Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wizja lokalna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 1982
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
16,99

Wizja lokalna - ebook

"Wizja lokalna" zaczyna się w tonie zabawnej groteski, jednak rychło okazuje się, że podczas wyprawy na planetę Encję Ijon Tichy zetknie się z zasadniczymi problemami. Lem próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy można tak zorganizować porządek społeczny, aby zapewnić bezpieczeństwo, szczęście i wolność od cierpienia, jednocześnie nie ograniczając swobody jednostki i prawa do wyboru własnej drogi życiowej.

Spis treści

Spis treści
I. W Szwajcarii
II. Instytut Maszyn Dziejowych
III. W drodze
IV. Wizja lokalna
Appendix
Przypisy

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63471-40-8
Rozmiar pliku: 907 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. W Szwajcarii

Po wylądowaniu w Cap Canaveral oddałem statek do remontu i skoncentrowałem się na wilegiaturze. Po tak długiej wyprawie należał mi się odpoczynek. Kropką jest Ziemia tylko z Kosmosu, po wylądowaniu okazuje się spora. Wakacje zaś to nie tylko kwestia pięknej okolicy, ale i należytej ostrożności. Pojechałem tedy do kuzyna profesora Tarantogi, który ma rozsądny zwyczaj nieczytania prasy codziennej od razu, lecz dopiero po paru tygodniach, gdy się odleży. Wolałem wybrać uzdrowisko u znajomego niż w jakiejś publicznej bibliotece. Przecinać pola magnetyczne Galaktyki to nie w kij dmuchał. Kości porządnie mnie już łamią. Daje też znać o sobie kolano, które skręciłem sobie w Himalajach, gdy aluminiowy stołek zapadł się pode mną na obozowisku. Na reumatyzm najlepsze jest suche gorąco, oczywiście klimatyczne, a nie bitewne. Bliski Wschód jak zwykle nie wchodził w rachubę. Arabowie wciąż uprawiają ten przekładaniec, w którym ich państwa łączą się, rozłączają, jednoczą i biją się ze sobą dla różnych przyczyn, lecz już nie próbuję ich nawet zrozumieć. Nie byłyby złe nasłonecznione południowe stoki Alp, tam jednak nie postoi już moja noga, odkąd zostałem porwany w Turynie jako księżniczka di Cavalli albo może di Piedimonte. Nie zostało to do końca wyjaśnione. Przyjechałem na kongres astronautyczny, sesja skończyła się po północy, nazajutrz miałem lecieć do Santiago, zabłądziłem autem, nie mogłem znaleźć hotelu i wjechałem do jakiegoś podziemnego parkingu, żeby się choć za kierownicą zdrzemnąć. Jedyne wolne miejsce było wprawdzie zagrodzone jakimiś kolorowymi wstęgami, bodajże na znak, że księżniczka została komuś poślubiona, ale nic o tym nie wiedziałem, a zresztą jakie znaczenie mogło to mieć o pierwszej w nocy. Najpierw zakneblowali mnie i związali, położyli do kufra, auto wyprowadzili na ulicę, załadowali na wielką naczepę, którą wozi się fabrycznie nowe samochody, i powieźli w swe ustronie. Jestem wprawdzie mężczyzną, płci nie można jednak teraz rozpoznać od ręki, brody nie noszę, odznaczam się urodą, jednym słowem, wyciągnęli mnie z bagażnika u stóp wspaniałej górskiej panoramy i zaprowadzili do samotnego domku. Pilnowało mnie dwu drabów na zmianę, za oknem śniegi Alp, lecz oczywiście żadnego opalania się, nic z tego. Ze śniadym wąsaczem grałem w bierki, bo nie było go stać umysłowo na szachy, a drugi, bez wąsów, ale z brodą, miał przykry obyczaj nazywania mnie antrykotem. Było to aluzją do mego losu, jeśli księstwo nie zapłacą okupu. Już wiedzieli, że nie mam nic wspólnego z rodziną di Cavalli czy di Piedimonte, ale to wcale nie zbiło ich z pantałyku, bo zastępcze porywanie weszło już w życie. Przedtem raz i drugi uprowadzono nie te dzieci, co zostały upatrzone, i rodzice właściwych dzieci przyszli z pomocą niemajętnym. Potem to się przeniosło i na osoby pełnoletnie. Niemcy nazywają ten rodzaj eine Ersatzentführung, a oni się na tym znają. Niestety, gdy na mnie trafiło, już tych namiastkowych uprowadzeń namnożyło się, serca bogaczy stwardniały, i nikt nie chciał dać za mnie złamanego szeląga. Próbowali coś wytargować w Watykanie, Kościół jest profesjonalnie poświętliwy, lecz ciągnęło się to okropnie. Przez miesiąc musiałem grać w bierki i wysłuchiwać gastronomicznych gróźb faceta, który pocił się niemożliwie i tylko rechotał, gdy go prosiłem, żeby wziął tusz, toż w domu jest łazienka, ja sam go namydlę. Ostatecznie zawiódł i Kościół. Byłem przy ich kłótni, omal się nie pobili, jedni wołali, żeby rżnąć, a drudzy, żeby za łeb i fora ze dwora księżniczkę. Księżniczką uparł się mnie nazywać ten śniady. Miał kaszak na ciemieniu. Musiałem go wciąż oglądać. Jeść musiałem to samo co oni, z taką różnicą, że oblizywali się po makaronie z oliwą, a mnie mdliło. Szyja bolała jeszcze, odkąd usiłowali nakłonić mnie, żebym się przyznał, że jestem przynajmniej jakimś pociotkiem książąt, skoro wjechałem na ich parking, i za to, że ich tym oszukałem, porządnie mi przyłożyli. Odtąd Włochy przestały dla mnie istnieć.

Austria jest miła, ale znam ją jak własną kieszeń, a wolę jechać tam, gdzie dotąd nie bywałem. Pozostawała Szwajcaria. Chciałem się poradzić kuzyna Tarantogi, co o niej myśli, ale postąpiłem głupio, wdając się z nim w rozmowę, bo to jest wprawdzie globtroter, lecz zarazem antropolog amator, zbierający tak zwane graffiti po wszystkich ubikacjach świata. Cały dom zmienił w ich kolekcję. Gdy zaczyna mówić o tym, co ludzie wypisują na ścianach klozetów, oczy zapalają mu się natchnionym ogniem. Utrzymuje, że tylko tam ludzkość jest do samego końca szczera i że na tych kafelkach widnieje nasze „mane tekel fares”, jako też „entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem”. Fotografuje te napisy, powiększa je, zalewa pleksiglasem i wiesza u siebie na ścianach, z daleka wygląda to jak mozaika, a z bliska zapiera człowiekowi dech. Pod egzotycznymi, jak chińskie i malajskie, umieszcza tłumaczenia. Wiedziałem, że uzupełniał swe zbiory i w Szwajcarii, lecz postąpiłem głupio, bo on nie zauważył tam żadnych gór. Narzekał, że oni od rana do wieczora myją te ubikacje, niszcząc kapitalne napisy, nawet złożył w Kulturdezernat w Zurychu memoriał, żeby myli co trzeci dzień, lecz nikt nie chciał z nim mówić, a o tym, żeby go wpuścili do damskich toalet, nie było nawet mowy, choć miał z UNESCO papier, nie wiem, jak go wydębił, wyjawiający naukowy charakter jego prac. Kuzyn Tarantogi nie wierzy we Freuda ani we freudystów, bo od Freuda można się dowiedzieć, co ma na myśli ten, komu na jawie lub we śnie zjawia się wieża, maczuga, słup telegraficzny, polano, przodek wozu z dyszlem, pal i tak dalej, lecz cała mądrość się kończy, gdy ktoś śni bez wszelkiej okrężności. Kuzyn Tarantogi żywi osobistą animozję do psychoanalityków, ma ich za durniów, i musiał mi koniecznie wyłożyć dlaczego. Pokazywał mi perły swych zbiorów, rymowanki coś w osiemdziesięciu językach, przygotowuje bogato ilustrowaną książkę, kompendium z atlasem, oczywiście opracował też statystycznie, ile czego pojawia się na kilometr kwadratowy czy może na tysiąc mieszkańców, nie pamiętam już, jest poliglotą, choć z pewnym zawężeniem, ale i to nie jest byle czym, zważywszy bogactwo ludzkiego wysławiania w tej sferze. On zresztą twierdzi, że okoliczności miejsca paskudnie go brzydzą, rękawiczki chirurgiczne, dezodorant w sprayu, a jakże, lecz jako naukowiec musi w sobie pokonywać odruchy, w przeciwnym razie entomologowie studiowaliby same motylki i boże krówki, a o karakonach i wszach byłoby głucho. Bojąc się, żebym mu nie uciekł, trzymał mnie za rękaw, a nawet popychał w plecy, ku bardziej doniosłym miejscom ścian; nie narzekam, mówił, ale nie wybrałem sobie łatwego życia. Człowiek, który chodzi do publicznych pisuarów obwieszony aparatami fotograficznymi, obiektywami, który zagląda po kolei do wszystkich kabin, jakby się nie mógł zdecydować, wlokąc za sobą statyw, wywołuje podejrzliwość babek klozetowych, zwłaszcza skoro nie chce złożyć u nich swego balastu, lecz wszystko taszczy za drzwi, toteż nawet sute purbuary nie chronią go od przykrości. Szczególnie błyskanie flesza spoza zamkniętych drzwi zdaje się działać jak płachta na byka na te strażniczki moralności klozetowej, o których wyraża się z niechęcią. Przy otwartych drzwiach nie może pracować, bo to jeszcze bardziej je rozdrażnia. Dziwna rzecz, klienci, którzy tam zachodzą, też patrzą na niego spode łba, a bywało, że nie skończyło się na spojrzeniach, choć muszą być wśród nich autorzy i powinni być mu właściwie choć trochę zobowiązani za uwagę. W zautomatyzowanych wychodkach nie ma tych problemów, lecz on musi bywać we wszystkich, w przeciwnym razie zgromadzony materiał nie będzie ważką statystycznie reprezentatywną próbą populacji. Musi niestety ograniczać się do takich próbek, cały zbiór światowy klozetów przekracza ludzkie siły, już nie wspomnę, ile ich jest, ale on to obliczył. Wie, czym się pisze, gdy nic nie ma pod ręką, i jak, a zwłaszcza w jaki sposób niektórzy, parci inwencją, umieszczają aforyzmy, a nawet rysunki pod samym sufitem, choć po porcelanie i szympans nie wdrapałby się tak wysoko. Chcąc z uprzejmości podtrzymać rozmowę, zasugerowałem, że może noszą z sobą składane drabinki, i ta moja ignorancja wielce go rozsierdziła. W końcu urwałem się jakoś i uszedłem pogoni, bo gadał do mnie jeszcze na schodach, i bardzo rozeźlony tą wpadką, boż niczego nie dowiedziałem się o Szwajcarii, wróciłem do hotelu, gdzie okazało się, że kilka zawiesistych okazów, które mi wydeklamował, tak wlazło mi w mózg, że im bardziej je chciałem zapomnieć, tym uporczywiej pchały mi się w myśli. Zresztą ten cały kuzyn może i ma jakąś swoją rację, pokazując wiszący nad biurkiem wielki napis: homo sum et nil humani a me alienum puto.

Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich pasterskie dzwonki, kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci, zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot szwajcarskich zegarów. Rozwijasz świeżutką „Neue Zürcher Zeitung”, wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby, liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym szkłem, bo wokół ład i cisza. Może i są gdzieś nieszczęścia, ale nie tu, w sercu terrorystycznego niżu, proszę, na wszystkich stronicach kantony rozmawiają ze sobą przyciszonym bankowym dialektem, odkładasz więc niedoczytaną gazetę, bo skoro wszystko idzie jak w szwajcarskim zegarku, po cóż czytać? Bez pośpiechu wstajesz, nucąc starą piosenkę, ubierasz się i samotnie idziesz do gór. Cóż za błogość!

Tak to mniej więcej sobie wyobrażałem. W Zurychu stanąłem w hotelu opodal lotniska i wziąłem się do szukania cichego zakątka w Alpach, na całe lato. Kartkowałem foldery z rosnącym zniecierpliwieniem, tu odstręczały mnie obietnice licznych dyskotek, tam kolejki linowe, co porcjami wciągają tłumy na lodowiec, a ja nie lubię tłumów, miałem więc trudne zadanie, nie łaknąc ani gór bez komfortu, ani komfortu bez gór. Z pierwszego piętra na najwyższe wygoniła mnie nagłośniona orkiestra hotelowa oraz kuchenna wentylacja, stwarzająca fałszywe, pewno, lecz dojmujące wrażenie, że tłuszczu na patelniach nie zmienia się od lat. Na górze nie było lepiej. Co parę minut waliły we mnie grzmotem startujące niedaleko dżety. W Europie nie mówi się dżety, lecz odrzutowce, ale słowo dżet lepiej kojarzy mi się z biciem po głowie. Kulki w uszach nie pomagały, bo wibracja silników wkręca się człowiekowi w szpik jak wiertarka dentystyczna. Po dwu dniach przeniosłem się więc do nowego „Sheratona” w centrum, nie zdając sobie sprawy z tego, że to jest hotel w pełni skomputeryzowany. Dostałem apartament zwany z amerykańska „suite”, długopis reklamowy i plastykowy żeton zamiast klucza do drzwi. Można nim też odmykać pełną alkoholi lodówkę. Była połączona z centralnym komputerem. Telewizor na żądanie pokazywał momentalny stan rachunku. Dość nawet zabawne było patrzeć, jak bezustannie rosną mielące cyfry, w takim tempie, jak czas przy oglądaniu wyścigów, ale to nie były sekundy, tylko franki szwajcarskie. „Sheraton” szczycił się wskrzeszaniem starych tradycji, na przykład srebra stołowej zastawy świeciły w jadalni na wszystkich stołach, dawniej sztućce miały wygrawerowane napisy „Skradzione w «Bristolu»”, w „Sheratonie” nic tak drażliwego; w sztućcach jest coś, co sprawia, że drzwi podnoszą alarm, gdy wyjść na ulicę ze srebrem w kieszeni. Niestety doświadczyłem tego i gęsto musiałem się tłumaczyć. Długopis zostawiłem przy szklance, a łyżeczkę wetknąłem sobie do kieszonki, lecz to nie ukoiło wyperfumowanego fagasa, bo łyżeczka lśniła jak umyta, choć jadłem jajka na miękko. No więc cóż, oblizałem ją, taki mam zwyczaj, nie chciałem się jednak spowiadać z intymnych przyzwyczajeń Szwajcarowi, przekonanemu, że mówi po angielsku. Uznałem sprawę za umorzoną, ale gdym dla igraszki spytał telewizor o wysokość rachunku, wyświetlił go z ceną jednej srebrnej łyżeczki – stała na ekranie jak wół. Skoro za nią zapłaciłem, była moja, więc przy obiedzie wetknąłem taką samą do kieszeni, co wywołało następną awanturę. „Sheraton”, wyjaśniono mi, nie jest sklepem samoobsługowym. Łyżeczka, choć wliczona do rachunku, pozostaje własnością hotelu. To nie kara, lecz symboliczny gest kurtuazji wobec gościa, bo koszty sądowe obeszłyby mu się drożej. Podrażniło to moją pieniaczą żyłkę, żeby się poprocesować z „Sheratonem”, ale nie chciałem sobie psuć nastroju, który na razie składał się tylko z nadziei na Szwajcarię mych rojeń.

Przy drzwiach łazienki miałem cztery wyłączniki i do końca pobytu nie opanowałem ich przeznaczenia, dlatego wieczorem wlazłem do łóżka po ciemku. Do poduszki była przypięta karta z serdecznym pozdrowieniem dyrekcji oraz małą Milką, ale nie wiedziałem o tym. Najpierw wbiłem sobie tę szpilkę w palec, a potem jakiś czas szukałem czekoladki pod kołdrą, bo się tam zawieruszyła. Zjadłszy ją, uświadomiłem sobie, że trzeba znów myć zęby, i uczyniłem to po krótkiej walce wewnętrznej. Potem, szukając kontaktu przy łóżku, nacisnąłem coś takiego, że materac zaczął drżeć. O abażur lampy uderzała duża ćma. Nie lubię ciem, zwłaszcza gdy siadają mi na twarzy, chciałem ją trzepnąć, ale w zasięgu ręki był tylko gruby, twardo oprawny tom hotelowej Biblii, a Biblią niezręcznie jakoś. Goniłem za tą ćmą dość długo. Wreszcie poślizgnąłem się na alpejskich folderach, bo przejrzane ciskałem przedtem na dywan. Niby nic. Głupstwa, o których wstyd pisać. Gdy jednak popatrzeć głębiej, przestaje to być takie proste. Im większy komfort, tym więcej męczy, a nawet poniża duchowo, bo człowiek czuje, że nie dorósł do korzystania z jego ogromu, jakby stał z łyżeczką przed oceanem, ale mniejsza jednak o łyżeczki.

Nazajutrz z rana zatelefonowałem do pośrednika sprzedaży nieruchomości, pytając o mały, komfortowy domek w górach, może nabyłbym taki na letnią rezydencję. Robię czasem rzeczy, które zaskakują mnie samego, bo właściwie nie chciałem kupować żadnych domków w Szwajcarii. Zresztą sam nie wiem. Miasto było nie to, że pozamiatane, ale wyglansowane na wysoki połysk, parki jak zegarki i ta powszechna odświętność zdawała się zapowiedzią błogiego życia, do którego nie mogłem się jakoś dobrać. Zmarnowawszy dzień, wciąż niezdecydowany, gdzie wynająć letnie mieszkanie, postanowiłem możliwie rychło opuścić „Sheraton” i myśl ta przyniosła mi znaczną ulgę. Garsonierę, która mi odpowiadała, bo w cichym zaułku, znalazłem następnego dnia, i to nawet z dochodzącą, odziedziczoną po poprzednim lokatorze. Miał to być mój ostatni dzień hotelowego bytowania. Gdym skończył śniadanie, podszedł do mego stolika duży, siwy, szlachetnie wyglądający mężczyzna i przedstawił mi się jako mecenas Trürli. Położywszy wielką teczkę obok siebie, poprosił o chwilę uwagi. Powiedział mi, że znany milioner szwajcarski, doktor Wilhelm Küssmich, będąc od lat entuzjastą mej działalności oraz zapalonym czytelnikiem mych publikacji, pragnie mi jako dowód uszanowania i wdzięczności ofiarować na własność zamek. Tak jest, zamek, z drugiej połowy XVI wieku, nad jeziorem, nie w Zurychu, lecz w Genewie, spalony w czasie wojen religijnych, odbudowany i zmodernizowany przez pana Küssmicha – mecenas recytował historię zamku jak z nut. Musiał ją wykuć pierwej na pamięć. Słuchałem go coraz milej zdziwiony, że pierwotny osąd Szwajcarii, który zaczął mi już więdnąć w duchu, był jednak słuszny. Mecenas zwalił przede mną na stół olbrzymią księgę w skórze, właściwie album, pokazujący zamek ze wszystkich stron, także z wysokości, na zdjęciach lotniczych. Podał mi zaraz drugi tom, cieńszy, spis przedmiotów, czyli ruchomości znajdujących się w zamku, bo pan Küssmich nie chciał obrazić mnie widokiem gołych ścian i miałem przejąć szacowną budowlę wraz z całym inwentarzem, oprócz nieumeblowanych parterów, lecz na wszystkich wyższych piętrach same antyki, bezcenne dzieła sztuki, zbrojownia, a jakże, wozownia, ale nie dał mi czasu się tym delektować, bo spytał tonem oficjalnym, prawie surowo, czy jestem gotów przyjąć darowiznę? Byłem gotów. Mecenas Trürli zamarł wówczas na chwilę, czyżby modlił się przed przystąpieniem do tak poważnego aktu? Mężczyźni jak on zawsze wywołują we mnie iskierkę zawiści. Ich koszule pozostają anielsko białe o trzeciej nad ranem, ich spodnie nigdy się nie mną, a od rozporków nigdy nie odlatują im guziki. Doskonałością tą nieco mnie mecenas mroził, czy raczej usztywniał, lecz trudno było wymagać, by nieznany dobroczyńca skierował do mnie posła bardziej w moim guście. Poza tym nie należało zapominać, że znajdujemy się w Szwajcarii. Po pełnym godności namyśle mecenas Trürli powiedział, że finalnych formalności dokonamy później, a teraz będzie dość, jeśli zechcę złożyć podpis na akcie darowizny. Wyjął z aktówki drugą, przezroczystą; jak między szybkami leżał w niej ów starannie wystukany akt, i rozpostarł go przede mną na obrusie, podając mi zarazem swoje pióro, oczywiście szwajcarskie, złote, podobnie jak jego okulary. Następnie odsunął się nieznacznym ruchem od stołu, jakby zawieszał swoją obecność do czasu, gdy zapoznam się z treścią tak ważnego dokumentu. Przeczytałem więc wszystkie klauzule darowizny. Między innymi miałem się zobowiązać, że nie będę przez sześć miesięcy tykał dwudziestu ośmiu skrzyń, umieszczonych w sali rycerskiej, i gdy podniosłem oczy na adwokata, nim otworzyłem usta, powiedział, jakby czytając w mych myślach, że w tych oczywiście niezamkniętych skrzyniach znajdują się unikalne obiekty w rodzaju płócien starych mistrzów; otóż przekazanie ich na własność cudzoziemcowi, nawet tak znakomitemu jak ja, będzie wymagało pewnego czasu. Ponadto nie mogłem przez dwa lata odsprzedać zamku w całości bądź w częściach ani też udostępniać go osobom trzecim w inny sposób. Nic podejrzanego w tych klauzulach nie zauważyłem. Czy zresztą moja podejrzliwość nie była wyrazem przytłoczenia tą wspaniałomyślnością, która łańcuchami ciężkiej prawniczej niemczyzny Szwajcarów jak spuszczonym mostem wprowadzała mnie na zamkowe komnaty? Troszkę spociłem się, składając podpis, a wtedy mecenas Trürli podniósł małym, lecz władczym ruchem rękę i dwóch fagasów hotelowych, których dotąd nie zauważyłem, bo czekali dyskretnie za palmami, podeszło, aby uwierzytelnić autentyczność mojego podpisu swymi. Musiał ich tam ustawić w kącie już przedtem. Doprawdy zadbał o staranną oprawę tej sceny. Gdy zostaliśmy sami, Trürli poprosił, bym zechciał sygnować jeszcze osobny kodycyl na odwrocie aktu. Zezwalałem tam osobom upoważnionym przez ofiarodawcę, aby sprawdzały okresowo, czy dotrzymuję warunków 8, 9 i 11 paragrafu, to znaczy, czy nie gmeram w skrzyniach z drogocenną zawartością. Myśl, że jacyś obcy ludzie mają mi się kręcić po zamku i zaglądać, gdzie się im podoba, zmroziła mnie. Adwokat wyjaśnił czysto formalny charakter owego punktu. Akt, dodawał, nabrał mocy prawnej i mogę w każdej chwili objąć cały obiekt wraz z przyległym parkiem w posiadanie. Już wstawał, gdy szczęśliwie przyszło mi do głowy spytać, kiedy mógłbym osobiście wyrazić podziękowanie memu dobroczyńcy. Pan Küssmich był aktualnie bardzo zajęty, stał bowiem na czele koncernu wytwarzającego koncentraty żywnościowe, ze słynną pożywką Milmil na czele, a to jest preparat służący dziecięcemu zdrowiu na wszystkich kontynentach. Termin naszego spotkania przyjdzie ustalić osobno. Adwokat uścisnął mi dłoń, stary szafkowy zegar za nami począł wybijać jedenastą i w tych poważnych dźwiękach już jako pan na szwajcarskim zamku patrzałem, jak Trürli kroczy po dywanach, jak rozskakują się przed nim szklane tafle wyjścia, a szofer ze sztywną czapką pod lewym ramieniem otwiera przed nim drzwi czarnego mercedesa, i doszedłem do przekonania, że coś takiego od dawna mi się już właściwie należało.Appendix

Rozumowany słowniczek Ziemsko-Ziemski luzańskich i kurdlandzkich wyrazów obiegowych oraz synturalnych (patrz: Syntura).

Objaśnienie wstępne. Szybki rozwój encjologii stworzył potrzebę koncypowania haseł, stanowiących zwięzłe odpowiedniki takich wyrażeń encjańskich, które oznaczają nieznane na Ziemi pojęcia abstrakcyjne oraz konkretne obiekty.

Tym sposobem powstał słownik neologizmów, oddających jak najwierniej ich obcoplanetarne znaczenia. Poniżej przedstawiam garść wybranych haseł wziętych z tego słownika, mogą bowiem ułatwić lekturę niniejszej książki. Podałem też wyrażenia w książce niewystępujące, o ile odgrywają znaczną rolę w duchowym i materialnym życiu Encjan. Osoby naprzykrzające mi się mniej lub bardziej kąśliwymi uwagami, jakobym utrudniał zaznajamianie się z treścią mych wspomnień i podróżnych dzienników słowami-nowotworami, uprzejmie zachęcam do prostego eksperymentu, który wyjaśni im nieuchronność mego postępowania. Niechaj spróbuje taki krytyk opisać jeden dzień swego życia w dużej ziemskiej metropolii, posługując się wyłącznie słowami branymi z dowolnego słownika, wydanego przed XVIII stuleciem. Temu, komu takiej próby nie chce się przeprowadzić, uprzejmie odradzam branie do ręki mych książek.

Agatopteryx – także Megapteryx Sapiens – wielki bezlot rozumny, przodek Encjan, odpowiadający mniej więcej naszemu pitekantropowi.

Autoklaz – jedna z wielu instytucji szalikowych (szałochłonnych), zwanych też wyszalniami w Luzanii.

Awariat – komputer zachowujący się niedorzecznie wskutek awarii.

Bogoid – anielak, rodzaj androida-tłumacza, służącego też do wentylacji pomieszczeń i innych posług.

Cadaveria Rusticana – kierkarkur (kierdel karnych kurdli) na wypasie.

Civitator – od „civitas”, państwo – także: państwiciel – aktualnie rządzący komputer.

Defektyf – defekt etyfikacyjny, skutek niedowładu lub chwilowego pomieszania etykosfery.

Dekarz – obywatel luzański ukrywający się w czasie przymusowego poboru do rządu i innych najwyższych władz państwowych.

Demencja – demelioracja gleby na Encji, część typowych działań opozycji antysynturalnej, zmierzająca do otępienia inteligentnych tworzyw i skał, grysu, łupków, piasku, gliny itp.

Drepartament – kierdel kurdli (kierkur), jednostka administracji terenowej w Kurdlandii.

Drogista – uczony zajmujący się pomiarem długości dróg, jaką impulsy poszukujące w planetarnej pamięci określonych danych muszą przebyć, ażeby dotrzeć do tych danych.

Drwaleń – ryba-siekiera na Encji.

Dubliski – zdublowany bliski osobnik, np. krewny, powinowaty, przyjaciel, uśmierzający żałobę po utraconym lub żal wywołany niezgodnością charakterów (patrz też: Lalonizacja, Faksyfamilia, zresztą patrz, gdzie chcesz).

Dymant (Dyfamacji Monument) – pomnik niesławy stawiany wielkim publicznym winowajcom ze specjalnych elastycznych tworzyw, odkształcających się pod razami, lecz powracających dzięki relaksacji do stanu pierwotnego. Także ze spluwaczkami zamiast zniczów.

Ekstrakcjoniści – luzańska sekta pogorszycielska (także: maligniści). Mniemając, iż przyczyną frustracji społecznej jest zbytni dobrobyt, ekstrakcjoniści (zwani też wyrwatykami) usiłują nieść bliźnim pomoc przez ich zadręczanie.

EMCIA – Entropia Modułów Cyfrowych Inteligencji Automatów.

Faksyfamilia – zastępowanie trudnych krewnych lalonami (patrz: Lalonizacja).

Gdyby – warunkowe kajdany. Pojęcie to stanowi pochodną sytuacji, w której kajdany (i w ogóle wszelkie więzy) krępują tylko dopóty, dopóki nosząca je osoba tego sobie życzy, gdyż jeśli zapragnie się uwolnić, bystry spowodują rozpad (dyssypację) materiału, z jakiego składa się to, co krępuje ruchy.

Genialiż postępowy, Genialysis Progressiva – porażenie zbytnią mądrością, prowadzące do zwarcia wyjść z wejściami u komputerów; są to tak zwane kontemplaki.

Hyloizm – panująca religia Luzanii. Zapisałem sobie na karteczce, skąd pochodzi to słowo, ale niestety nigdzie nie mogę jej znaleźć.

Ignorantyka – dyscyplina naukowa, badająca wiedzę o aktualnej niewiedzy.

Ignorantystyka – dyscyplina naukowa odwrotna względem ignorantyki (patrz: Ignorantyka). Zajmuje się ignorowaniem aktualnej niewiedzy.

Inspert – ekspert, czyli biegły (uczony) w fazie wgłobienia nauki (patrz: Nauki wgłobienie).

Jaźnicowanie – technika dosładzająca życie, umożliwia współprzeżywanie tego, czego naraz nie można doznawać normalnie, dzięki podłączeniu różnotreściowych strumieni doznań do obu półkul mózgu, rozdzielonych przez rozjaźniacz.

Karkur – karny kurdel, także: Krowie (kroczące więzienie).

Krukułka – postać z bajek na Encji. Skrzyżowanie kruka z kukułką dzięki inżynierii genowej. Kruk odpowiada na pytania, czy odnośne jaja są kukułcze i świeże.

Kukurdel – kurdel-syjamski bliźniak.

Kurdesz – taniec w brzuchu kurdla (uwaga: nie taniec brzucha!).

Kurdynał – najwyższy kapłan w kurdlandzkiej starożytności.

Lalonizacja – zastępowanie osób naturalnych surogatowymi, obstalowanymi w odp. wytwórni.

Lubociąg – jak wodociąg służy na Ziemi do dystrybucji wody, tak lubociąg na Encji dostarcza (wg zamówienia) lubości.

Ludociąg – lubociąg przeznaczony do dostarczania dubliskich (patrz: Dubliski) oraz innych lalosiów i androidów. Transport zachodzi w stanie sproszkowanym, jest to tak zwana „Instant Person”, skupiająca się u obstalowanego po włączeniu zasilacza (patrz też: Lubociąg).

Łypant – sztuczny satelita, stacjonarny lub nie, służący do śledzenia zaprogramowanej (upatrzonej) osoby z orbity.

Nacjomobil – zamieszkany kurdel (zwierz-osiedle). Także: miastodont, miastochód, dreptak, chodowiec (nie: chodowca).

Najkur – najstarszy nad kurdlami, także: kurdliwoda, wyższy urzędnik administracji kurdlandzkiej, zawiadujący drepartamentem (patrz: Drepartament).

Nauki wgłobienie – gdy uczonym wiadomo, iż pewne dane i odkrycia uległy już przyswojeniu, atoli nie wiadomo, gdzie tych danych szukać, rozpoczynają się wyprawy w głąb nauki, czyli wgłobieniowe. Kierują nimi internistyczni eksperci, czyli insperci. Działalność tę zwie się też insploracją w przeciwieństwie do dawniejszej eksploracji.

Omamki, także: halucelki – mikrodeluzje osób naturalnych, jakoby były sztucznymi i na odwrót.

Ozadnictwo – przymusowe osadnictwo w tylnych regionach kurdla.

Pernormiści – sekta utrzymująca, że cywilizacja to zboczenie (perwersja), należy tedy uprawiać w niej perwersje (zboczenia), bo zboczenie w zboczeniu wyprowadza na prostą drogę, czyli przywraca do normy.

Polimiksja – nietrafne określenie sposobu zapłodnienia u Encjan. Właściwy termin to polisemia. Żeńska komórka płciowa nie może być zapłodniona przez jeden tylko męski plemnik; niezbędna dla inseminacji jest obecność co najmniej dwóch plemników, pochodzących od dwóch genetycznie nietożsamych samców (a więc nie mogą być oni jednojajowymi bliźniakami). Istnieje obecnie 47 teorii wyjaśniających, czemu ten typ rozmnażania się powstał na Encji, lecz z braku miejsca ich nie wymienię.

Polipol – poligon polityczny, rodzaj trenażera dla działaczy, może być zaminowany.

Połykanin – ten, kto został połknięty i zwrócony przez kurdla (patrz też: Umykanin).

POP – przymusowy pobór obywateli do najwyższych władz w Luzanii. Dawniej: postać osobliwie pikantna (także: sztuczniak, jako służący do igraszek; jeśli zastępuje właściciela na posiedzeniach, sesjach itp. – seśnik, patrz też: Lalonizacja, Faksyfamilia).

Porywka – dziecięca zabawa w porywanie (także: Uprowadzka).

Prepent – prewencja penitencjarna – zapobieganie premedytowanym złym uczynkom za pośrednictwem wszywanych w osobistą bieliznę czujników doloratorowych (zły zamysł powoduje gwałtowny atak rwy kulszowej, czyli ischiasu). Technika o znaczeniu już tylko historycznym w Luzanii.

Proponator – także wybierak osobisty, ułatwia wybór uciechy, rozrywki itp. Urządzenie niezbędne w obliczu nadmiarowych alternatyw. Uszkodzony, rozdeptany lub strzaskany przez właściciela sam natychmiast odtwarza się z prochu. Pozbyć się go nie można, gdyż porzucony dąży za posiadaczem nawet zamykającym się w pancernej kazamacie (dzięki odpowiednim drążycom).

Pryga – prywatna galaktyka, pojęcie reliktowe z czasów, gdy obywatele luzańscy mogli się ubiegać o zawłaszczenie mgławic eliptycznych i spiralnych. Obecnie dostępna jest tylko dzierżawa wieczysta na 10 000 lat.

Pseudozoa – zwierzęta syntetyczne, produkt inżynierii płodowlanej.

Roboty wywrotowe – roboty o wysoko ulokowanym środku ciężkości, tracące przez to łatwo równowagę.

Rozsianiec – porost, skażony nierozmyślnie bystrami, wskutek tego zarazem zmyślny i roztargniony. Oklina, gdy go deptać.

Ryczałt, inaczej prep – neuropreparat osobnika, skazanego na karę najwyższą w postaci dożywotnich mąk. Istnienie ryczałtów stoi pod znakiem zapytania.

Salto Rationale – także Prawo Inwersji Praktykowanych Sensów (PIPS). Wg tego prawa, jeśli pewna Idea ulega wdrożeniu praktycznemu, to gdy zostanie przekroczony próg Titixaqa, zaczyna ona działać odwrotnie, niż głosiła. Powyżej progu T. idee postępowe stają się regresywne, zapewniające dobrobyt wtrącają w nędzę, radujące frustrują itp. Próg T. wyznacza stosunek średnicy mózgoczaszki do iloczynu ze średniej powszechnego zniechęcenia i stałej (constans) NN (Nieuchronnych Nieporozumień).

Samoskon – zmyślniak (rodzaj robota), kończący z sobą po wykonaniu zaprogramowanego zadania, także: jedynak, demont (albowiem sam się demontuje). Nie mylić z rozebrą. (Rozebra to po prostu rozebrana zebra).

Sexofaciales – płciotwarzowe, zoologiczna nazwa wyższych zwierząt encjańskich (z uwagi na lokalizację narządów zewnętrznych, służących rozplemowi).

Smok – podsuszony zmok, (patrz: Zmok).

Socjomat – automat do gry (hazardowej) w państwo.

Spocznia – komputer w stanie spoczynku.

Squarcka próg – jest to próg namyślnienia środowiska, powyżej którego staje się ono mądrzejsze od zamieszkujących je istot rozumnych.

Starnak – starszy nad kurdlem, starosta, naczelnik miastochodu.

Synprekary – syntetycznie preparowane kariery, przykrawane do indywidualnych cech temperamentu.

Syntura – syntetyczna kultura, utworzona w Luzanii.

Ufnia – wiara w życie pozabystrowe.

Umykanin – ten, kto nie dał się połknąć kurdlowi.

Wirydyki albo zieleńce – owady, pełniące na Encji funkcję ziemskich roślin zielonych.

Zmok – zmoczony smok (patrz: Smok).

Zmory – zastawki (zabezpieczenia) moralne bystrów począwszy od 16 generacji, uniemożliwiające ich nazłośliwianie (malignizację) przez elementy przestępcze i dysydenckie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: