Wizna - ebook
Wizna - ebook
Tragiczny wrzesień 1939 roku.
Niemiecki korpus pancerny generała Heinza Guderiana uderza z całą mocą, usiłując zamknąć kleszcze wokół wycofujących się spod Warszawy polskich armii. Zakładano, że jego sukces przyniesie klęskę stronie polskiej po zaledwie dziesięciu dniach oporu.
Jednak na drodze pancernych zagonów staje polska załoga odcinka Wizna. Dwie kompanie piechoty ukryte w kilku betonowych schronach nad Narwią wsparte sześcioma działami. Mniej niż 700 żołnierzy przeciwko 40 tysiącom.
40 do 1.
Tak rozpoczyna się desperacka walka kapitana Władysława Raginisa. Bój do ostatniej krwi, naboju i samobójczej śmierci dowódcy, który przysiągł, że żywy swej pozycji nie opuści.
Dziś epizod ten znany jest jako legendarna obrona Wizny.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-617-3 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POGRANICZE W OGNIU
2 IX 1939, Jeżewo Stare koło Białegostoku, godzina 9.37
Poszarpana, pofalowana rzeka uciekinierów nieubłagalnie zalewała trakty, drogi i gościńce. Pstrokata, brudna i wystraszona, odpowiadająca krzykiem i paniką na każdy huk lub strzał, na wiadomość wykrzyczaną w tłumie – dzisiaj zwykłe plotki miały siłę gromu. Na południe i wschód sunęły zarówno wąskie chłopskie wozy zaprzężone w dwójkę wypasionych koni, jak i drabiniaste wehikuły, łomocące kłonicami, ciągnięte przez chude szkapy z pochylonymi łbami. Siedziały w nich całe rodziny. Na przedzie woźnica w czapce, smagający batem konie, dalej baby w chustkach, przytrzymujące wypchane, opięte sznurem toboły albo poduszki, pierzyny, kury, gęsi. A na każdej furmance można było naliczyć pięć, sześć, siedem, a czasem i więcej potarganych dziecięcych główek. Za nimi dreptały kołyszącym się krokiem czarno-białe i brązowe krowy. Tak uciekali zwykli chłopi. Wozy łomżyńskiej szlachty zagrodowej były mocniejsze, zwykle półkoszki, wyłożone plecionką z łoziny, albo kolasy – ze stopniami z boku do wsiadania. Jechali na nich wąsaci, poważni gospodarze w kapeluszach, ubrani odświętnie, żony, córki w rękawiczkach, wszyscy w butach, obok wiązane paskami walizki, worki. Nierzadko za wozem kłusował koń wierzchowy. Taki, którego szkoda było wyprowadzać do pracy na roli.
Z boków postępował zbity tłum pieszych objuczonych bagażami; mężczyźni w nakryciach głowy, płaszczach, z plecakami, szukający komend uzupełnień, zapłakane kobiety, dzieci, bose i w bucikach – byle dalej od granicy, byle na zbawczy, wyczekiwany wschód, tam odpoczynek, tam spokój.
– Niemcy! – rozlegało się w tłumie co jakiś czas. – Niemcy idą! Samoloty słychać!
I wtedy zbity wąż uciekinierów rozpraszał się, przyśpieszał, czasem się ścieśniał. Gdzie droga się zwężała, powstawał ścisk i zator, słychać było wymyślania, trzask batów, płacz dzieci, na ziemi poniewierały się rozwalone kosze, toboły i bagaże, tratowane końskimi kopytami.
– Spalili Niemcy Bogusze i Lipówkę! – szło z ust do ust. – Chałupy, stodoły, brogi, wszystko! W odwecie za naszych ułanów! Do ludzi jak do psów strzelali!
Tłumy ciągnęły nieprzebranymi potokami, masa ludzi, koni, rowerów, małych, czterokołowych ręcznych wózków, wyglądających jak miniatury dużych wozów, czasem zabłysnął chromem reflektorów samochód. Tak uciekały władze powiatowe, gminne, bo policjanci z karabinami na plecach szli, prowadząc po piasku rowery. Był drugi dzień wojny, a chaos i panika ogarniały całe Łomżyńskie i Podlasie.
A jednak w przeciwnym kierunku też płynął wąski strumyk – poboczami, bo droga była zajęta przez uchodźców, dwoma długimi szeregami szli zawzięci, spoceni i dyszący polscy żołnierze w czapkach polowych, przebijający się w stronę frontu, skąd czasem nadchodził głuchy, przytłumiony łomot wystrzałów.
Kapitan Władysław Raginis jechał na czele sekcji konnych zwiadowców z pułku piechoty. Wyprostowany, szczupły, w okrągłej czapce zwanej „kopówką”, z granatowym otokiem i takimi samymi „łapkami” z zieloną wypustką na kołnierzu kurtki. Za sobą prowadził sto trzydziestą szóstą kompanię saperów z Grodna kapitana Tadeusza Jurowskiego. Czterech oficerów, stu szeregowców i podoficerów. Długi wąż ludzi i koni; siedemnaście wozów, na końcu biedka z ładunkami wybuchowymi, ciągnięta przez pojedynczego gniadego wałacha.
Szli chmurni i zacięci, bo tłum, choć pozdrawiał ułanów okrzykami i brawami, nieskory był do rozstępowania się przed wojskiem. Na próżno sekcyjny kapral krzyczał, groził, roztrącał ludzi końską piersią; ustępowali niechętnie, uchodzili dopiero prawie tratowani przez konie. Zwiadowcy jechali poboczami, przeskakiwali przez rowy, co było o tyle niewygodne dla Raginisa, że jego gniady koń Karo nie lubił przeszkód, zresztą nie tylko ich. Było to zwierzę nieugięte w pysku, w obliczu zaś rowów i innych ograniczeń, w rodzaju drąga leżącego na ziemi, uparte aż do tępoty; całe szczęście – nienarzucające jeźdźcowi swojego widzimisię. Karo po prostu przysiadał na zadzie, tulił uszy, broniąc się do ostatka przed wysiłkiem, ale nie robiąc innych niespodzianek, w rodzaju stawania dęba czy baranków. Ukłuty solidnie ostrogami, zamiast po prostu przejść – przesadzał przeszkodę nerwowym skokiem. Im dłużej Raginis siedział w siodle, tym większego przekonania nabierał, że w Osowcu dali mu po złości najgorszego i najbardziej nieruchawego remonta. I tylko jego ordynans Gierszułł cmokał z zachwytu nad wielkim, krągłym zadem i potężnymi kopytami konia. Fochy wierzchowca zaś były tylko dowodem jego mądrości.
– Un tyż musi jak człowiek pomyśleć, żeby w byle rowie kopyt nie połamać – mówił ordynans na postojach, sypiąc bez opamiętania owies do żłobu Karo.
W Jeżewie Starym, gdzie przed folwarkiem i browarem Glogera krzyżowały się wszystkie możliwe drogi: szosa z Białegostoku do Warszawy – w atlasie Polskiego Touring Klubu figurująca jako „droga bita, średnio dobra” – z traktami z Tykocina i Wizny, nader podłymi, utworzył się zator. Nikt nie kierował ruchem, poza patrolem kilku zziajanych harcerzy w rogatywkach, czerwonych chustach, z chlebakami przewieszonymi przez ramię. Co jakiś czas zatrzymywali ludzi na szosie, by przepuścić ludzką ciżbę napierającą od północy, oczyszczając drogę na Kruszewo i Wysokie Mazowieckie.
Raginis podjechał tam pierwszy, był świadkiem, jak spomiędzy uciekinierów ciągnących od strony Warszawy wyjechał, przebijając się przez tłum donośnym dźwiękiem klaksonu, obły i niski austro-daimler z pochyloną przednią szybą. Tylne siedzenie załadowane było kuframi i walizami, zwiniętymi w rulon dywanami i koszami z porcelaną. Na przednim rozwalił się podpułkownik w galowym mundurze, błyszczący rzędem medali na piersi. Za kierownicą z kolei zasiadał oficer w stopniu porucznika, pewnie adiutant, ale jakby nieobecny, uciekający gdzieś wzrokiem. Z tyłu, wciśnięta między bagaże, siedziała młoda, szczupła kobieta w niebieskiej sukience w kwiaty, na oko ze trzydzieści lat młodsza od podpułkownika. Na głowie miała równie niebieski kapelusik z woalką, ozdobiony pękiem sztucznych kwiatów.
– Na Białystok dobrze jedziemy? – Podpułkownik zamachał na najbliższego harcerza. – Ej, druhu, do ciebie, do diabła, mówię! Dobrze?
Wezwany harcerz odsunął do tyłu czapkę, pokiwał głową.
– Puszczajcie! My ze sprawą do sztabu!
– Front jest na północy, o tam, panie pułkowniku – powiedział harcerz. – W Osowcu potrzebują oficerów, tędy dotrzecie do Strękowej Góry, tędy. – Pokazał drogę.
– Co ty mi chrzanisz, gówniarzu! – rozzłościł się oficer. – Z drogi!
Tymczasem piękność w kapeluszu ze sztucznymi kwiatkami pochyliła się w przód i dłonią w rękawiczce nacisnęła na klakson, trąbieniem dając znać, jak bardzo jest zniecierpliwiona.
Na próżno! Harcerze stanęli przed samochodem jak mur, własną piersią zatrzymując szarżę panny. A tymczasem od strony Tykocina waliły coraz to nowe furmanki, wozy, bryczki, długie szeregi uchodźców. Znów zabrzmiał klakson, austro-daimler szarpnął się, ale na harcerzy nie wjechał, zatrzymał się, warcząc motorem jak wściekły pies.
– Pan tu dowodzi? – zawołał podpułkownik do Raginisa. – Pana posterunek? Ja w życiu, jako stary żołnierz, nie widziałem takiego burdelu! Proszę nas puścić!
– Miejsce prawdziwego żołnierza jest na froncie, a pan ucieka! – odparował kapitan. – Nie uczyli pana w sztabie, że rola dowódcy polega na dawaniu dobrego przykładu?
– Co? Co pan powiedział?! – wybuchnął podpułkownik. – Pan kapitan jak się nazywa? Jaki przydział?
– Już, już robimy przejście, panie kapitanie! – meldował tymczasem, salutując, druh. – Przejście dla oddziałów WOJSKOWYCH – zaakcentował. – Przejście!
– Ja jeszcze nie skończyłem! Proszę się zatrzymać! – krzyczał wściekły podpułkownik.
– Kłusem marsz! – zakomenderował Raginis, skręcając w prawo z szosy. – Całuj pan Karo w zad.
Zakotłowało się na błotnistym skrzyżowaniu, jeden z harcerzy poleciał w bok, kiedy odtrącił go dyszel, omal nie stratowały kłusujące konie, zacinane batem przez zarośniętego chłopinę. Na wielkim wozie stłoczona siedziała cała rodzina, baba w chustce, sześcioro synów w za dużych paltach i opadających na oczy czapkach. Za wozem dreptali zbitym tłumem czarni i brodaci tykocińscy Żydzi, dźwigając kosze towarów i dobytku. Za nimi cisnęły się suche i dostojne, bose chłopki, ktoś poganiał kulejącą krowę.
Zwiadowcy konni wpadli między nich, rozpychając tłum. Buchnęły wyzwiska, krzyki, ale ludzie rozpierzchli się, robiąc miejsce dla kolejnych żołnierzy. Saperzy przedarli się, bo maszerowali zwartym szykiem, dwójkami, każdy z plecakiem, poza karabinem objuczony jeszcze łopatą, której stylisko, zakończone kulą, sterczało wysoko ponad lewym ramieniem. Maszerowali jak na paradzie, choć mundury pokryte były kurzem, a wzrok przekrwiony.
– Ułani! Ułani! – krzyknął ktoś. – Wojsko idzie!
– Na Niemców!
– Już oni dadzą im bobu!
– Na bok! Ustąpcie miejsca! – krzyczeli harcerze.
Gwar cichnął z każdym kolejnym krokiem. Kolumna skręciła znowu – wbijając się w odchodzącą ukośnie drogę na Zawady i Strękową Górę. Szli w żółtych promieniach dopalającego się lata, maszerowali jak na starych obrazach. Z tyłu Raginis usłyszał jeszcze powtarzający się dźwięk klaksonu i cichnące krzyki.
– Widziałeś! – syknął jeden ze zwiadowców do ucha starszego strzelca. – Wszyscy wieją. Oficery, wójt, starosta też już wiatrował. Co to będzie?
Starszy strzelec kiwnął znacząco głową w kierunku pleców Raginisa. Kapitan jednak się nie odwrócił. Szli na Wiznę.
Wizna, godzina 11.24
Za Zawadami na drodze zrobiło się pusto, a kiedy minęli skrzyżowanie dróg pod Strękową Górą, napotykali już tylko pojedyncze wozy i grupki uciekinierów. Kiedy minęli lasy, gdzie jasny brąz sosen mieszał się z bielą brzóz, z lewej roztoczyła się przed nimi panorama łąk i mokradeł, za którymi szarzały strzechy chałup wsi Kurpiki. Z prawej poczęły się wznosić niewysokie piaszczyste wzgórza nad Narwią, która płynęła tutaj w kierunku zachodnim, aby po kilku kilometrach połączyć się z Biebrzą i skręcić bardziej na południe. Przed wsią i wzdłuż drogi zarysowały się poszarpane, kolczaste gąszcze zasieków, co znaczyło, że właśnie dotarli do głównej pozycji obronnej, do pododcinka Kurpiki. Stanowisk artylerii ani schronów bojowych w Górze Strękowej, Kurpikach i Maliszewie nie było stąd widać. Wszędzie wzdłuż drogi uwijali się junacy kopiący rowy dobiegowe, żołnierze rozciągający ostatnie druty, zbijający i ustawiający kolczaste kozły, którymi miano zagrodzić bitą, choć wąską szosę przed Niemcami.
Raginis prowadził saperów prosto na most, drogą, która biegła nasypem, gdyż z obu jej stron rozciągały się łąki i trzęsawiska między Włochówką a Maliszewem. Niestety, z powodu upalnego lata były mocno wyschnięte.
Przybyli na wysuniętą pozycję odcinka Wizna. Dwa schrony bojowe – dobrze schowany Sulin na północ od nich i drugi nad samą Narwią, na wprost Wizny, we Włochówce – były już ukończone. Junacy rozbierali ogrodzenia z desek, kopali jeszcze doły pod dwa mniejsze stanowiska, na zakrętach szosy podchodzącej do mostu. Za to w pewnej odległości od rzeki rozciągał się cały pas zasieków na linii Sulin – Smolarze, a także wzdłuż drogi do tej ostatniej wioski. Najmocniejsze były przy przeprawach, rozciągały się też wzdłuż szosy. Z tej strony junacy i pionierzy kończyli właśnie ustawianie zapór przeciwczołgowych: lasu żelaznych pali sterczących skośnie z zabetonowanych dołów i kozłów zbudowanych z pociętych palnikami szyn kolejowych.
Przed sobą nieco w dole ujrzeli rozległą przestrzeń łąk i mokradeł – zielono-brązowawych po upalnym, suchym lecie – przeciętą na środku szaroniebieską wstęgą Narwi. Droga wspinała się wyżej, przechodząc w żelazny most o drewnianej, skręconej śrubami nawierzchni, spinający rzędem przęseł oba brzegi niczym łańcuch. Łagodnie wznoszące się i opadające przęsła ciągnęły się przez ponad pół kilometra, górując nie tylko nad samą rzeką, ale i jej bagnistą doliną. Niestety, Narew opadła. Zwykle wzburzona, a po roztopach zalewająca niczym morze okoliczne pola i łąki, teraz płynęła wartko wąską smużką szarości roztapiającej się wśród kęp trzcin i suchych traw.
Z lewej strony była Wizna, miasteczko krętych uliczek, ze starym kościołem z czerwonej cegły i górą po zamku czy też grodzie, przy której przycupnął mały cmentarz. Gęsto zaludniona, pełna drewnianych domków ściśniętych wokół głównej ulicy, rynku i kilku zaułków.
– Panie kapitanie – powiedział Raginis do dowódcy saperów, gdy już zsiadł z konia i oddał wodze luzakowi – witam na odcinku Wizna.
– Myślałem, że to pozycja straceńców. – Kapitan próbował się uśmiechnąć, choć był szary i zmęczony, jak wszyscy jego ludzie.
– Raczej boczno-tyłowa. Patrząc w stronę granicy, po prawej mamy starą, jeszcze carską twierdzę w Osowcu. Po lewej Łomżę. Tak więc siedzimy pośrodku, na błotach. Jeszcze nie widzieliśmy Niemców. Tylko wieczorem samoloty. Może pan dać spocznij.
– Tak jest! Spocznij, zbiórka w plutonach!
– Pańskie zadanie jest proste, proszę przejąć od pionierów i obsadzić most, jak najszybciej go zaminować. Jeszcze nam Szwaby wlezą do Białegostoku.
– Rozumiem. Zaraz przystąpię... Natychmiast.
– Nie tak zaraz – uśmiechnął się Raginis. – Zjedzcie najpierw obiad.
– Przepraszam, ale nie wydali nam kuchni. Znaczy dali, ale rozleciała się po drodze. Prawdziwa kuchnia polowa, została w polu, niech ją...
– ...szlag. Dobrze – zafrasował się Raginis – pobierzcie obiad z naszej i junackiej. Jak nie starczy, niech gotują dodatkowy, powiedzcie, że pan kapitan kazał. A potem – ogarnął ręką most i umocnienia – do roboty!
– Kompania plutonami po posiłek – rozkazał Jurowski.
Na szosie zrobił się ruch, saperzy zaroili się jak pszczoły, ciągnęli plutonami do lasku, gdzie dymiły kuchnie polowe.
– Z tego, co widzę, budowa jeszcze nie zakończona.
– Niech pan pozwoli za mną, kolego. – Raginis poprowadził sapera wzdłuż szosy, do miejsca, w którym junacy wykopali już dół pod schron bojowy blokujący drogę na most, a cieśle zaczęli zbijać szalunki.
Z gromady wysunął się mężczyzna w roboczym kombinezonie, poszarzały na twarzy, niewyspany.
– Nasz technik, pan Michał Szymonowicz – przedstawił go Raginis. – Poznajcie się, bo pan kapitan ciekawy, jak idą postępy.
– Nie chcę wróżyć z fusów, ale... robimy, co możemy.
– Przecież wiem, panie Michale.
– Te małe schrony będą musiały poczekać. Brakuje mi szalunków i dobrej stali. Potrzebujemy góra dwóch tygodni, żeby wykończyć wszystko.
– Długo.
– Beton musi związać, z całym szacunkiem, panie kapitanie.
– Do tego czasu będziemy w Berlinie, przynajmniej jeśli wierzyć zapewnieniom naszego naczelnego wodza. Sam nas tu odwiedził!
– Rydz-Śmigły? – Jurowski wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Marszałek?
– A jakżeby inaczej. Razem z generałem Fijałkowskim, z podpułkownikiem Szyllingiem. Przyjechali do Góry Strękowej pięcioma taksówkami. Pomyśl pan sam, niespodziewanie wizytowali schrony na wzgórzu sto dwudziestym szóstym, a wartownik przy wejściu do dolnego zaprezentował broń i wpuścił marszałka, bo go poznał. I złamał regulamin, za co zdjęli go z posterunku, a dowódcę warty ukarali aresztem. Potem było jeszcze lepiej, nieprawdaż, panie Michale?
– Kierownik budowy głównego schronu uciekł... z wrażenia – dokończył Szymonowicz. – Więc mnie wezwali i udzielałem wyjaśnień samemu marszałkowi, razem z kapitanem Grocholskim. Łydki same się trzęsły.
– Na szczęście mnie tu jeszcze nie było. – Raginis uniósł ręce, jakby odżegnywał się od tego wszystkiego. – Kopuły przywieźli?
– Gdzie tam. Na waszym schronie dowodzenia zamontowali na razie tylko jedną.
– Sam pan widzi, że traktują nas jak piąte koło. Pozycja tyłowa. Nie dają kopuł, nie wysyłają pomp i filtrów do oczyszczania powietrza. Nawet rur głosowych nie ma. Dobrze, że mamy chociaż zapasy na cztery dni. Wydali wam coś w Białymstoku?
– Nam? Nie, tylko ładunki wybuchowe.
– Zapraszam w takim razie do naszego skromnego oficerskiego stołu. Pobierzcie... moją porcję, dzisiaj zjem ze zwykłym wojskiem.
Kuchnia była w lasku po drugiej stronie drogi, pod sosnami. Jednak Raginis skierował się w inną stronę – do tej przeznaczonej dla obsady pozycji wysuniętej, pionierów fortyfikujących most, a teraz także dla saperów. Zastanawiał się, jakie będzie miał z tego powodu przeprawy z płatnikiem, ale machnął na to ręką.
Podszedł do kuchni, pojawił się tak niespodziewanie, że kucharzowi wypadła chochla z ręki, zadzwoniła na zielonkawej blasze.
– Matko boska! Pioter! – krzyknął do szeregowego kuchcika. – Wizytacja!
– Niezapowiedziana wizytacja, Wicik! Pokażcie, co tam za gnaty macie w garnkach? Jakąś chudą krasulę? A może samą wodę?
– Gulasz wołowy z kartoflami, panie kapitanie. Wedle rozkazu i podług tabeli.
– Wczoraj był gulasz, dzisiaj jest gulasz, jutro pewnie też będzie. A pojutrze?
– Pojutrze, panie kapitanie, zamelduje się wodzianka ze szperką.
– O, dlaczego? Coś się nie starasz, Wicik. Ludzie są źli, jeszcze cię wrzucą do kotła.
– Za pozwoleniem, panie kapitanie, jak mam się starać, skoro zapasy się kończą? Nie sprzedają nic chłopy. Kabany, farfocle, paruszuki, wszystko pochowali po stodołach, po piwnicach. Mówią, że wojna. Z próżnego to i Salomon nie naleje, co dopiero biedny starszy strzelec Wicik.
– Coś zaradzimy. Tymczasem daj popróbować.
– Nie lepsze, panie kapitanie, w oficerskiej kuchni?
– Przecież mówiłem: wizytacja. Nakładaj, nie gadaj.
– Piotruś, menażka dla kapitana.
Wicik starannie, z namaszczeniem, jak ksiądz, odkręcał mocowania dwóch z trzech kotłów, z jednego zaczerpnął wielką chochlą gulaszu, z drugiego kartofli – na otwarte wieczko.
– Smacznego i na zdorowie, panie szarża. Samo gęste, ze dna – dorzucił, wbijając w gulasz łyżkę.
Raginis stał przez chwilę, nie wiedząc, gdzie z tym wszystkim pójść. Nie jadł od rana, z rana zresztą też mało co; nie było czasu. Tymczasem prowizoryczne stoły koło kuchni zajęte już były przez saperów, podobnie jak wszystkie pieńki, zwalone drzewa i miejsca dokoła. Przechodząc, złowił strzępy rozmów.
– Mówiłem, władze wieją, a najbardziej panowie sanacja!
Raginis nie zatrzymywał się, nie zwracał na to uwagi, choć może powinien, po prostu jak cień przesunął się za plecami żołnierzy. Widzieli go; ktoś się zakrztusił, inny zerwał się i zasalutował, potrącając menażkę kolegi. Krzyki, stłumione przekleństwa. Najgorsze, że to wszystko byli kopiści, z jego trzeciej kompanii fortecznej. Kadra podoficerska była dobra, ze szkoły w Osowcu, ale ludzie – cóż, z poboru. Odciął się od nich, siadając samotnie na ostatnim wolnym pniaku. I wtedy poczuł na sobie czyjś wzrok.
Spojrzenie należało do dwóch... dziewczynek. Miały może osiem, może dziesięć lat. Młodsza z kokardą wplecioną we włosy. Przybrudzone, w długich kamizelkach, w starych, spękanych bucikach. Spoglądały nie tyle na kapitana, ile na menażkę w jego ręku. Raginis też patrzył, patrzył... i wzdychał.
– No, chodźcie tu – powiedział w końcu, stawiając naczynie na pieńku. – Proszę – wręczył starszej łyżkę – najpierw jedna, potem druga. Podzielcie się ładnie a równo.
Nie musiał ich zachęcać. Wygłodzone dzieciaki jadły na przemian, wyczyściły menażkę dosłownie w kilka chwil. Raginis zobaczył, że młodsza zaczęła dosłownie wylizywać wieczko. Wtedy delikatnie wyjął im menażkę z rąk.
– Dziękujemy – pisnęła starsza.
– Podjadłyście, idźcie do rodziców. Macie tu jakichś, prawda?
Pokiwały głowami, a potem odbiegły w podskokach. Kiedy z opróżnioną manierką wrócił do kuchni, Wicik uśmiechnął się szeroko.
– Pan kapitan po dokładkę? Ni ma. – Rozłożył ręce. – Kotły puste, piechota wszystko wyjadła. Herbaty nawet ni mam.
– Są jeszcze suchary – rzucił kuchcik. – Ale nie wiem, czy pan kapitan...
Z garścią wojskowych sucharów szukał znowu miejsca przy szosie. Zobaczył swój poczet, ordynansa Gierszułła, chudego, ponurego chłopa, młodziutkiego i gładkiego jak panna strzelca Jarmulika, pozostałych obserwatorów. Chciał posilić się chociaż sucharami, ale wtedy poczuł wzrok konia, gniadosza przywiązanego do drzewa. Wolny, leniwy Karo spoglądał na Raginisa jakoś tak żałośnie, że kapitan westchnął ciężko, skruszył w ręku suchary i podsunął kawałki na otwartej dłoni pod toporny, garbonosy pysk.
– Bierz, oparchu – mruknął. – Lepszy pewnie z ciebie gulasz niż wierzchowiec.
– Gdzież tam – jęknął ordynans. – Panie kapitanie złoty, to kuń dobry, że lepszego nie znajdzie. Prawda, że trochę wolno myśli, ale on siły zbiera, coby na Szkopów szarżować.
– Wszędzie tam jego ojczyzna, gdzie owies – rzucił Jarmulik. – Zupełnie jak u ciebie: tam dom, gdzie pełna miska.
I wtedy nisko nad drzewami przemknął cień.
Nawet w kilka chwil później Raginis nie mógłby odtworzyć tego, co stało się na drodze do Wizny. Najpierw okrzyki: „Alarm! Lotnik, kryj się!”. Potem stłumiony, zbliżający się charkotliwy jęk motorów, który zamienił się w warkot...
I nagle piach, kamienie trysnęły w górę wokół nich! To serie z broni maszynowej poszły po szosie, po pionierach, po ludziach. Niczym dwa równe ściegi przeszyły drogę i las, wzniecając panikę, krzyki. Saperzy, żołnierze, junacy i cywile rozpierzchli się w dwie strony niczym fale. Aby potem jak malutkie, bezradne ludziki rozbiec się po rowach i krzakach.
W górze przemknął kolejny kształt z czarnymi krzyżami na kadłubie. Jęk silnika przeszedł w warkot, najpierw stłumiony, potem potężniejący.
– Wraca! Wraca! Na dwunastej! Kryj się!
Raginis nie zgrywał zucha. Padł razem z innymi w piasek koło starej sosny. Niemiec zawrócił, waląc z karabinów po lesie, po zabudowaniach Sulina. Obsypując ich fontannami piachu, posyłając im z góry kolczaste gałązki sosen, kalecząc pnie głębokimi białymi nacięciami pocisków.
Kapitan zmusił się, by wtulić głowę w piach, przeczekać, przetrwać. Wszystko zaczęło się tak gwałtownie, tak niespodziewanie, że w ogóle nie czuł lęku. Dopiero kiedy warkot motorów ucichł w oddali, świat jakby się zbudził, napełniając uszy symfonią dźwięków, a głowę rytmem walącego serca. Raginis zerwał się i pierwsze, co zrobił – pomacał się po lewej kieszeni bluzy na piersiach, rozpiął guzik, sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu. Wyczuł dwie obrączki przewiązane sznurkiem i poczuł ulgę.
– Wszyscy cali? Zgłaszać rannych.
– Karo uciekł! Gdzieżeś poleciał, tłuku zatracony! – zajęczał Gierszułł. – Żebym tam skonał, proszę pana kapitana...
– To co robisz, szukaj go! – podszczuwał Jarmulik. – Już cię tu nie ma! Tak ty konia pilnował jak cnoty u dziewuchy!
Rzeczywiście, leniwy, strachliwy służbowy wierzchowiec kapitana zniknął, pozostawiając tylko kawałek uwiązu na drzewie. Jednak Raginis spoglądał po żołnierzach, szukał rannych; na szczęście ich nie znajdował. Ruszył w kierunku zbiegowiska przy szosie i wszedł w sam jego środek, rozpychając żołnierzy i junaków. Zobaczył zapłakaną kobietę w chustce na głowie. I leżące na pokrytych ciemnymi zaciekami kamieniach dwa chude, małe ciała. Dziewczynki, siostry, obie w długich kamizelach, mniejsza z kokardą, która wysunęła jej się z włosów, teraz zlepionych i pokrytych krwią. Ktoś krzyczał, wygrażał niewidocznemu wrogowi, wlepiając wzrok w niebo, które nagle zrobiło się nienawistnie ciężkie, groźne, bo – niemieckie.
Góra Strękowa, obiekt GG-126, godzina 13.16
Gdy tylko Raginis wydał rozkazy i sprawdził wykonanie poprzednich, wrócił do schronu dowodzenia w Górze Strękowej. Na piechotę; konia jeszcze nie złapali, nie było to zresztą aż tak daleko. Zaraz na północ od drogi wznosił się dobrze zamaskowany pierwszy schron bojowy, nie był to jednak główny obiekt obronny. Największy, obserwacyjno-bojowy, zbudowany był na szczycie wzgórza 126, u którego podnóża leżała maleńka wioska, prawie niewidoczna od strony szosy. Widok stąd był daleki i szeroki – na dolinę Narwi, wijącej się wśród spalonych słońcem łąk i mokradeł. Na ledwie zarysowane dachy domów Giełczyna po północnej stronie rzeki. Na płaskie pola i przestrzenie ciągnące się aż do ujścia Biebrzy. Tylko Wizny nie było stąd widać, jednak można było dostrzec obszary za rzeką, poznaczone jak szachownica na zmianę: zielonymi plamami łąk i brązowawymi ugorami i chaszczami, pogrodzone liniami wierzb i olszyn.
Główny schron był wielkim płaskim prostokątem o zaokrąglonych krawędziach, zagrzebanym głęboko, niby wieloryb, w piasku Góry Strękowej. Wkopany w ziemię, wyglądał po prostu jak przedłużenie i zwieńczenie pagóra nad rzeką. Od zachodu osłaniał go nasyp, przy samej żelbetowej ścianie o grubości półtora metra był wykop wypełniony kamieniami, obłożony na wierzchu darnią. Ta sama darń pokrywała też dach pokryty lepikiem. Schron mieszczący wewnątrz osiem komór: amunicyjną, dowodzenia, sanitarną, sypialną i stanowiska karabinów maszynowych – miał tylko jedną, ośmiotonową kopułę pancerną z czterema szczelinami. Sterczącą jak mała czapka albo sterta słomy i zamaskowaną gałęziami. Drugiej nie dostarczono, prawy otwór zalano zatem cementem, który jeszcze nie zdążył dobrze wyschnąć. Wejście było od tyłu, z rowu dobiegowego, przez pancerne drzwi, chronione dwoma schodkowymi strzelnicami zabezpieczającymi przed rykoszetami. Od zachodu, od strony, skąd miał nadejść nieprzyjaciel, nie było żadnych strzelnic, osłabiających konstrukcję. Schron był obiektem osłonowym – w północnej i południowej ścianie znajdowały się wnęki, a w nich strzelnice dla karabinów maszynowych flankujących przedpole i tworzących zaporę ogniową. Od południa były dwa cekaemy, od północy jeden. Ich linie ognia krzyżowały się w polach z liniami ostrzału najbliższych obiektów obronnych – pod Kurpikami i Giełczynem po drugiej stronie Narwi.
Kapitan przeszedł przez pancerne drzwi z tyłu, przyglądając się okrągłym otworom czerpni powietrza, przesłoniętym kratkami. Najgorsze, że nie dostali do nich żadnych wentylatorów. Raginis bał się pomyśleć, w jakie piekło zmieni się wnętrze obiektu po dłuższej walce i użyciu ciężkiej broni. Drugich drzwi, przeciwgazowych, także jeszcze nie było.
Major Jakub Fober, dowódca pozycji Wizna, czekał w kabinie dowodzenia, przy stole, odkładał właśnie do skrzynki słuchawkę telefonu polowego, kiedy kapitan wchodził.
– Melduję, że wszystkie ciężkie schrony bojowe ukończone, brakuje wentylatorów i części kopuł. Lekkie schrony bojowe oszalowane i przygotowane do wylania betonu, brak żelaza do zbrojeń. Zapasy prowiantu mamy tylko na trzy dni, skup w okolicy z trudnościami, ale nie zarządziłem rekwizycji.
– Siadaj, Władku – powiedział dziwnie miękko Fober, który z dwóch grup oficerów piechoty: tych o byczych karkach i tych w pasie jak trzcina, sprawiał wrażenie raczej przedstawiciela pierwszego typu. – Teraz to wszystko będzie twoja sprawa. Właśnie awansowałeś – dodał, widząc zdumione spojrzenie kapitana. – Pół godziny temu dostałem rozkaz o przeniesieniu. Mam zabrać trzeci batalion i jeszcze dziś przejść do rejonu na południe od Łomży. Wracamy znowu do Siedemdziesiątego Pierwszego Pułku.
– Zabiera pan wszystkich ludzi?
– Tak jest, łącznie z pepancami, taborem i radiostacją. Zostawię wam część zapasów. Od teraz jesteś dowódcą pododcinka Wizna. Głowa w górę, trzymać fason.
– Widzę, że naprawdę traktują nas jak drugorzędną placówkę.
– I zostawiają jako dowódcę kapitana z taką lokatą? Głowa do góry, zluzują nas oddziały KOP-u, ale kiedy przyjdą, tego nie wiem. Idź, odpocznij na kwaterze, zjedz jakiś obiad, bo o siedemnastej zwołuję odprawę... Na pożegnanie. Ty ją poprowadzisz. Jakieś pytania?
– Życzę powodzenia, panie majorze. Uschniemy z nudy, kiedy wy zobaczycie prawdziwą wojnę.
– Rozkaz to rozkaz, nie ma to tamto. Proszę się zameldować o siedemnastej. To wszystko.
Gdyby ktoś stwierdził, że Raginis wychodził z bunkra zgięty pod brzemieniem odpowiedzialności, powiedziałby nieprawdę. Kapitan czuł się, jakby wyrosły mu skrzydła. Wojenna historia zaskakiwała go; nagle miał sam sprawować dowództwo nad siedmiuset żołnierzami i ponad dwudziestoma oficerami. Cóż milszego dla nie tak dawno awansowanego oficera? Jedyny kłopot był w tym, czy w ogóle doczekają się Niemców. Od dwóch dni wojna szła bokami, rozgrywała się gdzieś na Pomorzu i pod Mławą, koło Krakowa i na Śląsku, daleko. A gdyby nawet przyszła, to Wizna była tak wycofaną, mało znaczącą placówką wobec twierdz w Łomży i Osowcu, że w tych błotach mogli nie zobaczyć ani jednego Niemca.
Za zasiekami, tam gdzie kończył się rów łącznikowy, czekał na niego cały poczet w komplecie – Gierszułł i jak zwykle podszczypujący go słowem Jarmulik, gładki chojrak z białostockich Chanajek. Wszyscy z końmi, które pobrali z baterii piechoty. Ordynans trzymał wodze Karo, zgrzanego, o zlepionej, ledwie wyschniętej sierści. Kapitan nie wiedział, czy na jego widok cieszyć się, czy płakać.
– Zdybaliśmy oparcha, panie kapitanie – zameldował Gierszułł – prawie pod samą Strękową Górą. On nic nie winien, ot, spacer sobie zrobił, wybrał się na przebieżkę, pohasał i wrócił.
– Zobaczył dobrą trawę na łące – rzucił Jarmulik. – A wrócił, bo żal mu się zrobiło, bo jak go nie było, to wszyscy ciebie za największego ciemięgę brali.
– Kogo? Co ty gadasz?
– Sprawdź lepiej, czy popręg podciągnięty.
– Jedziemy na kwaterę, do Niszczaków, do Strękowej Góry – rozkazał kapitan.
Gierszułł aż podskoczył, popatrzył na oficera jak pies, którego czeka lanie.
– No, powiedz, coś zmalował, jak na spowiedzi – podśmiewał się Jarmulik. – Panie kapitanie, ma pan nową kwaterę. Przenieśliśmy rzeczy do dworu koło Narwi.
– Przenieśliście? Jak to? Bez mojej wiedzy?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.