Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Witek i Słońce Macedonii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Witek i Słońce Macedonii - ebook

Witek i Aleksander Macedoński, który będzie najsłynniejszym starożytnym królem, poznają się w niecodziennych okolicznościach. Czy pomimo tego, że dzieli ich prawie 2.500 lat, zrozumieją się nawzajem? Kim jest Guliwer? Hydra lernejska? Co oznacza „pięta Achillesa”? Odpowiedzi czekają w książce, gdzie teraźniejszość przeplata się z historią starożytną, mitologią i fantastyką; gdzie króluje dziecięca wyobraźnia i uniwersalna prawda o współczuciu dla innych; gdzie jest intryga, przygoda i humor.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-874-5
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gość

— Wiesz, kim jestem?

— Nie.

Zdumiony pokręcił głową, jeszcze bardziej się wyprostował, mimo że stał już sztywno, jakby połknął kij, mocno wciągnął powietrze i popatrzył w przestrzeń, gdzieś na wprost.

— A teraz?

Przecząco pokręciłem głową, ale zorientowałem się, że na mnie nie patrzy, więc powtórzyłem.

— Nie.

Ze świstem wypuścił powietrze.

— To niemożliwe — powiedział do siebie. — To niemożliwe! — spojrzał na mnie.

Był ewidentnie zły.

Tę scenę już powtarzaliśmy. On zadawał to samo pytanie, tylko nadymał się coraz bardziej, a ja, osłupiały jego obecnością, bo przecież nie codziennie ktoś wychodzi z szafy, poddawałem się dziwnej sytuacji. Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim on jest i jak się u mnie znalazł. Powinienem zareagować, zapytać, jak ma na imię i czego ode mnie chce, albo raczej powiedzieć mu, żeby wrócił tam, skąd przyszedł, bo z obcymi się nie bawię, ale nie mogłem się zdecydować. Mieszkam tylko z rodzicami, moja siostra jest dorosła, studiuje w innym mieście i z tego powodu czasem czuję się samotny. Wtedy gram na kompie, a ponieważ mama uważa, że się wkurzam, jak przegrywam, to mi go zabiera i w takim przypadku pozostaje czytanie (nie jest takie złe, jak się ma „Tytusa, Romka i A’Tomka”) albo budowanie robotów z Lego, albo rysowanie super extra pojazdów kosmicznych. Właśnie leżałem na podłodze i myślałem nad napędem rakietowym, który daje zielony płomień, bo taki mi się narysował, kiedy on wyszedł z mojej szafy.

Na jego widok serce mi zamarło, a po plecach przeszedł zimny dreszcz. Gość przestraszył mnie prawie na śmierć. Do tego ubrany był w prześcieradło i wyglądał jak duch. Chciałem krzyknąć, zawołać na pomoc mamę, ale ze strachu głos uwiązł mi w gardle i nie mogłem wykrztusić ani słowa. A potem zobaczyłem, że zamiast bladego upiora z krainy wiecznej ciemności mam przed sobą chłopca, który patrzy na mnie z takim samym zdumieniem, jak ja na niego. Uznałem więc, że on nie może być duchem. Prawdziwe duchy straszą w starych zamczyskach, gdzie w środku nocy zawodzą smętnie i grzechoczą łańcuchami, i nie ma mowy, żeby to robiły za dnia, w cudzej szafie. Przez chwilę pomyślałem nawet, że szafy to dziwne obiekty, skoro znane są historie o osobach, które niezapowiedzianie się z nich wyłaniają lub do nich wchodzą, jak choćby mała Łucja, która właśnie przez szafę odkryła przejście do Narni i przeżyła tam niesamowite przygody. Może więc mój gość taki wyjątkowy znowu nie był? Może gdzieś tam również poczuł się samotnie i przyszedł się ze mną pobawić?

Ale to jego „Niemożliwe!” zaczynało mnie złościć. Co on sobie myśli? Tymczasem on odwrócił się, pogrzebał w szafie i wyjął z niej miecz. Tak po prostu. Zatkało mnie, zaraz jednak chciałem podejść, zobaczyć z bliska, czy to aby nie jakaś podróbka, ale gość zaczął nim kręcić młynki i ciął powietrze ze świstem, jakby miał w ręku nie miecz, a śmigło helikoptera. Byłem pod wrażeniem. Po dłuższej chwili stracił jednak rytm i miecz o mało nie wyślizgnął mu się z dłoni. Skrzywił się z niezadowoleniem i szybko, jakby chciał nadrobić błąd, wyciągnął go przed siebie i krzyknął.

— Niech moją armią będą drzewa, skały i ptaki na niebie! — znowu spojrzał na mnie i zapytał z nadzieją — A teraz? — głowę przy tym przechylił na bok, jakby chciał lepiej usłyszeć, co mu odpowiem.

Zaprzeczyłem, chociaż teraz było mi naprawdę głupio. Widziałem, że bardzo się stara i musiałem zadać to podstawowe pytanie.

— Kim jesteś?

— Μέγας Αλέξανδρος — powiedział z ulgą. Tylko co z tego, skoro go nie zrozumiałem? Musiałem mieć głupawą minę, bo zaraz się poprawił. — Aleksander Wielki.

Jego imię i nazwisko nic mi nie mówiły. Znam jednego Aleksandra, właściwie Olka. Chodzi do świetlicy i często z byle powodu płacze, na przykład kiedy pokazałem mu pająka, który chodził po jego plecaku, więc nie bardzo się lubimy. A nazwisko Wielki jest dziwne, ale skoro są tacy ludzie jak Czarek, który nazywa się Ogórek, to Wielki chyba też może być. Zresztą, tak uczciwie, nie bardzo mnie obchodziło, kim on jest, ponieważ ważny był miecz, który nadal trzymał wzniesiony. Wyglądał z nim prawie jak posąg bohatera, prawie, bo z wysiłku ręka mu drżała. Wstałem, zrobiłem w jego kierunku kilka kroków i dopiero zauważyłem, że gość jest lekko przezroczysty i otacza go delikatna mgiełka złotego światła.

— Jesteś elektryczny? — zapytałem.

— Co? — wykrztusił zaskoczony.

— Jak cię dotknę, to mnie porazisz?

Teraz on miał głupawą minę, nie wiem, czy mnie zrozumiał.

— Chodzisz do szkoły? — chciałem się upewnić.

— Szkołę mam w domu — odpowiedział.

— Poważnie? — zdziwiłem się. — To masz super.

— Czy ja wiem? — zastanowił się. — Nawet jak jestem chory, to nauczyciel przychodzi.

— Racja. O tym nie pomyślałem. To jednak masz przechlapane — w tym punkcie go rozumiałem. — Ale czekaj, jeśli szkołę masz w domu, to pewnie jesteś bogaty?

Przytaknął, a ja postanowiłem wykorzystać sytuację.

— To musisz mieć super zabawki. Przyniesiesz jakieś? Pobawimy się.

Zmarszczył czoło.

— Zabawki są dla dziewczyn — odparł z pogardą. — Lalki z gliny, koniki, fuj! — Znowu uniósł miecz. — To jest moja zabawka!

I miał rację. Wszelkie zabawki świata mogły się schować.

— Pokażesz mi? — spytałem z nadzieją.

Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że gość jest przynajmniej o głowę niższy ode mnie.

— Jesteś mały, a nie wielki — powiedziałem z lekkim przekąsem. — Ile masz lat?

— Siedem! — jeszcze mocniej wypiął pierś. — I jestem skazany na sukces! — prawie wykrzyknął.

— Tego się uczysz w twojej szkole? — zapytałem z powątpiewaniem.

— Nie, tak mówi mój tata.

— No co ty? — zdumiałem się. — Mój najczęściej mówi „Jak chcesz coś w życiu osiągnąć, to się ucz, bądź cierpliwy i uprzejmy”.

Roześmiał się.

— Niemożliwe. Mój właśnie mówi, że trzeba być wściekłym jak byk, upartym jak baran i ryczeć jak lew. Wtedy ludzie będą ciebie szanować — i zaryczał przeraźliwie.

— Cicho! — zasyczałem, pomimo że spodobało mi się to, co powiedział. — Moja mama jest w domu. Jeszcze nas usłyszy. Kim jest twój tata? Policjantem? — zastanowiłem się. — Nie. Nie byłbyś taki bogaty. Może bankierem?

— Ty nie wiesz? — spojrzał na mnie głęboko zdziwiony. — Królem oczywiście.

— Witek! — dobiegł nas głos mamy — Co to za hałasy? Znowu się denerwujesz? Czy mam zabrać komputer?

Spojrzałem na biurko przerażony. Co prawda komputer leżał tam niewłączony i bezpieczny, ale nie mogłem pozwolić, żeby mama weszła do pokoju i zobaczyła Aleksandra.

— Nie gram na kompie! Uczę się wiersza o lwach! — wymyśliłem naprędce i krzyknąłem do niej, w stronę drzwi.

— Okej! Potem mi powiesz! — odpowiedział mi jej głos.

„Potem mi powiesz” nie wróżyło nic dobrego, bo będę musiał nauczyć się jakiegoś wiersza o lwach. Na szczęście to była sprawa przyszłości i póki co nie musiałem się tym martwić. Teraz istotne było to, że stałem obok dziwnego gościa ubranego jedynie w prześcieradło, z którym rozmowa traciła sens. Ojciec królem! Dobre sobie! Pewnie zmyśla, bo jest mały, a chce być wielkim ważniakiem. Powinienem mu powiedzieć, że nie dam się nabrać na bajeczki o królu, ale pomyślałem, że wtedy się obrazi i nie pożyczy mi miecza, a tego bym żałował. Uznałem więc, że kiedyś ktoś inny mu powie, żeby nie mówił takich bzdur i poprosiłem go o miecz. Z ociąganiem i pod przyrzeczeniem, że oddam, jak własną mamę kocham, w końcu mi go dał.

— Au! — prawie bym miecz upuścił, bo kiedy sięgnąłem po rękojeść, iskra przeskoczyła między nami. — Jednak jesteś elektryczny — powiedziałem z wyrzutem. — Mogłeś uprzedzić.

Miecz był ciężki, zimny i doskonale piękny. Jego rękojeść zakończona była złotą główką lwa, która patrzyła na mnie groźnie i szczerzyła drapieżne zęby, jakby chciała sprawdzić, czy jestem godny taki skarb trzymać. W nabożnym uniesieniu czułem, że jestem, że ten miecz mogę trzymać do końca życia. Po dłuższej chwili delikatnie dotknąłem ostrza.

— On jest tępy — lekko rozczarowałem się. — Skąd go masz?

— Jest mój — Aleksander powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Wyszedłem na środek pokoju, uniosłem miecz wysoko i poczułem jego magię. Byłem prawdziwym rycerzem, nie Supermanem czy Iron Manem. Wiadomo, że rakietowe dopalacze, samonaprowadzające pociski, pancerne samochody i inne nowoczesne wynalazki są świetne i każdy chciałby takie mieć, ale ja byłem teraz rycerzem z krwi i kości, który musi liczyć na własne umiejętności. Niepewnie zamachnąłem się raz i drugi, potem poszło mi znacznie lepiej. Miecz idealnie pasował do dłoni, jakby w nią wrósł i stał się nową częścią mnie. Mogłem robić z nim, co tylko chciałem i kreśliłem nim w powietrzu piękne ósemki.

— Rachu ciachu! — zawołałem uradowany. — Niech padają wstrętni Krzyżacy! Król Jagiełło, choć w niebezpieczeństwie, wygra pod Grunwaldem! Jestem Zawiszą Czarnym i ja króla obronię!

— Machajra — usłyszałem nagle.

— Co? — spytałem zaskoczony.

— Ten miecz nazywa się machajra.

Fakt, wyglądał inaczej niż miecze, które widziałem w Muzeum Wojska w Warszawie albo w filmach. Miał lekko zakrzywione ostrze i bardziej przypominał wielki, kuchenny nóż. Trochę szkoda, bo ładniejszy byłby z rękojeścią w kształcie krzyża, ale co tam! Miecz to miecz i nie ma co wybrzydzać.

— Ciach, ciach, machajra! — ponownie zamachnąłem się. — Krzyżacy leżą pokotem!

Chociaż nie, przerwałem, prawdziwa zabawa jest wtedy, kiedy wróg stoi u bram.

— Znasz Zawiszę Czarnego? — zapytałem mojego gościa. — Niezwyciężonego rycerza, który przed bitwą zjadał jajecznicę z trzydziestu jajek?

Aleksander chwilę myślał.

— Nie wydaje mi się — wreszcie odpowiedział.

— Z trzydziestu jaj! — kontynuowałem. — Wyobrażasz sobie, jaki on musiał być wielki i silny? Jaką zbroję nosił? — Aleksander znowu pokręcił głową — No dobra — zmieniłem taktykę rozmowy. — Ale możesz być wielkim mistrzem Zakonu Krzyżackiego i moim wrogiem? Tak na niby.

— Mogę — odpowiedział z lekkim wahaniem. — Tylko muszę czymś walczyć.

Skoczyłem po cichu do spiżarki i przyniosłem odkręcony szybko kij od miotły. Dla Aleksandra był za długi i mój gość nie był z niego zadowolony, ale uprzejmie się zgodził. Stanęliśmy naprzeciw siebie i się zaczęło. Byłem absolutnie pewien swojej wygranej. To ja miałem miecz, poza tym Aleksander był niższy ode mnie, chudszy i każdy specjalista od sztuk walki nie dałby mu żadnych szans. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, operował kijem bardzo sprawnie, był szybki i tak dobrze znał jakieś tajemnicze kroki i techniki, że obrońca Jagiełły, ten wspaniały Zawisza Czarny, czyli ja, dostawałem autentyczne bęcki. Kilka razy prawie krzyknąłem, kiedy kijem trafił mnie w udo. Ale rycerze nie płaczą z bólu podczas bitwy, więc i ja tylko mocniej zaciskałem zęby i walczyłem dalej. Niestety, pomimo wysiłków czułem, że jestem bliski przegranej.

— Witek! Co ty tam robisz?

To znowu była mama. Słyszałem, jak zbliża się do pokoju. Zanim weszła, Mały zdążył schować się pod biurkiem i zabrać miecz, a ja zobaczyłem obraz zgliszcz w porozrzucanych poduszkach, rozwalonych wszędzie klockach i fruwających zeszytach.

— Jaki tu bałagan! Co ty wyprawiasz? — mama była zszokowana tym widokiem.

— Ćwiczę sobie.

I na dowód zrobiłem dwa przysiady. Mama popatrzyła na mnie przeciągle, ale nie wiem, czy mi uwierzyła.

— Teraz mam pracę. Wszystko posprzątaj — powiedziała sucho i wyszła.

Uf!, westchnąłem z ulgą, a Mały wylazł spod biurka. Na znak zwycięstwa uśmiechał się półgębkiem, a ja masowałem bolące udo.

— A może znasz chociaż Juranda ze Spychowa? — nie poddawałem się w dalszym sondowaniu jego wiedzy.

Zaprzeczył.

— No nie! Ty nic o świecie nie wiesz! — krytycznie go podsumowałem, rozeźlony tym, że zwykłym kijem od miotły tak łatwo dał mi wciry. — Skąd ty w ogóle tu się wziąłeś?

— Jak to skąd? — wzruszył ramionami. — Z Macedonii.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jest Macedonia. Czy to kraj, czy miasto, a może jakaś tajemnicza wyspa, którą władają piraci i Aleksander właśnie uciekł z ich niewoli. A może sam jest synem pirackiego króla? To tłumaczyłoby jego wojenne umiejętności i to, co powiedział o swoim tacie. Tak czy siak, jedno wiedziałem z pewnością, pomimo tego, że był mały i chudy, nie chciałbym go mieć za przeciwnika. I zaraz przyszło mi do głowy kolejne pytanie. Skoro w Macedonii tak dobrze walczą dzieci, to jak walczą dorośli? Chyba najlepiej na świecie! Koniecznie więc musiałem wiedzieć, gdzie to jest, żeby w niedalekiej przyszłości tam się udać, nauczyć się walczyć i zostać prawdziwym rycerzem. Sięgnąłem po globus, który zakurzony stał na parapecie.

— Pokażesz mi?

Niepewnie, jakby widział coś takiego pierwszy raz w życiu, zapytał.

— Co to jest?

No, pomyślałem, szkołę to może i w domu ma, ale nauczyciele zbyt pracowici nie są. Pewnie też piraci.

— To globus — wyjaśniłem. — Pokazuje kulę ziemską.

Jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.

— Tu masz Europę — zdmuchnąłem kurz i pokazałem palcem dużą, zielono-żółtą plamę. — Tu jest Polska — lekko pokręciłem globusem — tu jest Azja, a tu — dalej przesunąłem palec — tutaj są Chiny. Ale nie wiem, gdzie jest twoja Macedonia.

Patrzył oniemiały, potem wziął ode mnie globus i wolno kręcił nim w prawo i w lewo.

— Ja też nie wiem — wyszeptał.

Spojrzał na mnie z powagą. W jego oczach czaił się jakiś pomysł i wreszcie zaproponował.

— Jak chcesz, to ci pokażę.

Wstawił nogę do szafy i dał mi znać, że mam iść za nim. Głupio się poczułem, że mam wejść do środka własnego mebla. Moja ciekawość była jednak silniejsza niż poczucie zakłopotania. Z niepewną miną wcisnąłem się między koszule i spodnie wiszące na wieszakach.

— Złap mnie za rękę — rozkazał.

Posłusznie złapałem i w tym momencie zakręciło mi się w głowie i otoczyła mnie ciemność.

Globus

W ciemności opanowało mnie zwątpienie. A co, jeśli mój gość oszukuje? To byłoby straszne! Okazałoby się, że jestem ostatnią trąbą i dałem się nabrać małemu dzieciakowi. Co prawda nie wiem, jak on znalazł się w mojej szafie, ale nie mogłem uwierzyć, że dzięki niej i ja mogę przenieść się w inne miejsce. Przecież to niemożliwe! Ona stoi u mnie od lat i nigdy nic takiego się nie wydarzyło! A potem pomyślałem, że może coś takiego zdarza się tylko raz? I Aleksander, jako ofiara dziwnego wypadku, nie będzie mógł wrócić do siebie i zostanie u mnie na zawsze?

Po omacku poruszyłem rękami, dotknąłem chropowatych ścian i poczułem miły zapach drewna. Usłyszałem, jak Mały ciężko sapie, jakby z czymś się mocował. Po chwili, u góry ciemności ukazała się szczelinka i przedostające się przez nią światło oświetliło wnętrze wielkiej skrzyni, do której dostaliśmy się w tajemniczy sposób. Aleksander z wysiłkiem podtrzymywał jej ciężkie wieko. Byłem wstrząśnięty, ale pomogłem mu uchylić je do końca.

— Ta skrzynia jest magiczna? — wysapałem. — Jak do niej wszedłeś? Przecież ją ledwo można otworzyć.

— Uciekłem przed nauczycielem. — wystękał. — Uwierz mi, że to dodaje sił.

— Wierzę. Twój nauczyciel jest taki groźny?

— W sumie nie. Ale wie tyle i opowiada tak dużo, że czasem mnie od tego głowa boli. Najpierw mówi, że świat powstał z wody, potem, że z ognia, a na końcu, że z powietrza. Nic nie rozumiem. Wolę ćwiczyć walkę.

— Jasna sprawa — przytaknąłem z uznaniem. — Przecież jesteś piratem.

Wygramoliliśmy się na zewnątrz, w oszołomieniu spojrzałem na obcy pokój. Aleksander złapał mnie za rękę i korytarzem szybko wyprowadził na dwór. Słońce świeciło tu tak mocno, że oślepiało. Nagle usłyszałem.

— Jesteś nicponiu! Wszędzie ciebie szukałem!

Zamrugałem kilka razy i zobaczyłem starszego mężczyznę. Domyśliłem się, że to jest ten nauczyciel. Nie pytajcie jak, ale nauczycieli mogę rozpoznać od razu, nawet jeśli chodzą w samych prześcieradłach, jak ten tutaj. Mały nic nie odpowiedział, tylko wyciągnął przed siebie globus, który cały czas mocno trzymał. Mężczyzna podszedł bliżej, przyjrzał mu się, wziął do ręki, obrócił kilka razy. W jego oczach rosły zdumienie i podziw.

— Niesamowite! — zawołał. — Jest okrągła i naprawdę się kręci! — z uciechą uścisnął Małego. — Nie pytam, skąd go masz, bo to pewnie królewska tajemnica. Ale czy wiesz, co to jest?

— Nie bardzo — Aleksander odpowiedział uczciwie. — Za to mój kolega, Witek, wie.

— Witek? — nauczyciel spojrzał na mnie i spoważniał. — To z pewnością jakieś barbarzyńskie imię. Nigdy takiego nie słyszałem. Jesteś synem Traków, Scytów? A może Celtów? Ostatnio wielu z nich po Macedonii się kręci. Przybyli z północy, łażą w skórach, rzadko się myją i mają sztywne, smarowane wapnem włosy, postawione w czub. Moim zdaniem są okropni.

Obszedł mnie powoli, uważnie mi się przyglądając. Co prawda nie byłem ubrany w skóry i nie miałem na koguta ufryzowanych włosów, ale i tak czułem się głupio.

— Jesteś jakiś przezroczysty — starszy pan zauważył. — A może jesteś wysłańcem bogów?

— Nie — odparłem szczerze zdziwiony jego pytaniem. — Jestem Polakiem.

— Polakiem? Hm… — nauczyciel podrapał się w brodę. — Interesuję się ludami barbarzyńskimi, bo przecież nie tylko sami Grecy i Macedończycy zamieszkują nasz świat. Nazywam się Arystoteles i wielu zna moje szerokie zainteresowania przyrodnicze i geograficzne. Polacy, powiadasz? Nie, o twoim ludzie nie słyszałem. Przykro mi.

Chcąc mu pomóc, szybko wypaliłem.

— Europa środkowa. Na południu są Karpaty, na północy Morze Bałtyckie, a stolicą jest Warszawa.

Arystoteles zastanawiał się dłuższy moment, ale pokręcił głową.

— Nic mi to nie mówi. Musicie być jakimś dalekim i jeszcze bardzo prymitywnym plemieniem, które nie zaznało sztuki pisania i czytania. Musicie żyć w stanie naturalnej dzikości.

Nie wiem, co to znaczy „żyć w stanie naturalnej dzikości”, ale intuicja podpowiadała mi, że nic miłego. Chciałem zaprotestować, powiedzieć o Mikołaju Koperniku i Marii Skłodowskiej-Curie, ale zorientowałem się, że za dużo to bym o nich jeszcze nie potrafił powiedzieć. No, może o Koperniku, który urodził się w Toruniu, mieście, w którym mieszkam. Ale to takie oczywiste, że pomyślałem nawet, że Arystoteles chce mnie po prostu sprawdzić.

Za to opowiedziałem im to, co wiedziałem o kuli ziemskiej, że jest na niej siedem kontynentów i pięć oceanów. Dziwne, ale ich miny świadczyły, że o niektórych, oczywistych przecież sprawach, słyszą po raz pierwszy. Kiwali głowami z niedowierzaniem, kiedy im pokazywałem Ameryki, mówiłem o Indianach, Himalajach, dalekich i bogatych Chinach i skutej lodem Antarktydzie. Nic nie wiedzieli o pingwinach i dopytywali się, dlaczego Ocean Spokojny nazywa się Spokojny. A skąd mam wiedzieć? Zaryzykowałem i powiedziałem, że to pewnie dlatego, że wszyscy, którzy tam mieszkają są spokojni i nawet piraci zachowują się jak białe, niewinne owieczki. I wiecie co? Oni chyba w to uwierzyli! I wtedy nabrałem podejrzeń, że Arystoteles wcale taki mądry nie jest i po prostu się przechwala. Jak on ma być sławny, skoro o nim nie słyszałem? I do tego jeszcze nie zna Polaków!

Skończyłem opowiadać. Arystoteles nachylił się do Aleksandra i coś mu szeptał do ucha. Już traciłem cierpliwość, bo nieładnie jest w towarzystwie mówić do kogoś na ucho, ale Mały dał znak, że wszyscy idziemy dalej.

— Twój globus pokażemy mojemu tacie — oznajmił.

Myślałem, że króla można spotkać tylko siedzącego na tronie w sali tronowej. Ale widocznie u piratów jest inaczej. Weszliśmy do zacienionego pokoju, którego jedyną ozdobą była mozaika na podłodze w kształcie złotej gwiazdy z długimi promieniami. Król siedział przy niewielkim stole właśnie na tej gwieździe i ubrany był w prześcieradło. Zdziwiłem się, że nie ma purpurowej peleryny, korony albo chociaż wyszywanej złotem koszuli. Może jest mu w Macedonii za gorąco? Sam czułem, że spocona bluzka nieprzyjemnie lepi mi się do brzucha i pleców. Tylko, tak z drugiej strony, jeśli z powodu gorąca wszyscy tutaj chodzą w prześcieradłach, to jak rozpoznają, kto z nich jest królem? Niestety, nie znałem odpowiedzi, a nie był to koniec niespodzianek.

Stół króla był dosłownie zawalony dokumentami. U mojego taty dokumenty są ułożone w stosiki i opatrzone żółtymi albo pomarańczowymi karteczkami, na których tata pisze potrzebne sobie informacje. A tutaj trawiaste kartki były pozwijane w rulony, które piętrzyły się w małe piramidy albo leżały na podłodze. Dziwny zwyczaj, bez dwóch zdań. Komu się chciało tak zwijać dokumenty i po co? Jedynym uzasadnieniem, jakie znalazłem było to, żeby te ruloniki później włożyć do butelek i wysłać w morze piracką pocztą. Może to są listy królewskie do wszystkich piratów świata z jakimś tajnym rozkazem?

Król uniósł głowę i przeląkłem się, kiedy zobaczyłem, że przez pół jego twarzy biegnie głęboka blizna, pewnie ślad po strasznym uderzeniu, które pozbawiło go jednego oka. O raju! Co prawda Jurand ze Spychowa stracił przez Krzyżaków dwoje oczu, ale to, co teraz zobaczyłem i tak świadczyło o waleczności króla. Poczułem do niego szacunek. Właściwie, to na tym oku, którego nie ma, powinien nosić czarną przepaskę, ładnie by do niego pasowała, a ja od razu bym wiedział, że jest pirackim królem wszech czasów.

— Co tam? — król zapytał zmęczonym głosem.

Mały podbiegł do niego i zaczął mu trajkotać o globusie. Pokazywał, jak się obraca i co, w bardzo dużym skrócie, na nim jest. Król chyba nie do końca zrozumiał, o co mu chodzi, ja również miałbym problemy, słysząc o skutej lodem Homeryce i stadach sennych owiec na Oceanie Spokojnym, gdybym choć trochę nie znał geografii. Ale Aleksandrowi z pomocą przyszedł Arystoteles. Wytłumaczył królowi, co to jest i jakie to ma znaczenie. Stałem sobie z boku i słyszałem, jak mówił o „naukowym przełomie”, o „konsekwencjach” i „możliwościach”. Bardzo często wspominał o tym, że kulisty świat jest bez końca, że gdzieś tam są bajeczne Indie, natomiast co do Chin, to on się nie wypowie, słyszał tylko ode mnie, że są.

Wiadomo przecież, że kula ziemska nie ma końca. Co prawda, mówi się czasem „iść na koniec świata”, ale wszyscy wiedzą, że to takie powiedzonko, które znaczy „iść bardzo daleko”. Co to za miejsce ta Macedonia? Piraci, którzy nie wiedzą, że Ziemia jest okrągła? A jak taka Ziemia z końcem miałaby wyglądać? Jak naleśnik? No nie. Naleśniki są dobre, ale do jedzenia.

Patrzyłem na stosy rulonów na stole i myślałem, po co król wysyła tyle listów? Co takiego planuje? I kiedy znowu usłyszałem o „możliwościach”, wiedziałem. Niewątpliwie piracki król opracowywał zakrojoną na szeroką skalę akcję rabunkową. To dlatego i on, i Mały, i Arystoteles tak bardzo zainteresowali się moim globusem. Ten zakurzony grat z mojego parapetu pokazywał im nowe możliwości i to nieograniczone! Czy Polska może być bezpieczna od piratów? Chyba nie. A Indie i Chiny? Chyba też nie! Nauczono mnie, że nie wolno nikomu nic zabierać. Nie znam wielu Polaków, ani żadnego Hindusa czy Chińczyka, a już do nich wszystkich poczułem współczucie, kiedy sobie wyobraziłem, jak pirat kradnie ich ulubione klocki albo, nie daj boże, komiksy z Tytusem!

Podbiegłem do króla, zdumionemu Aleksandrowi wyrwałem globus i jego własnym mieczem, który ciągle trzymałem, zacząłem ciąć kulę ziemską.

— Nie oddam świata piratom! — krzyczałem.

Niestety, cięcie w globus nie było łatwe. Globus wypadł ze swojej objemki i zachowywał się jak zwariowana piłka. Co rusz, kiedy chciałem go ciąć, odskakiwał i turlał się w nieoczekiwaną stronę. Musiałem za nim biegać, żeby w ogóle w niego trafić. A kiedy już mi się udało, to nadział się jak oliwka na wykałaczkę i nie chciał z niej zejść. Żeby ratować sytuację, uniosłem miecz z nanizanym jak koralik globusem i popatrzyłem na macedońskich piratów z uczuciem wielkiej satysfakcji, byłem przecież na najlepszej drodze do uratowania świata od globalnego rabunku. Patrzyli na mnie ze zdumieniem.

— Ha! — krzyknąłem.

— Co ty robisz? — dopiero po chwili cicho zapytał Arystoteles.

Piracki król zmarszczył brwi, a Aleksander się rozpłakał. Wiedziałem, że nie jest dobrze.

— Przejrzałem wasze plany — wskazałem palcem na stół z listami. — Chcecie obrabować Polskę, Indie, a może nawet i Chiny. A tam mieszkają dzieci, chłopcy podobni do mnie i pewnie kilka sympatycznych dziewczynek. Nie mogę na to pozwolić!

Zapadła głęboka cisza, przerywana szlochem Małego. Król pogłaskał go po głowie, a potem wstał i podszedł do mnie. Patrząc na mnie złowrogo jednym okiem, wysunął palec wskazujący.

— Nie będziesz psuć zabawek mojego syna — syknął i mocno mnie puknął tym palcem w pierś.

— Au! — obaj zakrzyknęliśmy, bo spora iskra przeskoczyła między nami.

Król zdziwiony odsunął się ode mnie i podmuchał swoją dłoń. Arystoteles ostrożnie go wyminął i podszedł do mnie.

— Ty masz ładunki! — powiedział.

Delikatnie zdjął globus z miecza i popatrzył na dziurę, jaką w nim zrobiłem.

— Możesz mi powiedzieć, gdzie to jest?

Sprawdziłem. O nie! Zrobiłem dziurę dokładnie w Morzu Bałtyckim.

— Tu jest mój kraj — ze skruchą pokazałem miejsce pod dziurą.

Arystoteles zastanowił się chwilę.

— Coś mi to przypomina — mruknął.

Poszukał czegoś w swoim prześcieradle i wyjął z niego żółty kamyk. Potarł nim kilka razy o prześcieradło, a potem przybliżył do mojego przedramienia. Włoski na skórze stanęły mi dęba.

— Widzisz? Ma właściwości przyciągające. Wiesz, co to jest? — zapytał.

— Jasne, że wiem — burknąłem. — To bursztyn, a ta czarna kropka w środku to pewnie muszka. Kilka razy z rodzicami szukaliśmy takiego na plaży, ale znaleźliśmy tylko niewielkie okruszki.

Arystoteles popatrzył na globus.

— Teraz wiem, skąd jesteś — kiwnął głową. — Z północy, skąd ten słoneczny kamień pochodzi, hen daleko za dzikimi Celtami, gdzie żaden Grek ani Macedończyk jeszcze nie dotarł. Różne legendy krążą o twojej ziemi, że jest niegościnną, zasypaną śniegiem pustynią, bez życia prawie, na której żyją okrutne i dzikie ludy, brodzące w ciemnej mgle, które nigdy nie widzą słońca. Natomiast inni mówią, że to ciepła i piękna kraina, nad którą słońce nigdy nie zachodzi i żyje tam najszczęśliwszy lud świata, który nie zna chorób i trosk, zbiera bursztyn i żyje wspólnie z bogami. Nazywają go Hyperborejczykami, czyli tymi, którzy przebywają za źródłem mroźnego, północnego wiatru. A ty mówisz o Polakach. Może Hyperborejczycy to Polacy, może w istocie tak jest, nie wiem. Tak czy owak, miałem rację: albo jesteś wysłańcem bogów, który przyniósł nam wspaniały dar, albo małym, wstrętnym barbarzyńcą, który ten dar komuś ukradł.

Przytknął kamyk do dziury, którą zrobiłem w globusie. O dziwo, dobrze do niej pasował i Arystoteles zatkał nim otwór. Przyjrzał się swojej bursztynowej kompozycji.

— To na pamiątkę, żebym wiedział, gdzie mieszkają Polacy, bo tego globusa ci nie oddam. Jest dowodem na kulistość Ziemi, której domyślałem się od dawna. Wszak podczas zaćmienia Księżyca cień, jaki rzuca na niego Ziemia, jest okrągły, a kiedy patrzę na morski horyzont, najpierw widzę maszty, a dopiero później sylwetki płynących do brzegu statków. Tak, nasza Matka jest krzywa, ale ostatecznego dowodu nie miałem. Tego globusa będę strzegł pilnie, jak oka w głowie. A teraz — surowo spojrzał na mnie — coś ci wyjaśnię. Nie jesteśmy piratami. Nie mam pojęcia, skąd ich sobie wymyśliłeś. Może wśród was, Polaków, piractwo to rzecz normalna, ale nie u nas. Macedonia jest ważnym krajem, którym rządzi król Filip, a ten chłopiec, Aleksander, będzie kiedyś jego następcą i równie wspaniałym królem. Zapamiętaj sobie ich imiona, bo z pewnością jeszcze o nich usłyszysz. Pozwoliłeś sobie w ich obecności na bardzo swobodne zachowanie. Nie okazałeś im należnego szacunku. Wywijałeś przy nich mieczem jak szalony. — Arystoteles zamilkł, pokręcił z niezadowoleniem głową i dodał. — Mam nadzieję, że ci wybaczą.

Głośno przełknąłem ślinę. Aleksander przestał płakać. Jego tata patrzył na mnie złowrogo, pochylił się nad synem i zapytał.

— Co mam z nim zrobić?

Mały przekrzywił głowę, dokładnie tak samo, jak to zrobił w moim pokoju. Serce biło mi straszliwie, byłem przekonany, że wszyscy słyszą, jak wali w mojej piersi. Przecież mogą mnie uwięzić, dać lwom na pożarcie albo rekinom, zesłać do kopalni diamentów albo na resztę życia przykuć do wiosła na jakimś pirackim statku i już nigdy nie wrócę do domu. Królewicz jednak spokojnie otarł wierzchem dłoni łzy i powiedział.

— Wiesz co? Nawet ciebie lubię. Dziwny jesteś, ale odważny tak jak ja. Zresztą, już dzisiaj dałem ci wycisk — spojrzał na swojego tatę. — Niech wraca do siebie. On ma fajne, kolorowe zabawki, może kiedyś mi je pożyczy?

Z ulgą przypomniałem sobie bęcki od miotły, jakie od niego dostałem, i teraz nawet je polubiłem. Król znowu do mnie podszedł, chyba chciał mnie klepnąć, ale spojrzał na swój palec, w który wcześniej trafiła iskra, i się rozmyślił. Stanął prosto i przemówił.

— Twoja wizyta, chociaż niezapowiedziana, jest dla mnie bardzo ważna. Dziękuję ci, że przyniosłeś ten dziwny przedmiot, który udowodnił mi, że Ziemia jest okrągła jak dynia, końca nie ma i za Indiami mogą być nieznane i bogate kraje. Pomysł podsunąłeś mi przedni. Tak, czeka mnie wielka wyprawa na Wschód, tam, gdzie jeszcze o mnie i o Macedonii nie słyszano. Serce — walnął się w pierś — serce mam ze spiżu. Podbiję Azję, wieczną nieprzyjaciółkę Europy. Pomszczę wędrówkę Odyseusza i śmierć Achillesa! Świat — tutaj popatrzył na globus i coś szybko przeanalizował — może nie cały, ale będzie mój. A poeci i historycy będą wychwalać i opiewać moje czyny! A ty, chłopcze — spojrzał na mnie — choć głupiś, widzę, że serce masz dobre. W nagrodę puszczę cię wolno i abyś pamiętał o mojej łasce, możesz sobie zostawić ten miecz. Niech ci przypomina o wielkim rodzie Argeadów!

Z przejęcia nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Zdołałem tylko sztywno skinąć głową, że z wdzięcznością przyjmuję królewskie przebaczenie i królewski dar. Aleksander w milczeniu odprowadził mnie do drewnianej skrzyni i pomógł do niej wejść. Chciałem mu powiedzieć, że jest fajny i że z pewnością będzie dobrym królem. Ale nie zrobiłem tego, bo w naszych spojrzeniach już wszystko to było zawarte. Mocniej ścisnąłem miecz i znowu byłem w swojej szafie.

Wieczorem był dramat. Musiałem szybko nauczyć się wiersza o lwie. Na szczęście ten, jaki znalazłem, był krótki. Siedziałem na łóżku i recytowałem:

Lew ma, wiadomo, pazur lwi,

Lew sobie z wszystkich wrogów drwi.

Bo jak lew tylko ryknie,

To wróg natychmiast zniknie!

(Jan Brzechwa, „Lew”)

I ryczałem jak najęty. Mama siedziała obok i śmiała się do rozpuku. Wstyd mi było okropnie, ale pocieszeniem była myśl o schowanej pod łóżkiem machajrze. Tylko ona była w stanie wynagrodzić mi tę chwilę rycerskiego upadku.

A jutro obiecuję sobie sprawdzić, kim są Argeadzi, Arystoteles i Macedończycy w prześcieradłach. No bo, jeśli nie piratami, to kim?Szkoła

W poniedziałek rano była pobudka, śniadanie, a potem szkoła. Przez cały czas myślałem o mojej podróży do Macedonii i o mieczu. Postanowiłem nikomu o nich nie mówić. Nie byłem przygotowany na opowiadanie kolegom z klasy o mojej przygodzie, na przekonywanie ich o tym, że wcale jej nie zmyślam, żeby zrobić na nich wrażenie. Pewnie śmialiby się ze mnie albo chcieli na dowód zobaczyć miecz, a ja nie chciałem się nim z nikim dzielić. Pomyślałem, że każdy musi mieć jakąś tajemnicę i ja też taką mam, do tego super mega wyjątkową. Przyjemnie było siedzieć w ławce i myśleć, że mój królewski dar leży spokojnie pod łóżkiem i czeka, aż wrócę ze szkoły. Wiem, bo zaraz po przebudzeniu sprawdziłem go i nawet czule pogłaskałem.

A jednak to niesprawiedliwe, że mając taki miecz muszę być w szkole, wkuwać „h”, „ch” i słupki na mnożenie! Byłem już w czwartej klasie, „h” i „ch” znałem, bo przecież w komiksie o Tytusie jest Papcio Chmiel, pisany na pewno przez „ch”. W sumie to dziwne, że są różne znaczki, które czyta się tak samo. Kto to wymyślił? I po co? Pewnie zrobił to ktoś, kto nie lubi dzieci i chce, żeby nauka w szkole nie była łatwa i dzieci musiały pisać dyktanda.

Na matematyce mieliśmy powtórkę z dodawania pisemnego, strasznie nudne zajęcie, zacząłem więc zastanawiać się, czy „machajra” pisze się przez „ch” czy przez „h” i czas jakby przyspieszył. Spróbowałem swoje przemyślenia zapisać w zeszycie. Myślałem, ale nie mogłem się zdecydować i bawiłem się literkami. W pewnym momencie zauważyłem, że przed moją ławką stoi pani Ania, nasza wychowawczyni. Stoi i patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

— No? Witek — powiedziała. — Ile jest dwieście dwadzieścia osiem dodać sto dwadzieścia osiem?

Co to za pytanie! Zamknąłem oczy i spróbowałem policzyć w myślach. Do dwustu dwudziestu dodałem sto dwadzieścia i miałem trzysta czterdzieści. Dwie ósemki dodałem do siebie i miałem szesnaście. Ale nagle jedynka z szesnastki spłaszczyła się, wygięła, zrobiła metalowa i bardzo, bardzo podobna do mojego miecza. Już nie wiedziałem, co mam z nią zrobić, pogubiłem się w liczeniu.

— Otwórz oczy i popatrz na tablicę — usłyszałem głos pani.

Posłuchałem i zobaczyłem napisane na tablicy równanie. Wynik już tam był.

— Trzysta pięćdziesiąt sześć! — przeczytałem z zapałem.

Pani przytaknęła, ale nie zajęła się innymi dziećmi, tylko wzięła mój zeszyt.

_MO H IRA, MHAR, MACH IRA, M OCH ARA_

— Co to ma być? — pani zapytała. — Dlaczego w zeszycie od matematyki piszesz „moher”?

— Moher? — palnąłem zaskoczony.

— To wełna, z której robi się swetry i berety.

— Berety?

Usłyszałem, jak Czarek parsknął śmiechem i wykrzyknął.

— Berety!

Oczywiście po chwili dołączyły do niego chichoty innych dzieci. Czułem, że robię się czerwony jak burak.

— I do tego napisałeś z błędami. — Pani położyła zeszyt na ławkę. — Żebyś wiedział, jak pisze się „moher”, za karę za te bazgroły w zeszycie napiszesz to słowo pięćdziesiąt sześć razy. A ty, Czarek, podejdź do tablicy i napisz je tak, żeby wszyscy się go nauczyli. „Moher” pisze się przez samo „h”.

Usiadłem pokonany, a Czarek z cierpieniem w oczach podszedł do tablicy.

Na przerwie zdradzieccy kumple wołali na mnie.

— Witek ma berecik, wielki jak kotlecik! Trzyma go w plecaku! Załóż go zgnilaku!

Wyobrażacie to sobie? Czy tak upadają bohaterowie? Przez berety i kotlety? I wszystko przez tego Czarka, który zresztą najgłośniej krzyczał. No to też go przezywałem. A że na nazwisko ma Ogórek, to sami rozumiecie.

— Cezary Ogórek, kiełbasa i sznurek! Głupi korniszon siedzi w słoiku zamkniętym na klej!

A potem pobiliśmy się. Byłem wściekły. Chłopcy z naszej kasy już zwietrzyli ubaw i ustawili się szczelnym kółeczkiem wokół nas. Piotrek, znany szkolny łasuch, zbierał zakłady ze słodyczy: batonów, cukierków i lizaków, który z nas wygra. Zniżyłem głowę i całym ciałem staranowałem mojego wroga. Potem obłapiliśmy się i sapiąc, jak zawodnicy w zapasach, zakładaliśmy sobie chwyty najbardziej mordercze na świecie. Już go miałem, już prawie powaliłem na obie łopatki i byłbym zwycięzcą wszystkich słodkich zakładów, gdyby nie to, że Czarek mocno chwycił mnie za koszulę i urwał guzik, który spadł na podłogę, a potem jak pchełka wystrzelił spod obcasa jego buta i ze świstem gwizdnął Piotrka.

— Au! — zawołał Piotrek i złapał się za czoło.

Usłyszała to pani Ania i nas dorwała. Szybko wydusiła z nas, o co poszło. Powiedziała, że nie spodziewała się tego po nas i bardzo ją rozczarowaliśmy. Bicie kolegów jest naganne, strzelanie guzikami jest naganne, przezywanie się też jest naganne i bardzo źle o nas świadczy. Nikt nie ma wpływu na to, jak się nazywa, Ogórek to nazwisko jak każde inne i trzeba je szanować, a berety są dobre i paniom się podobają. No właśnie, paniom! Ale nie chłopakom!, zaprotestowałem w duchu. Pani nas ostrzegła, że jeśli jeszcze raz zobaczy, jak się bijemy, to dostaniemy szlaban na wycieczkę do parku dinozaurów.

— Phi! — uniosłem się dumą. — Tyle razy tam byłem, że nie muszę. Po co mi te pterozaury i brontozaury? Od razu widać, że są nieprawdziwe.

Pani otworzyła buzię ze zdumienia, a ja byłem zły. Nie dość, że nie dałem Czarkowi nauczki, to Piotrek zjadł wszystkie słodycze, tłumacząc, że mu się należy, bo stał się jedyną ofiarą dzisiejszej bójki.

— Widzisz? Mogłem dostać w oko — stwierdził, mieląc w buzi ostatniego cukierka, i na dowód pokazał palcem małego siniaka, jaki mu wykwitł na środku czoła.

A potem lekcje się skończyły i przyszła po mnie mama. Dlaczego na głowie miała beret? Kiedy tak patrzyłem na niego, zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co mama miała na głowie wczoraj i czy w ogóle wcześniej miała jakieś berety. Jeszcze dzisiaj rano byłem szczęśliwym człowiekiem, który nie zwracał uwagi na takie rzeczy. A teraz? Czy mamy beret jest zrobiony z moheru? Już chciałem ją zapytać, ale pomyślałem, że jeszcze ktoś usłyszy, a nie chciałem publicznie przypominać chwili mojej porażki na lekcji. Rozejrzałem się, czy ktoś z klasy widzi ten beret. Zauważyłem, że Adelka, z którą siedzę w ławce, uśmiecha się pod nosem. Nie wiem, z jakiego powodu, ale pewnie ze mnie. Na wszelki wypadek spojrzałem na nią tak groźnie, jak umiałem, a ona pokazała mi język. Fuj! Odwróciłem się od niej i poprosiłem mamę, żebyśmy szybko poszli do domu, bo chce mi się siusiu i nie wytrzymam.

— Możesz iść do toalety w szkole, jak tak bardzo musisz — mama zaproponowała. — Poczekam na ciebie.

— Nie! — głośno zaprzeczyłem. — Ja muszę w domu!

Złapałem mamę za rękę i mocno pociągnąłem ją w stronę wyjścia. Idąc przez hol po raz kolejny przeczytałem wielkie hasło, wiszące na ścianie.

SZKOŁA NASZYM DRUGIM DOMEM!

O nie!, pomyślałem z goryczą, kompletnie się z tym nie zgadzam! Szkoła nie jest moim drugim domem. Szkoła jest miejscem do męczenia dzieci. Milion razy lepiej jest być piratem i nie chodzić do żadnej szkoły! Przemaszerowałem przez główne drzwi. Z ulgą opuściłem szkolny budynek, nadal ciągnąc za sobą mamę.

Argos

Mama wyszła i nareszcie miałem okazję, żeby wziąć upragniony miecz. Wyciągnąłem go spod łóżka, pogłaskałem, w zaufaniu powiem, że nawet pocałowałem, ale nikomu o tym nie mówcie. Mając na uwadze to, co usłyszałem o ubiorze Aleksandra, a raczej o jego braku, postanowiłem naśladować jedynie macedońskie nakrycie głowy. W przedpokoju zajrzałem do koszyka z czapkami i szalami, mając nadzieję, że mama wyszła bez beretu. Beret był. Co prawda za duży i spadał mi na uszy, ale przed lustrem udało mi się go tak uklepać, że dobrze leżał.

— No — zadowolony mrugnąłem do swojego odbicia.

Mocniej chwyciłem miecz i zacząłem nim wywijać.

— Mach, mach! — głośno przy tym krzyczałem.

Zaraz zaraz… nagle przerwałem, bo dopadła mnie ważna myśl. Mach, mach?… No, to teraz już wiem, skąd ta dziwna nazwa „machajra”, od machania przecież! Więc machałem nią i machałem. Wyginałem się przy tym do przodu, do tyłu i w prawo i w lewo. Szast prast! Uginałem kolana, dzięki czemu miałem świetne pozycje i cięcia. W tej chwili mogłem dorównać Zawiszy Czarnemu, a nawet więcej, czułem, że sam Zawisza nie dałby mi rady! Toczyłem przed lustrem pojedynki z Krzyżakami, broniłem Jagiełły, wspierałem polskie wojska w bitwie pod Grunwaldem. Okrążałem siły wroga i wykorzystywałem jego słabe punkty. Raz nawet dałem w nos wielkiemu mistrzowi krzyżackiemu. Było super! Bitwa jednak zmierzała do nieuchronnego końca. Zmęczony patrzyłem na wielki finał. Polskie i litewskie wojska rozgromiły Krzyżaków, ostatnich maruderów brano do niewoli. Król Jagiełło zsiadł z konia niedaleko mnie i z wielkim zainteresowaniem obejrzał mój miecz.

— Ostrze, którego strzeże lew — powiedział głębokim głosem. — To wyjątkowy miecz dla wyjątkowego rycerza. Zobacz — uśmiechnął się i pokazał mi swój. Jego miecz był wielki, podobny do tych z muzeów, z rękojeścią w kształcie krzyża ozdobioną złotymi wzorkami. — To jest Szczerbiec. Chronią go imiona Boga: Sedalai i Ebrehel. Nigdy się z nim nie rozstaję. Pamiętaj, swojemu musisz dać imię.

Skinął mi głową na znak podziękowania za pomoc w zwycięskiej bitwie. Chciałem go uściskać, powiedzieć coś mądrego i wyjątkowo wytwornego, ale zorientowałem się, że najpierw muszę przed nim uklęknąć. Rzuciłem się na kolana i w tym momencie beret spadł mi na oczy i usłyszałem głośny zgrzyt. Rycerskie marzenie natychmiast się rozwiało, ponieważ zawadziłem mieczem o lustro. Z drżącym sercem uniosłem beret, na szczęście szkło było całe, tylko miecz, mimo że nieostry, wyżłobił w drewnianej ramie widoczną rysę.

Jaki on wspaniały! Zachwyciłem się. Król Jagiełło ma rację. Koniecznie muszę dać mu imię!

— Ha! — wydobyłem z siebie. — Tylko jakie?

Nie miałem zielonego pojęcia.

W poszukiwaniu wskazówki poszedłem do pokoju mamy, gdzie jest pełno mądrych książek. Próbowałem czytać ich tytuły, mając nadzieję, że coś fajnego w nich znajdę. Niestety. Były strasznie nudne, najczęściej zawierały takie słowa jak „historia”, „archeologia”, „dzieje”, z którymi nic nie dało się zrobić albo były dziwne, jak „Anabasis”, „Heroon”, „Vade”-coś tam. Bez sensu.

Już miałem zrezygnować z dalszych poszukiwań, kiedy zobaczyłem na biurku otwartą książkę, a w niej zdjęcie naczynia z namalowanym na nim obrazkiem. Przyjrzałem się. Na obrazku był dziób statku, pani z włócznią i trzech panów, gołych lub w prześcieradłach. Od razu się domyśliłem, że muszą być starożytni. Pod obrazkiem był podpis „Atena i Jazon z towarzyszami przy statku Argo”. Nie wiem, kim był Jazon, w związku z Ateną coś niejasnego kołatało mi się po głowie, zwróciłem natomiast uwagę na nazwę statku.

Argo, Argo… powtarzałem w myślach. Coś mi to przypomina. Tylko co? Nazwę klubu sportowego? Nie. Markę samochodu wyścigowego? Też nie. A może imię psa sąsiada? Nie, to już na pewno nie. Po dłuższej chwili wreszcie mnie olśniło i z uciechy klepnąłem się w czoło. No jasne! Argo przypomina trudną nazwę Argeadów, królewskiej dynastii Aleksandra, którą koniecznie chciałem zapamiętać. Niech więc będzie, zadecydowałem, niech mój miecz nazywa się Argo albo lepiej Argos, bo tak ładniej brzmi. Wyprężyłem się, uniosłem go wysoko i zawołałem.

— Drżyjcie wrogowie! Przed wami Witold Wielki, super komandos z Argosem! Juchu!

Potem, zanim mama wróciła ze sklepu, zamalowałem rysę w ramie lustra brązowym pisakiem. Tak na wszelki wypadek.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: