’a w Oldenburgu pod jednym warunkiem: jak najszybciej poszukają możliwości zabrania ogiera do siebie, a Frederik ją w tym wesprze.
Linda nie od razu znalazła pracę przy koniach, więc zwalczała nudę i tęsknotę za Bergamotte’em, obmyślając biznes. W okolicach Berlina natrafiła na olbrzymią liczbę problematycznych koni, a raczej problematycznych właścicieli koni, którzy nie mieli pojęcia, jak radzić sobie ze swoimi zwierzętami, zwichrowanymi na skutek otaczającego je chaosu. Nie zastanawiając się wiele, Linda wydrukowała wizytówki, na których nazwała się „trenerką jeździectwa”, założyła stronę WWW, objechała wszystkie okoliczne stajnie i umieściła swoje ulotki na tablicach ogłoszeniowych. Resztę załatwił marketing szeptany. Liczba jej klientów szybko urosła i w krótkim czasie Linda została pełnoetatową zaklinaczką koni.
Gdy wieczorami siedziała w berlińskim mieszkaniu – samotnie, bo nie miała w tym mieście żadnych znajomych, a Frederik pracował do późna – przeglądała oferty sprzedaży starych domów i opuszczonych gospodarstw. Czasem wysyłała Frederikowi jakieś wyjątkowo interesujące ogłoszenie, na które on odpowiadał uśmiechniętą ikonką.
W pewien weekend zrobił jej niespodziankę; zaproponował wycieczkę, spakował kosz piknikowy i nie zdradził, dokąd się wybierają. Po drodze widzieli na polach zające, lisy i sarny. Linda natychmiast rozpoznała dom. Obiekt 108, jeden z jej ukochanych domów prezentowanych na stronie agencji ImmobilienScout24. Drewniany ogród zimowy, stiuki nad oknami, do tego dach o nietypowym kształcie. Zapuszczone podwórko, wiekowe drzewa. Dom jak z bajki, zaczarowany i prawie groźny.
Po tym, jak obeszli budynek, Linda wspięła się na ramiona Frederika, żeby zajrzeć przez wysokie okna. Mocno trzymała się ściany, gdy mężczyzna podnosił ją z mozołem. Frederik miał słuszny wzrost, ale nie był w ogóle wysportowany. Timo i on spędzili dzieciństwo przed komputerem.
Oparła obie ręce o brudną szybę i zajrzała do pomieszczenia, w którym teraz siedziała z filiżanką kawy. Kiedy o tym wspominała, niemal spodziewała się, że zobaczy własną twarz po drugiej stronie okna, wciśniętą między dłonie. Co zabawne, nie było to wcale nieprzyjemne wyobrażenie.
Wtedy ten pokój wyglądał jak z obrazka. Na szerokiej drewnianej podłodze stała jedynie zielona kanapa, jakby od lat czekała na powrót właściciela. Konia na biegunach Linda odkryła dopiero po chwili, w kącie kilka metrów dalej. Biały materiał, który go pokrywał, był wytarty i pożółkły, czerwone siodło zniszczone. Ale bursztynowe szklane oczy błyszczały jak u prawdziwego zwierzęcia.
Po odkryciu konia na biegunach Linda niemal postradała zmysły. Zeskoczyła z ramion Frederika i kazała mu podciągnąć się do okna, żeby zobaczył to na własne oczy. Koń! Rozumiesz? To jest znak.
W jednej chwili wszystko stało się jasne; Linda pojęła, że życie podejmuje ważne decyzje bez konsultacji. Nikogo nie pyta o zdanie. Wolność ludzi polega na możliwości stawiania oporu, żeby chociaż w ten sposób odpowiadać za własne nieszczęścia. Ale Linda wolała być posłuszną przeznaczeniu i szczęśliwą. Zobaczyła przez okno swojego konia na biegunach w swoim salonie w swoim domu. Musiała teraz tylko przekonać Frederika, żeby wydał małą fortunę na odnowienia tego gospodarstwa.
Potem pospacerowali jeszcze po podwórku. Stały tam budynki gospodarcze, do których zajrzeli. Spichlerz, obora, kurnik, szopa na narzędzia. Śmiali się z zardzewiałych bron, żłobów, części rozebranego enerdowskiego traktora. Linda nieustannie gadała. Spichlerz można przebudować – tu będzie boks Bergamotte’a, tam magazyn na siodła, a dalej kojec dla źrebiąt. Z tyłu trakt dla klaczy. Za ogrodem ciągnęły się pola, pola, pola, aż po horyzont. Być może ich część należała do gospodarstwa, a jeśli nie, można by je kupić lub wydzierżawić. Frederik stwierdził, że podobają mu się majestatyczne drzewa, które zachowywały od siebie nawzajem pełen szacunku dystans. Dąb, buk, brzoza, robinia, klon. Linda wspięła się na palce i pocałowała chłopaka, ponieważ wiedziała, że drzewa w ogóle go nie obchodzą. Frederik nie cierpiał przyrody, jeśli nie trzymały jej w ryzach obrzeża ekranu komputera.
Przez kolejne tygodnie Linda dzwoniła do rodziców, dziadków, a także różnych ciotek i wujów, i przełykała odmowę za odmową dla swojego ponoć szalonego projektu. Potem nastąpiły telefony do siedmiu różnych banków, ale plan finansowy nie spinał się bez wkładu własnego. Mimo kryzysu i historycznie niskich stóp procentowych banki wymagały całkiem sporo. Frederik i Linda musieliby przez trzydzieści lat spłacać pożyczkę na swoją przygodę.
Oczywiście Frederik mógł spytać młodszego brata. Timo zaprosiłby ich do zapierającego dech w piersiach, wielkiego i zabałaganionego mieszkania, postawiłby kilka butelek Club Mate, a słuchając, marszczyłby czoło – nie z gniewu, w ten sposób sprawiał wrażenie, że jest wysoce skoncentrowany. Od czasu do czasu kiwałby głową, mówiąc „to ciekawe” albo „świetnie to rozumiem”. Na koniec, w przeciwieństwie do rodziny Lindy, nie spytałby, czy oszalała. Nie powiedziałby, że nabycie rozpadającej się budy na zadupiu to najbardziej wariacki pomysł stulecia. Raczej stwierdziłby, że bardzo się cieszy, że znaleźli miejsce, które im się podoba. Potem chciałby wiedzieć, ile to miałoby kosztować.
Linda wiedziała, że dałby im te pieniądze. Bez wahania i nie czekając na resztę. Żeby lepiej się poczuli, kazałby swoim prawnikom sporządzić umowę pożyczki z symbolicznymi odsetkami. Byłoby mu jednak obojętne, czy zwrócą te pieniądze. Nigdy nie miałby do nich pretensji; nigdy nie robiłby im wymówek, nie stawiał wymagań ani nie wspominał o pożyczce. Większość ludzi cechowały skomplikowane charaktery, Timo był po prostu miłym człowiekiem. Poza tym dysponował całym mnóstwem pieniędzy, z czym czuł się niezręcznie. Kochał Frederika, z wzajemnością. Przez całe życie praktycznie nigdy się nie pokłócili. Mimo to gdyby Frederik miał prosić młodszego brata o pomoc, jego poczucie własnej wartości rozpadłoby się w pył.
Kiedy Frederik miał dziewiętnaście lat i z zapałem nudził się na studiach informatycznych na uniwersytecie w Oldenburgu, pewnego dnia przyszli do niego Timo i jego najlepszy przyjaciel Ronny, wówczas siedemnastolatkowie. Stworzyli pewną grę i chcieli założyć firmę, żeby wprowadzić swoje dzieło na rynek. Frederik poświęcił im sporo czasu, wysłuchał, przyjrzał się wersji demo, udzielił paru spontanicznych rad. Uznał, że to nie jest zły pomysł. Po wszystkich tych latach autodydaktycznych wędrówek po świecie programowania Timo zawsze deptał mu po piętach i Frederik musiał przyznać, że młodszy brat był w stanie go prześcignąć. Szczerze mu pogratulował.
– Wchodzisz w to? – spytał Timo.
– W co?
– W naszą firmę. Jako trzeci wspólnik.
Wówczas z wysokości swoich dziewiętnastu lat Frederik wytłumaczył im, dlaczego przedstawiona mu wizja firmy jest zamkiem z piasku. Wielkie koncerny już dawno podzieliły między siebie rynek. Nikt nie weźmie na poważnie planu paru młodziaków, ich entuzjazm w ogóle się nie liczył. Wywody zamknął tragicznym w skutkach zdaniem:
– Ostatecznie jesteście tylko dziećmi, które lubią sobie pograć.
Rozczarowani Timo i Ronny wyszli, załatwili pełnomocnictwa rodziców i założyli firmę, którą nazwali Weirdo, żeby uhonorować w ten sposób Frederika – to było pseudo, którego używał w grach.
Dwa lata później Traktoria osiągnęła światowy sukces. To była jedna z pierwszych popularnych gier przeglądarkowych, która w ciągu roku zyskała trzynaście milionów graczy i przebiła wszystkie statystyki. Wkrótce Weirdo stała się jedną z najbardziej cenionych na rynku firm, z obrotami sięgającymi dwudziestu milionów euro rocznie. Frederik nie skończył studiów i zatrudnił się u brata jako deweloper. Pensja była przyzwoita. Zarabiał tyle samo co inni na tym samym stanowisku. Wolałby raczej odciąć sobie nogę, niż przyjąć jałmużnę od młodszego brata. Żadnej podwyżki, żadnych udziałów w firmie i żadnego kredytu, którego nie trzeba by było spłacić.
Linda to szanowała. Ani razu nie podsunęła Frederikowi, żeby porozmawiał z Timem. Nawet była dumna z tego, że zrobią to sami, własnymi siłami, bez pomocy. Jeszcze parę miesięcy temu nie wiedziała, co to jest paroizolacja. Teraz była już w stanie samodzielnie zabezpieczyć cały dach.
Gdy się łamała, gdy zaczynała wątpić, a nawał prac zamiast się zmniejszać, stawał się coraz większy, wystarczyło tylko, że zamknęła oczy i pomyślała o Bergamotcie, jak stoi sobie w zwykłej stajni hodowlanej, z wygiętą szyją, strzygąc uszami i odstawiając tylną prawą nogę pół kroku do tyłu. Jego jasna sierść błyszczała, jakby została polakierowana. Myśl o koniu koiła ból mięśni i frustrację. Misja Lindy polegała na tym, żeby oddzielić płotem część świata. Bergamotte potrzebował nie tylko miejsca do życia, lecz także możliwości, by swoje piękno przekazać jak największej liczbie źrebaków. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o szerzenie piękna, w domu, w ogrodzie, na łąkach. Konie pod drzewami owocowymi, konie w wysokiej trawie, konie w świetle zachodzącego słońca. Ten sen był przyszłością Lindy i chociaż mógł przypominać obsesję zbierania pocztówek, nie znaczyło to, że nie da się go urzeczywistnić. Manfred Gortz powiedział, że najważniejsza w życiu jest wolność, a ona oznacza decydowanie, kim chce się być. Linda była hodowczynią koni in spe.
Z piętra dobiegł odgłos spłukiwania toalety; w środku domu zdawał się szumieć wodospad. Frederik wstał, jak na niego dość wcześnie. Mogło to oznaczać, że nocna zmiana źle mu poszła albo że obudził go kogut sąsiadów. Zanim zejdzie na dół, minie jeszcze trochę czasu, wystarczy, żeby nastawić ponownie kawę i w łazience przed lustrem związać włosy w koński ogon.
Linda wróciła już na kanapę z drugą filiżanką kawy, gdy niezgrabna sylwetka Frederika w bokserkach i wyciągniętej koszulce pojawiła się na dole. Długie do ramion włosy opadały mu na twarz, rozdzielone na dwie części wzdłuż nosa. Usiadł na kanapie i sięgnął po napój.
– Kiedy przyjedzie spekulant?
– Najwcześniej w południe.
– Więc możemy położyć nową dachówkę, wybudować drugą łazienkę i poszukać ropy w ogrodzie.
– Nie jedziesz dziś do pracy?
– Spotkanie odwołano. Właśnie dzwonili z sekretariatu Tima.
– Dlatego już wstałeś.
– A ty? Nie masz dziś żadnego problematycznego konia?
– Wszystko przesunęłam na jutro. Najpierw spekulant.
Linda potrafiła dostrzec, kiedy Frederik myśli o seksie. Coś działo się wtedy w jego spojrzeniu. Tak jakby zaglądał do jej środka.
– Chodźmy więc po prostu z powrotem do łóżka – zaproponował.
– Idź na strych i dalej tam ogarniaj, ja zajmę się oknami.
Przewrócił oczami.
– Oui.
– Oui quoi?
– Oui, mon Général.
Linda nie mogła powstrzymać śmiechu. Czasami nie dochodziło do niej, że naprawdę siedzi tu z nim, z mężczyzną, o którym myślała kiedyś, że nie zainteresuje jej, nawet gdy będzie ostatnim człowiekiem we wszechświecie. Timo chodził z Lindą do jednej klasy – miły, ale śmiertelnie nudny nerd, poślubiony swojemu komputerowi, zawsze gadający technicznym językiem ze swoim kumplem Ronnym. Frederik był w wyższej klasie, też miał hopla na punkcie komputerów i był równie nudny jak młodszy brat, ale był w paczce z pewnym Markiem, w którym Linda w tamtym czasie zakochała się bez pamięci. Łaziła za nim jak pies, w szkole, na zajęciach sportowych i na imprezach. A gdy w salonie domu kolegi, któremu rodzice zostawili wolną chatę, Marc tańczył z inną dziewczyną, Linda siedziała na schodach z Frederikiem, podziwiała księżyc, który wyglądał jak talerz zupy mlecznej na niebie, i odpowiadała: „hm… hm…” i „jasne” na wszystko, co Frederik mówił. Mimo swojego fioła na punkcie komputerów, był całkiem przystojny. To oraz fakt, że był od niej starszy, sprawiało, że znosiła jego obecność, chociaż jego wartość na rynku była znacząco niższa od jej wartości.
Sam Frederik wydawał się nie zaprzątać sobie tym głowy. Linda w zasadzie nie wiedziała, czego od niej chce. Nawet nie próbował jej pocałować. Najwyraźniej wystarczało mu, gdy sobie z nią pogadał chwilę w szkole albo pomógł jej w problemach z komputerem. Robił rzeczy bez zbędnej refleksji. Chodził na imprezy, siedział na schodach, odwoził do domu Lindę, która wystawiała przez okno jego polo rękę z papierosem. Neutralizował wirusy komputerowe, nosił brązowe skarpetki, miał słabe oceny, a mimo to zdał maturę.
Gdy dwa lata później Linda również skończyła szkołę, usłyszała od Tima, że Frederik szuka współlokatora do mieszkania studenckiego. Marc zdążył już zrobić dziecko jednej ze swoich licznych przyjaciółek i porzucił szkołę przed maturą. Linda wprowadziła się do Frederika i parę razy się ze sobą przespali.
Kiedy Frederik wagarował, Linda harowała w stajni, przychodziła wieczorami wypruta i wypełniała mieszkanie końskimi zapachami. Czasami, gdy wstawała rano, on jeszcze nie spał. Wypijali razem kawę. Miała romans z kowalem, weterynarzem i instruktorem jeździectwa. On spotykał się z graficzką, doradczynią firm i fryzjerką. Trochę to trwało, zanim Linda zdała sobie sprawę, że Frederik jest jednym z tych rzadkich ludzi, którzy nie działają jej na nerwy. Dużo się śmiali i nigdy nie kłócili. Linda zaczęła myśleć inaczej o ich relacji. Zakochanie przemija, przyjaźń pozostaje. Kto sam urzeczywistnia własne sny, nie potrzebuje księcia z bajki. Według Manfreda Gortza na świecie były tylko dwie kategorie rzeczy: te, które działają, i reszta. Z Frederikiem wszystko działało. Pewnego dnia Linda dowiedziała się, że on także ma na jej temat swoje zdanie. Brzmiało: Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Nie przeszkadzało mu, że go wyśmiała.
– Jak to będzie z tym spekulantem?
– Spekulant – odparła Linda – spotyka dwoje sympatycznych młodych ludzi na progu świetlanej przyszłości. To z pewnością zmiękczy jego spekulanckie serce.
– Co na siebie włożysz?
– Dupek.
Ziewnął i położył długie nogi na udach Lindy, żeby mogła mu wymasować stopy.
– A co to w ogóle za jeden?
– Prowadzi jakąś firmę. Opowiedziałam mu o Bergamotcie i chciał wiedzieć, ile zarabia się na hodowli koni.
– Może nie trafił jeszcze na dziewczynę, która zna się na koniach.
– Wtedy puścisz do niego oko, że sam wiesz, jak to jest z tymi babami.
– Oui.
– Oui quoi?
– Oui, mon Général.
Linda rozmasowała mu stopy, potem lekko ścisnęła każdy z jego palców. Za oknem dwa wróble wzbiły się w powietrze, przy czym jeden uderzył skrzydłami w szybę. Linda pomyślała, że dziś będzie ponad trzydzieści stopni.
– Denerwujesz się?
Wzruszyła ramionami.
– Hej! – Frederik usiadł i przycisnął jej nos palcem. – Dostaniemy tę ziemię. Obiecuję. Choćby po to, żeby Bergamotte nie musiał pewnego dnia spać z nami w jednym łóżku.
Przytaknęła, klepnęła Frederika w stopy i wstała. Zanim pojawi się spekulant, chciała koniecznie skończyć jedno okno, które wyjęła na piętrze i zaniosła do dawnej obory, żeby je wyszlifować. Frederik wykorzystał zwolnione miejsce na kanapie, wyciągnął się i leniwie na nią spojrzał.
– Bolą mnie plecy. Myślę, że dziś nic już nie zrobię.
Linda skinęła głową i obiecała sobie, że nie wpadnie w gniew. Gdy zdecydowali się na kupno tego domu, Frederik wyraźnie zaznaczył, że nie zmieni się w majsterkowicza. Spłacał natomiast większą część kredytu. Jego praca była w mieście, znajomi w internecie, a za ojczyznę miał umeblowany na biało gabinet z superszybkim komputerem, jak dotąd jedyne w pełni wykończone pomieszczenie w tym domu. Kiedy napadała go chęć ogarnięcia strychu, mógł to robić. Ale poza tym miał święte prawo spędzić cały dzień na kanapie.
Koła samochodu pocztowego zazgrzytały ostro na podjeździe. Linda wyszła z salonu i przemierzyła korytarz. Pod stopami czuła chłód świeżo wyczyszczonych kafelek – każdy krok wybijał jej triumf. Spędziła długie godziny na kolanach, zdrapując resztki tynku z podłogi. Niepozbawiona znaczenia część odnowy Obiektu 108 polegała na tym, żeby ze wszystkich powierzchni zeskrobać byłą NRD. Gdy Linda i Frederik zdarli linoleum w korytarzu, pojawiły się stare kafelki zdobione drobnymi, wysmukłymi wzorami, po których Linda stąpała teraz boso.
Weszła do ogrodu zimowego i stamtąd przyglądała się, jak listonosz wsuwa pocztę do ich skrzynki przyczepionej do lewego słupka bramy. Kiedy ją zobaczył, potrząsnął głową na znak, że nie ma dziś żadnej paczki, a potem wsiadł do samochodu i odjechał.
Drewniana podłoga pod stopami była ciepła jak grzbiet zwierzęcia; kamienne schodki za to zimne. Linda cieszyła się drobnymi eksplozjami pod czaszką, gdy boso przeszła po żwirze do skrzynki. Leżał tam jeden list. Koperta z ekologicznego papieru, wydłużony format z okienkiem. Tylko urzędnicy potrafili tak złożyć kartkę papieru, żeby pasowała do tego rodzaju koperty.
Linda straciła humor, odczuła gwałtowny spadek temperatury. Pisma urzędowe nigdy nie wróżyły nic dobrego. Państwo nie wysyłało listów, w których dziękowało obywatelom za zgodne z prawem postępowanie, dzielne płacenie podatków albo niewyciąganie ręki po pomoc społeczną. Państwo było fałszywym przyjacielem, który zgłasza się tylko wtedy, gdy czegoś chce. Upomnieć się o pieniądze, dyktować reguły, wydawać zakazy. Widok tego listu spowodował lekki ból brzucha, ale Linda nie ugięła się przed przeciwnikiem. Rozerwała kopertę i pozwoliła jej kawałkom opaść na ziemię.
Trzymała w ręce jedną kartkę. Na górze znajdowało się dyletanckie logo, dwa ptasie skrzydła, a miedzy nimi napis „VoSchuWa”, skrót od nazwy Rezerwatu Ochrony Ptaków. Poniżej adres internetowy: www.vogelschutzbund-unterleuten.de. Reszta nagłówka informowała Lindę, że Stacja Wrzosowisko Unterleuten należąca do Rezerwatu Ochrony Ptaków stanowi część Wydziału Ochrony Środowiska w Plausitz i ma swoją siedzibę w miejscowości Seelenheil.
Zaczęła czytać. Nie znała żadnego Gerharda Fließa. Nie miał nic przeciwko ptakom, wręcz przeciwnie. Uznała, że to świetnie, że chroni się ostatnie bataliony. Chciała tylko postawić kilka boksów dla koni i zająć dla nich łąkę.
Wściekłość wzbiła się z żołądka do kręgosłupa, rozniosła się w dwóch strumieniach po całym ciele, ścisnęła za gardło i wysuszyła usta. List był krótki, w zasadzie składał się z dwóch ponumerowanych części i podpisu. Gdy Linda doczytała do końca, poczuła, że ma w oczach łzy.
Szanowna Pani Franzen,
chcielibyśmy poinformować Panią o tym, co następuje:
1. Stacja Wrzosowisko Unterleuten Rezerwatu Ochrony Ptaków posiada dowody, że zamierza Pani na skraju wrzosowiska odnowić budynek gospodarczy. Wrzosowisko Unterleuten należy do europejskiego Rezerwatu Ochrony Ptaków, w którym znajdują się ostatnie miejsca lęgowe batalionów. Zmiany budowlane w Pani gospodarstwie mogą przeszkodzić batalionom. Z tego względu informujemy, że wspomniany projekt budowlany zaskarżymy do Urzędu Budowlanego w Plausitz.
2. Ponadto przedstawiono nam dowody, że planuje Pani wzniesienie dużego ogrodzenia na terenie wrzosowiska Unterleuten. Takie ogrodzenie w obrębie obszaru chronionego wymaga pozwolenia. Należy strzec integralności krajobrazu. Do tego istnieje niebezpieczeństwo, że ptaki śmiertelnie zranią się na ogrodzeniu. Również ten projekt zaskarżymy i już teraz chcielibyśmy Panią poinformować, że będziemy radzić Wydziałowi Ochrony Środowiska w Plausitz, aby nie udzielił Pani wymaganej zgody w odpowiednim postępowaniu.
Z poważaniem
Gerhard Fließ