- W empik go
Wizyta - ebook
Wizyta - ebook
Ostatnia część losów bohaterów powieści „Pozwólcie nam krzyczeć" i „Przerwy na życie". Od śmierci Piotra minęło wiele lat. Magdalena ponownie wyszła za mąż. Jej wybrankiem został Gaston. Para niesiona ścieżkami kariery dyplomatycznej mężczyzny emigruje z Polski. Podróżują po świecie ciesząc się wolnością i łączących ich uczuciem. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zakłócić ich szczęścia. Wszystko zmienia się, gdy wracają do nich odgłosy przeszłości. Małżeństwo trafia do niemieckiego miasteczka Edelheim, gdzie poznali się podczas przymusowych prac w trakcie II wojny światowej. Czy odnajdą ślady z przeszłości? Jak wpłynie to na ich małżeństwo?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8828-5 |
Rozmiar pliku: | 436 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Człowiek ma do wyboru tylko dwie możliwości: zestarzeć się albo umrzeć młodo. Zestarzeć się albo umrzeć młodo... — powtórzyła w myślach i przymknęła na chwilę oczy, może myślała, że zaśnie, ale sen nie przychodził, nie spała nigdy w samochodzie, czuła potrzebę gromadzenia w pamięci wszystkich miejsc mijanych, zlekceważonych, odsuniętych w tył prędkością, ale pochwyconych spojrzeniem na zawsze. Teraz jednak przymknęła powieki i choć czuła na nich blask wczesnego słońca, choć dlatego wyjechali tak rano, żeby widzieć jego wschód, pierwszy snop promieni na dalekich szczytach Alp, na przydrożnych drzewach, na swoich twarzach — nie była ciekawa tej nowej młodości dnia, jakby oglądała ją co dzień w swoim ciasnym, ogrodzonym zewsząd wysokimi ścianami, wielkomiejskim życiu.
Skąd się wzięła ta myśl, którą chciała odpędzić lub przespać, żeby nie pamiętać jej po przebudzeniu? Ręce Gastona na kierownicy, opalone i sprawne, były rękami mężczyzny w sile wieku, miał czterdzieści osiem lat, o rok starszy od niej, nie doznawał nigdy niepokojów, których — z tego właśnie powodu — nie odważyłaby się mu wyjawić.
Więc skąd się wzięła ta myśl — po dobrze przespanej nocy w wygodnym bawarskim hotelu, gdzie zatrzymali się wczoraj w drodze z Paryża do Karlowych Warów, po rannym prysznicu i filiżance mocnej kawy, którymi od lat podnosiła swoje niskie ciśnienie, w aurze letniego por nka, wyizolowanego z jakichkolwiek zagrożeń i przeczuć. Istniał przecież i trwał ten najpotrzebniejszy w tej chwili świat znakomitych masażystów i fryzjerów, doskonałych dentystów i krawców. Świat, w którym nie trzeba było bać się swego ciała, upokarzających nim zawstydzeń, ujawnień brzydoty lub słabości, groźniejszych niż grzech wśród ludzi, którzy przywykli przede wszystkim patrzeć. Patrzeć. Przy odrobinie wysiłku można było nauczyć się żyć dla czyichś spojrzeń. Można było nawet zgodzić się, że to najważniejsze.
W lusterku, zawieszonym w przodzie wozu, odbijała się jej twarz.
— Śpisz, kochanie? — spytał Gaston ostrożnie.
Otworzyła oczy.
— Nie. Cóż znowu? Wyspałam się wspaniale.
— I ja. Mam nadzieję, że nie chrapałem?
Przechyliwszy nieco głowę czekał, że zaprzeczy. Zaprzeczyła więc, jak zwykła była — kłamiąc — czynić od lat, od kiedy zaczął o to pytać. W domu nie sypiali razem, od dawna mieli osobne sypialnie, teraz w Paryżu, a przedtem w Pradze, w Antwerpii, w Kairze i w Buenos Aires, gdzie Gaston najdłużej był na placówce przed ponownym odwołaniem do ministerstwa. Początek nocy spędzali zwykle razem, a potem, gdy Gaston zasypiał, uciekała do swego pokoju, rozkoszując się chłodem pościeli i szerokością tapczana. W podróży, jeśli nie udało się wynająć dwóch pokoi razem, sypiali w jednym, przejęci bezustanną troską, żeby sobie nie przeszkadzać.
Uśmiechnęła się i powiedziała jeszcze raz, jakby wymagało to zapewnienia:
— Wyspałam się wspaniale!
Przez chwilę trzymał dłoń na jej kolanie.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
Więc skąd ta myśl? I kiedy właściwie mogła umrzeć młodo, kiedy ominęła tę swoją piękną szansę, z której ludzie tak bardzo, tak rozpaczliwie stanowczo nie chcą korzystać?
Może było to wtedy, kiedy pociąg zmierzał do małego miasta nad górską rzeką, leżącego chyba gdzieś niedaleko stąd, trzeba było tylko skręcić w prawo, w pierwszą drogę prowadzącą na południe, w pierwszą drogę ku Alpom. A więc wtedy... zeskoczyć ze stopni, starać się uciec i przyjąć serię w plecy albo uderzenie pierwszego koła, przed uderzeniem następnych, których na pewno już się nie czuje.
Mogło to być wtedy — na początku tego wszystkiego, co miało nadejść, a czego mogła uniknąć, wybierając tamto; na końcu tego, czego nie można już było wskrzesić i uprawdopodobnić.
Było jeszcze potem wiele dni na Saskiej Kępie, w ogrodzie, w którym kwitły najpiękniejsze róże jej życia, potem już nigdy i nigdzie nie widziała takich róż, ale po drugiej stronie Wisły leżała Warszawa, jak wielkie wysypisko popiołu, i wiedziało się zbyt wiele, żeby piękno uważać za piękno, trwałość za trwałość, ciszę za bezruch, w którym nikt się nie skrada.
— Może jednak się zdrzemniesz — powiedział Gaston. Nie był przyzwyczajony do jej milczenia podczas podróży, gdy po obu stronach drogi zawsze można było zobaczyć coś, co mogło spowodować okrzyk zachwytu lub zdziwienia czy chociaż dezaprobaty; nie lubił milczenia w wozie i czekał teraz, żeby zaprzeczyła, żeby przestał się bać, że i on zaśnie nad kierownicą, ulegając sennemu szmerowi opon na asfalcie.
— Ależ skąd — zaprzeczyła natychmiast. — Co ci przychodzi do głowy? Wyspałam się wspaniale.
— A o czym myślisz?
Spłoszyła się. A kiedy długo nie odpowiadała, on nie powtórzył już pytania.
Jechali teraz przez małą wieś, tak bardzo podobną do tej, w której także nad płytkim dnem kamienistej rzeczki wisiały drewniane kładki, jak rzadkie zęby w długiej szczęce brzegu. Ale nie było już na nich kobiet piorących bieliznę, a na łące nie suszyły się białe płótna prześcieradeł. W przewieszonej przez ramię torbie dziewczyny, wiozącej na rowerze dwie konwie z mlekiem, wrzeszczał tranzystor.
Albo mogło to być w kilka lat później... w domu o ciężkich drzwiach, poprzez które stara kobieta, ubrana w niemodny, odświętny kostium, stara kobieta z „Mein Kampf” w dłoni i z wiarą w sprawiedliwość w łatwowiernym niemieckim sercu usłyszała jej krzyk. Młody człowiek w czarnym mundurze patrzył na nią z niedowierzaniem, prawdopodobnie nigdy nie nabrał pewności, czy mu się nie przyśniła — ale gdyby nie zobaczył jej przed sobą, gdyby nie stała tam, po drugiej stronie biurka, przyciskając do odświętnego kostiumu swoje drugie wyznanie wiary, paniczne poszukiwanie ratunku, gdyby wreszcie nie zrozumiał, że to, co dla niej było sprawiedliwością, dla niego było tylko usprawiedliwieniem — Magdalena Łuminiecka z Saskiej Kępy w Warszawie umarłaby młodo podczas przesłuchania w budynku żandarmerii bawarskiego miasteczka Edelheim, tak spokojnego dopóty, dopóki jakiś polski bandyta nie wysadził mostu, przez który sześć razy dziennie szły z Altöting pociągi z amunicją na cofający się front wschodni. Mogło więc to być wtedy... I Gaston mógł umrzeć młodo, gdyby jeszcze jedną noc słyszał jej krzyk w pustym, nabrzmiałym echem budynku żandarmerii, gdyby jeszcze raz pokazano mu ją — zbitą i pokrwawioną — podczas mijania się na korytarzu; mógł umrzeć młodo, gdyby powiedział, zanim Frau Hochmeier wyciągnęła ze skrzyni swój odświętny kostium i wziąwszy z półki „Mein Kampf” poszła upomnieć się o polską lokatorkę swego hotelu.
Nie powiedzieli i nie umarli młodo, wybawieni przez nieprawdopodobny niemiecki cud, w który nie mogli uwierzyć tak samo, jak młody człowiek w czarnym mundurze — a „polski bandyta” uszedł z tego miasta, uszedł z tego miasta, uszedł, naprawdę uszedł z tego miasta i to już wystarczało, żeby zapomnieć o wszystkim, o największym cierpieniu.
— Właściwie jestem głodny — poskarżył się Gaston. Rano wypił tylko kawę i szklankę soku pomarańczowego. Wymagał stałego podziwu dla swojej wytrwałości w utrzymywaniu diety zabezpieczającej go przed tyciem, gniewał się, gdy namawiała go do jedzenia, czego mógł uniknąć, gdyby sam nie zaczynał mówić na ten temat. Nie wiedziała więc, czy tylko pożałować go, czy też doprowadzić do tego, żeby zjadł coś w pierwszej napotkanej gospodzie.
— Moglibyśmy gdzieś wstąpić — powiedziała nieobowiązująco.
Udawał, że nie rozumie.
— Po co?
— Ja także bym coś zjadła.
— Kochanie! — rozpromienił się. — Trzeba było wcześniej powiedzieć. Cóż za zbrodniarz ze mnie! Na co masz ochotę?
— Nie wiem jeszcze, co będziemy mogli dostać.
— Okolica nie jest bezludna. Zaczynają kokietować tymi swoimi Alpami, jak Szwajcarzy. Co kilka kilometrów motel, najwidoczniej ktoś postanowił stworzyć tu raj, raj dla turystów — urwał nagle, a ona milcząc patrzyła na jego twarz, której nawet na chwilę nie odwrócił do niej.
— Jestem naprawdę głodna — powiedziała może zbyt pospiesznie i zbyt żarliwie, żeby nie wydało mu się to podejrzane, ale nie dał jej odczuć tego, uśmiechnął się natychmiast, zawsze robił to, co należało robić, już tylko za to trzeba go było kochać przez całe życie.
— Zaraz cię nakarmię — powiedział i teraz odwrócił głowę i patrzył na nią, jak długo pozwalała na to droga, wytyczona idealnie prosto między dwiema ścianami lasu. Nie widziała jego oczu pod ciemnymi szkłami, ale znała ich spojrzenie wtedy, kiedy usta łagodniały w zawsze nieco zawstydzonym wyrazie czułości. — Zaraz! — powtórzył — zobaczysz, że wyczaruję ci jakiś bar ze świeżutkimi parówkami i zimnym winem.
— Wiesz, że nie piję, kiedy ty nie pijesz.
Gaston odwrócił głowę.
— Ale dziś chciałbym cię na to namówić.
Nie mówili już nic aż do chwili, kiedy pierwsza reklama umieszczona przy drodze wzbudziła w nich nadzieję błyskawicznego zajęcia się nimi i wozem, choć tego nie potrzebował, w motelu „Auf grünem Gras”.
Zielono było tu naprawdę, wokół niskiego budynku rozpościerały się łąki tak soczyste, że pragnęło się widzieć na ich tle krowy, a nie rząd samochodów, ustawionych w kolejce po benzynę. Zrezygnowali jednak z tego widoku, nie zatrzymując się przy żadnym stoliku na świeżym powietrzu, i weszli w cieniste wnętrze, przesycone wonią świeżo zmielonej kawy i nie zabitym przez nią odorem beczkowego piwa.
Pora była wczesna, ale przy bufecie stało już kilku mężczyzn przed fajansowymi kuflami, których miedziane pokrywy strzegły — i nie mogły ustrzec — piwa przed wietrzeniem. Wszyscy mieli na sobie zielone kurtki z rogowymi guzikami, a na głowie kapelusze z wesołym kolorowym piórkiem, zsunięte nieco na tył głowy, ale osadzone dość mocno, aby nie spadły przy wychylaniu kufli.
Magdalena zatrzymała się na progu. Popatrzyła na Gastona prosząco.
— Już nie jestem głodna. Naprawdę.
Ujął ją za łokieć, przytrzymał.
— Nie bądź śmieszna — powiedział, ale zabrzmiało to łagodnie.
Spróbowała jeszcze raz.
— Naprawdę. Już mi przeszło.
— Magdaleno! — szepnął.
Stali wciąż w drzwiach, a tamci przy bufecie odwrócili się ku nim i wciąż z dłońmi na uchwytach kufli, z kciukami wzniesionymi dla przytrzymywania pokryw przyglądali się leniwie nie tyle im, co żółtemu citro ë nowi Gastona, widocznemu poza nimi w ciemnym wykroju drzwi. Któryś cmoknął i była to tym samym aprobata wyrażona i dla nich, zza bufetu wybiegł natychmiast niewysoki, szczupły i zwinny kelner w białej kurtce i powiewając wykrochmaloną serwetką wskazał im stolik pod oknem.
— Bitte sehr! — powtarzał. — Bitte sehr!
Gaston zwrócił się do niego po francusku i dopiero kiedy się okazało, że porozumienie trwałoby zbyt długo, przeszedł na niemiecki. Ale i po niemiecku mały kelner o wąskiej, szczupłej twarzy nie mówił zbyt biegle.
— Cudzoziemiec? — zdziwiła się Magdalena, gdy odsżedł.
— Chyba tak. Zapytam go potem o to.
— Może został tu po wojnie.
— Prawdopodobnie.
— Ale przez tyle lat nauczyłby się lepiej języka.
— Może nie ma talentu do języków?
— Może.
Przestali się na pewien czas zajmować kelnerem, bo przed gospodą zatrzymał się skuter i do wnętrza wkroczyła młoda para, tak demonstrująca swoje chyba bardzo świeże zakochanie, że prawie nietaktem byłoby nie zwrócić na to uwagi.
Dopiero po długiej chwili Magdalena powiedziała:
— Za młody na to.
— Kto?
— Kelner. Za młody na to, żeby być tu od wojny.
— Co nas to właściwie obchodzi?
— Tak, masz rację.
Kobieta za bufetem napełniła znów rząd kufli, starając się, żeby wystawał z nich czub piany. Mężczyźni w zielonych kurtkach z rogowymi guzikami i w kapeluszach zsuniętych na tył głowy unieśli kufle do ust, przytrzymując pokrywy dużymi palcami.
— Mam nadzieję że nie zaczną śpiewać — szepnęła Magdalena.
— Co ci przychodzi do głowy?
— Nie udawaj, że nie myślałeś o tym samym.
— Kochanie!
Nie, nie — pomyślała. — To wszystko mnie nie obchodzi, to wszystko mnie nie dotyczy, inny czas, inni ludzie, inne kapelusze i kurtki, inne piwo. Któż by śmiał wymienić teraz cenę, za którą sprzedano ją do małej wsi bawarskiej nad biegnącą po kamieniach rzeczką? Nikt by nie umiał teraz tego obliczyć. Nawet najbieglejszy urzędnik Arbeitsamtu.
— Niezła! — powiedział Gaston.
Stolik był jeszcze pusty, nie mogła zrozumieć, do czego się to odnosi, dopiero idąc za jego wzrokiem musiała tak jak on ocenić barmankę, wspartą teraz na krótką chwilę bezczynności pulchnym łokciem o brzeg kontuaru. Obfity biust, podepchany do góry ciasnym stanikiem bawarskiego „trachtu”, a odsłonięty obficie wykrojem białej bluzki, był z pewnością ogólnie docenianą atrakcją lokalu.
— Niezła! — potwierdziła.
— Powinna stać za kontuarem w barze mlecznym.
— Gaston!
— Przepraszam. Ale przyznasz sama, że skojarzenie samo się narzuca. Nie wiem, co one jedzą te Bawarki, ale mógłbym się założyć, że ich dzienne pożywienie wystarczyłoby naszym dziewczynom na tydzień.
— Nie przesadzaj. Widziałam też takie okrągłości u nas na południu.
— A w Paryżu?
— Paryż to bardziej świat niż Francja.
— O Boże! — zawołał Gaston. — Nareszcie dostaniemy coś do jedzenia!
Smagłolicy człowiek w białej kurtce wybiegł z kuchni i dzwoniąc naczyniami na ogromnej tacy zmierzał do ich stolika pod oknem. Znajdowało się na niej wszystko, co zamówili — parówki, pieczywo i masło, pasztet z dziczyzny, kurczę na zimno, musztarda, majonez, jakiś ser, kruche słone paluszki, apéritif dla Gastona i kieliszek riezlinga dla Magdaleny.
— Rozgrzesz mnie — szepnął Gaston.
— Rozgrzeszam cię na cały dzień!
Kelner ukłonił się.
— Gute Appetit!
— Guten Appetit! — poprawił Gaston. — Pan jest cudzoziemcem?
Był już w locie, ale zatrzymał się na chwilę. Pytanie nie sprawiło mu przyjemności.
— Tak.
— Włoch?
— Nie.
— Hiszpan? — spytała Magdalena.
— Nie — pokręcił głową. — Skopje. Słyszeli państwo o Skopje?
— Oczywiście — potwierdził Gaston — trzęsienie ziemi.
— Jugosłowianin — zdumiała się Magdalena, gdy odszedł.
— Jedz! Co w tym dziwnego?
— Przecież walczyli z nimi, nie pamiętasz ich jeńców?
— Pamiętam. Jedz, kochanie. Parówki są naprawdę świetne.
Tak, to naprawdę już jej nie dotyczyło. Ani Gastona. To już od dawna, od dawna było poza nimi... Gaston awansował wciąż w swojej dyplomatycznej siatce, przy najbliższej okazji czekała go ambasadorska godność w którymś z mniejszych państw, gdzie miał dosłużyć się następnego szczebla w wędrówce po zaufanie i wyższą gażę. Siedział teraz naprzeciwko niej, ten wyjątkowo piękny mężczyzna, którego zazdroszczono jej zawsze i wszędzie, z niedbałym wdziękiem demonstrujący otyłym Niemcom swoją wieczną francuską chłopięcość. Wzniósł dłoń i uśmiechnąwszy się w stronę bufetu zawołał:
— Odrobineczkę soli!
Barmanka chwyciła tackę z przyprawami i podbiegła do stolika. Powinna była zawsze stać za kontuarem, to była jej życiowa szansa. Mimo to Gaston podziękował tym samym uśmiechem, co jednak musiało go kosztować nieco wysiłku, wielbił szczerość we wszystkich postaciach.
Siedział więc teraz przed nią i dyspensowany z diety pochłaniał swoją porcję parówek, pasztetu i kurczęcia, słonych paluszków i sera, a świat, jej świat, jej pewność siebie, jej spokój określony był jego istnieniem, jak płaszczyzna koła mocno zarysowaną linią obwodu. Uśmiechnęła się także do barmanki, która była dla niego taka miła, i wypiła do dna swoje wino.
— Smakuje? — spytał.
— Bardzo.
— Napijesz się jeszcze?
— Nie, już nie, dziękuję. Może on się w niej kocha? — powiedziała po chwili.
— Kto? I w kim?
— Ten kelner. Może kocha się w swojej pracodawczyni?
— Wciąż nie daje ci spokoju?
— Zastanawiam się, skąd się tu wziął? Po co tu siedzi?
— Powód nie jest chyba aż tak romantyczny. Może jest jej mężem?
— Dowcip ci się wyostrzył — powiedziała.
— Zdarza mi się to, kiedy przestaję być głodny.
Cudzoziemski kelner obsługiwał tymczasem zakochaną parę. Spieszyli się bardzo w sposób nie znoszący lekceważenia, jak spieszą się tylko ludzie, którzy nie mają istotnego powodu, żeby być wcześniej gdzieś, gdzie mogą być o wiele później — spieszyli się w sposób hałaśliwy i absorbujący, narzucając swe podniecenie nawet naczyniom, które rozdzwoniły się na kontuarze, w kuchni i na tacy niosącego je kelnera — żeby w końcu runąć z niej tuż przed stolikiem niecierpliwych gości.
Zapanowała teraz cisza, w której słychać było kolejne opadanie pokryw na fajansowe kufle, mężczyźni przy bufecie odwrócili się ku sali. Kelner przykląkł i zbierał na tacę szczątki naczyń i rozsypanych po podłodze potraw, trzęsły mu się ręce. Młody człowiek przy stoliku zaklął, zaklęła kobieta za bufetem. Porozumieli się jakimś zdaniem w bawarskim dialekcie, którego sensu nie. zdołała pochwycić ani Magdalena, ani Gaston — ale jedno stało się dla nich jasne:
— On nie jest w niej zakochany — powiedziała Magdalena.
— I nigdy nie był. Oraz — nie będzie.
Kobieta za kontuarem zliczała straty. Nalała nową kolejkę piw i liczyła straty, półgłosem, z manifestacyjną naganą, choć kelner znikł znów w kuchni, skąd dobiegł zaraz szczęk naczyń, tym razem krótki i gwałtowny — wrzucono je do kubła.
Zakochani przestali się nagle spieszyć, jakby miejsce, ku któremu dążyli, przestało w ogóle istnieć albo wydarzenie sprzed chwili odebrało wszelki sens celowi ich podróży. Rozsiedli się na dobre i — zajęci do tej pory wyłącznie sobą — zaczęli obdarzać obudzonym nagle zainteresowaniem lekceważone dotąd otoczenie. Dziewczyna zerknęła ku Gastonowi, obciągając przyciasny sweter. Chłopaka dezorientowały ogromne okrągłe okulary Magdaleny, zakrywające połowę jej twarzy.
— Pan zamawiał dwa razy po trzy jajka w szklance? — zawołała kobieta zza kontuaru.
— Raz trzy jajka i raz dwa — odkrzyknął.
Liczyła dalej, przypominając sobie szczegóły zamówienia, a gdy pamięć ją zawodziła, podnosiła zamglone oczy znad bloczka.
— Porcje szynki duże czy małe?
— Jedna duża, jedna mała — odpowiedziała tym razem dziewczyna.
— Ty także poproś o rachunek — szepnęła Magdalena.
— Oczywiście — zgodził się Gaston, choć zaczynał się już bawić sytuacją. — Nie napijesz się jeszcze wina?
— Nie, już nie. Jakkolwiek dziś chciałbyś mnie na to namówić — powiedziała po chwili.
Udał, że nie słyszy. Jak poprzednim razem, gdy prosił o sól, podniósł dłoń i czekał na spojrzenie barmanki.
— Płacimy!
Kelner z nową zastawą na tacy pojawił się w drzwiach, powiedziała mu, że goście proszą o rachunek, ale on patrzył na bloczek w jej ręce.
— Niech pan uważa — powiedziała. — Znowu się panu coś przydarzy.
— Półmisek był nadszczerbiony — mruknął, nie odrywając oczu od bloczka.
— Ale można było jeszcze na nim podawać.
— Jak długo?
— Nie wiem, jak długo. Ale teraz w ogóle przestał istnieć i trzeba kupić nowy. Goście czekają.
Ruszył się z miejsca, zaniósł najpierw tacę młodocianej parze, która przestała już sprawiać wrażenie, że była kiedykolwiek w sobie zakochana, postawił na stole zamówione dania i bez pośpiechu, z roztargnionym wzrokiem skierował się ku stolikowi pod oknem.
— Co państwo mieli? — zapytał.
Nie zatrudniono by go w żadnej francuskiej restauracji.
— Czym zajmował się pan przedtem? — spytał Gaston.
Odpowiedział bez zdumienia:
— Byłem malarzem.
— Sztalugowym?
Nie zrozumiał.
— Malował pan obrazy?
— Skąd — pokręcił głową. — Ściany. Mieszkania.
— I skąd pan tu? W tym zawodzie?
Patrzył wciąż na opróżnione talerze, jakby usiłując sobie przypomnieć, co na nich przyniósł.
— Tu łatwiej o pracę — powiedział nie podnosząc oczu. — Łatwiej o zarobek.
— Dwie porcje parówek — odezwał się Gaston z nagłym pośpiechem — pieczywo, masło, ser, pasztet, kurczę, słone paluszki, jeden apéritif i jeden riezling.
A kiedy kelner liczył, zapytał półgłosem:
— A ile wynosi tamten rachunek?
Smagły, niewysoki człowiek dopiero teraz podniósł wzrok.
— Jaki rachunek?
— No, tych dwojga smarkaczy.
— Chyba... chyba około ośmiu marek — zająknął się kelner.
— Z naczyniem?
— Z naczyniem więcej.
— Ile?
— Na pewno około dwunastu.
— Z tym wyszczerbionym półmiskiem?
— Za wyszczerbiony półmisek nie policzy.
— Policzy, głowę panu daję. Na pewno będzie razem trzynaście marek. Niech je pan doliczy do naszego rachunku, bardzo pana proszę.
Kelner znieruchomiał, tylko bloczek w jego ręce drżał lekko.
— Niech pan to zrobi poprosił Gaston jeszcze raz. — Szybko, nie mamy zbyt wiele czasu.
— Ale dlaczego... ja.... skąd pan... to niemożliwe... — kelner z trudem szukał słów, które mogłyby wyrazić jego zdumienie, wstyd i już rodzącą się wdzięczność. — Dziękuję, ale ja, doprawdy...
— Cicho, sza! — powiedział Gaston. Odliczył szybko pieniądze, zarumienił się jednak trochę i starannie unikał wzroku Magdaleny.
— Ale ja naprawdę... — szeptał kelner, trzymając już pieniądze w palcach.
— Spotykaliśmy tu waszych ludzi — powiedziała Magdalena.
— Kiedy? — spytał cicho.
— Magdaleno! — przestraszył się Gaston.
— Podczas wojny. Spotykaliśmy ich tutaj. A teraz niech mi pan da szybko jeszcze jeden kieliszek wina. Nie, koniaku! Albo wszystko jedno jakiej wódki.
Jechali przez dłuższy czas w milczeniu. Strzałka była wciąż na stu kilometrach, jakby szybkość mogła pomóc im minąć coś, co chcieli minąć, pozostawić za sobą. nie zwrócić na to uwagi.
Więc wtedy... — myślała Magdalena. — W tym domu o grubych ścianach i zakratowanych oknach, który stał gdzieś na południe stąd na pewno z tym samym przeznaczeniem co dawniej; na ogół nie wyjmuje się krat raz wstawionych w okna. Tam, a może gdzie indziej, na tym pasemku ziemi, przez które biegła granica, a ona wyobraziła sobie, że strzegący jej ludzie powinni wiedzieć, że przekraczać ją można nie tylko ze zdradą w sercu, ale także z pokorą powrotu, z miłością, z nigdy nie wygasłą tęsknotą. Ten żołnierz, który odwiedzał ją w szpitalu, zanim ojciec nie zabrał jej do Warszawy, zanim nie zjawił się Gaston. Ten żołnierz — jak on patrzył! Siadał zawsze na krzesełku przy drzwiach i obracał w palcach swoją piękną czapkę z orzełkiem na sztywnym otoku. Kiedy wychodziła pielęgniarka, szeptał:
— Dlaczego pani tak szła? W nocy? Przez granicę? Każdy by strzelił. Każdy musiałby strzelić!
— Cicho, cicho... — szepa na piersiach. — Cicho, nie trzeba o tym myśleć.
— Tak sobie iść! Jakby nigdy nic. W taki czas... Ostre pogotowie, wzmocnione posterunki...
— Wiem, wiem — szeptała. — Wszystko wiem. Dlatego musiałam być tutaj.
— Dlatego?
— Dlatego! — mówiła z wysiłkiem, a on znowu obracał w palcach czapkę i potrząsał głową, nie mogąc pogodzić się ze swoimi myślami.
— Mogłem panią zabić! Co bym zrobił, gdybym panią zabił?
— Dostałby pan order — powiedziała. — Order za dobrze spełniony obowiązek.
— Ale co bym zrobił ze sobą? — krzyknął. — Jak bym dalej żył? O tym pani nie pomyślała?
— O tym nie pomyślałam — przyznała ze skruchą.
— Tak sobie iść — powtórzył znowu. — Przez granicę! W taki niebezpieczny czas!
— Przepraszam — szeptała. — Przepraszam.
Kiedy była już w Warszawie, kiedy już się wiedziało, że nic nie zagraża jej zdrowiu, poprosiła ojca, żeby przez swoje znajomości w lecznicy rządowej zajął się tym żołnierzem, jakby to jednak on był bardziej ranny niż ona. Został przeniesiony do innej jednostki, zabrany z granicy, gdzie czas pokoju jest zawsze po trochu wojną i trzeba umieć to znosić co dnia.
Więc mogło się to stać wtedy. Ale nie stało się. Wyzdrowiała, ominęła swoją piękną szansę, a ten okres, który musiała spędzić w Warszawie, zanim umorzono postępowanie przeciwko niej za bezprawne przekroczenie granicy — był mimo wszystko czymś w rodzaju wakacji.
Była znowu na Saskiej Kępie, a po drugiej stronie Wisły zrobiło się już biało od ścian odbudowanych domów, wieczorami i nocą kolorowo od świateł. Znowu w krótkim czasie pośpiechu, którym zaczynał żyć ten naród, zmieniała się cała epoka, coś odchodziło pokonane, rodziło się coś co napełniało ludzi nadzieją. Bronka, która przyjechała, gdy w jej sprawie okazała się potrzebna opinia o latach jej pobytu w kraju i o Piotrze — o Piotrze także — Bronka od razu po przywitaniu powiedziała, że tego małego człowieczka, tego oficerka, który przesłuchiwał ją w Gdyni na Kamiennej Górze, już nie ma. Zabrzmiało to tak, jakby go nie było na świecie, a nie tylko na owym stanowisku. W ten czas październikowy brzmiały tak formuły przemijania, tak się układał nowy model nadziei. Bronka, obwieściwszy jej tę nowinę, nie mogła zrozumieć, że się nie cieszy i przyjęła to za objaw obcości, a ona po prostu po tym, co wtedy straciła, nie wyobrażała sobie żadnej rekompensaty. To, że tego człowieka już nie ma, miało znaczenie na przyszłość, w niczym nie zmieniało przeszłości.
Teraz to przypomniało jej jeszcze i tę szansę, którą miała wtedy na łóżku w więziennym szpitalu, z którego Piotr zabrał ją do domu, kryjąc — i nie mogąc ukryć przed jej oczyma swojej własnej klęski. Nie pojechała na jego grób, choć zanim Gaston zabrał ją do Pragi, mogła już chodzić i podróżować, choć odbyła pielgrzymkę do wielu miejsc, w których być chciała. Bronka miała jej to zapewne za złe; patrząc na nią, na jej głowę pochyloną pod tymi samymi co dawniej ciężkimi warkoczami, wyobraziła sobie, że ona bywa tam często i że dlatego może już tam przychodzić tak spokojnie ze swoim łagodnym, wywietrzałym smutkiem, z którego zbudowała sobie całe dalsze życie. Nie mogła jej powiedzieć, dlaczego nie chciała tam pojechać. Niechby sobie nawet myślała, że nie chce tam stanąć razem z nią, z tą — jak zapewne myślała — która kochała go trwalej i wierniej; mogła tak sobie myśleć, to była nawet pociecha. A ona po prostu nie chciała widzieć, że ten grób istnieje. Czas pomaga uwierzyć, że pewne rzeczy nie wydarzyły się nigdy, można popracować nad sobą, żeby się to udało.
— Widzisz — odezwał się Gaston. — Nie poszli na wielką industrializację kraju i oto mają skutki.
— Kto? — zapytała sennie.
— Jugosłowianie. Gdyby zrobili to co wy, nie mieliby emigracji zarobkowej.
— Pięknie to powiedziałeś.
— Nie wiem, co w tym pięknego.
— Wiesz. „Gdyby zrobili to co wy...” Dziękuję.
— Kochanie — uśmiechnął się. — Umiem być bezstronny.
Mój życiorys! — pomyślała Magdalena. — Żona polskiego komunisty... wdowa po polskim komuniście... żona francuskiego dyplomaty, wciąż uważająca ich obydwu za chłopców, którzy razem wysadzili niemiecki most, a teraz przyjmująca jak łaskę każde słowo pochwały, każde słowo uznania dla tego, od czego odeszła, a co kochał ten, który już nie żył... Jej życiorys. Nie chciałaby go nikomu opowiadać. Ile trzeba było wyjaśnień, żeby ktoś zrozumiał, żeby przyjął go jak czyjś los, jak komentarz do historii — nie jak anegdotę, choć wiele dałaby za to, żeby sama mogła go tak traktować.
— O czym myślisz? — zapytał Gaston po raz drugi tego ranka i kiedy po raz drugi mu nie odpowiedziała, nie powtórzył pytania.
Zbliżali się do jakiegoś niedużego miasta na wzniesieniu, zatopionego w zieleni aż po czerwone dachy co okazalszych domów, strzelistą wieżę kościoła i komin jakiejś fabryczki. Zacisnęła powieki, żeby nie widzieć nazwy na przydrożnej tablicy. Nic jej tu nie dotyczyło, jechała żółtym citroënem na tydzień do Karlowych Warów, miała przed sobą siedem pięknych dni, żadna tablica przy drodze nie mogła jej zepsuć tej przyjemności.
— Moje biedactwo! — powiedział Gaston nagle. — Moje biedactwo!
Wciąż z zamkniętymi oczyma, przyczajona, ale jeszcze nie złapana, słuchała jego głosu. Ale nie powiedział nic więcej.
Przejechali miasto na klaksonie, jak karetka pogotowia albo samochód policyjny, to także zrobił dla niej. Dlaczego ten człowiek mnie kocha? — pomyślała sennie. Dziwiła mu się, zawsze, od lat, od samego początku. Dla Piotra była już pierwszego dnia tam na południu, o kilkadziesiąt kilometrów stąd, kimś najbliższym; choć tak bardzo różnili się od siebie, choć tak wiele ich dzieliło, łączyło ich to, co najważniejsze, co jedyne — dla Gastona musiała być zawsze samą obcością, samym niezrozumieniem, polskim kalectwem w świecie perfekcji i precyzji, w świecie pogardy dlą cudzej słabości. Dziwiła się mu życzliwie i lojalnie, znała swoje braki, swój upór w nieprzystosowaniu, nieraz udręczona sobą, a tym samym pełna winy układała mu jakieś inne życie, pełniejsze, rozweselone rodzinnym zgiełkiem — widziała, jak mu jest do twarzy wśród młodych dziewcząt, wśród dzieci, z którymi lubił się bawić, gdy sądził, że go nie obserwuje. Mówiła mu to. Zaprzeczał.
— Co ty masz za pomysły? — wołał i spłoszonymi oczyma szukał jej oczu.
Kilka kilometrów za miastem na brzegu autostrady stała dziewczyna. Właściwie nie od razu zorientowali się, ze to dziewczyna, miała spodnie nad kolana i kraciastą koszulę, włosy przystrzyżone krótko, choć może właśnie to powinno wskazywać na jej płeć, chłopcy już od dawna nie strzygli się w ten sposób. Kiedy podniosła rękę, Gaston zapytała:
— Weźmiemy go?
— Ją — sprostowała — bo to dziewczyna.
— Może nie masz ochoty?
— Nie, dlaczego?
Dziewczyna była cudzoziemką. Mówiła po angielsku, ale nie była Angielką, to Gaston zrozumiał po jej kilku zdaniach.
— Dunka? — spytał, gdy wrzucała na tylne siedzenie swój plecak.
— Szwedka — wyjaśniła. Usadowiła się w wozie i na chwilę zdjęła słoneczne okulary, żeby je przetrzeć. Była bardzo młoda, świeża i w jakiś, nieokreślony sposób jasna kolorytem blondynek urodzonych pod zimnym niebem północy. Ucieszyła się, że jadą przez Passau, miała już stamtąd blisko do grupy szwedzkich studentów, od których się odbiła, żeby kogoś odwiedzić po drodze. Udawali się na festiwal do Salzburga.
Magdalena zapytała po długiej chwili:
— Pani studiuje muzykę?
— Tak. Fortepian!
Widziała w lusterku jej twarz, tę jasną, spokojną twarz, tak niepodobną do twarzy Philomeny de Vos.
— Fortepian — powtórzyła cicho.
— Za rok kończę konserwatorium — dziewczyna szukała czegoś w plecaku — i jeśli uda mi się załapać nagrodę na jakimś konkursie...
— Życie jest cudowne — powiedział Gaston. — Łatwe. Prawda?
— Normalne — uśmiechnęła się dziewczyna.
Magdalena poczuła, że zaczyna ich nienawidzić, ją i jego.
— Nie takie znów normalne — szepnęła.
Dziewczyna znalazła wreszcie paczkę papierosów w swoim przepastnym worku i oparłszy nagie ramię o przednie siedzenie czekała, żeby Gaston zapalił jej papierosa.
— Przepraszam — uśmiechnął się. — Moja żona nie znosi dymu w samochodzie.
— Ojej — powiedziała — nie męczy to pana? Nie potrafiłabym prowadzić wozu bez papierosa.
— Ależ proszę — odezwała się Magdalena, patrząc na uchodzące w tył drzewa — niech pani pali.
— Nie, nie — uniosła ręce do góry — poddaję się!
Schowała papierosy do plecaka, wyjęła gumę do żucia. Jej uwagę zaprzątnęło teraz wyposażenie wozu. Dotknęła palcami kilku szczegółów, sprawdziła, jak działają.
— Dobre pudełko! — powiedziała. — Nie wiem, dlaczego nasz stary tak się upiera przy mercedesach. Jak nie mercedes, to dla niego nie samochód. Jeszcze tylko volvo toleruje w swoim garażu, ale to już przez patriotyzm.
Gaston zerknął w lusterko, przez chwilę przypatrywał się jej twarzy.
Dlaczego więc pani podróżuje w ten sposób?
— Dlaczego? — uniosła kolano tak wysoko że widzieli je ponad oparciem przedniego siedzenia. — Teraz moda na mięśnie! Jakie można mieć mięśnie, wysiadując całymi dniami w samochodzie? — trzepnęła się po udzie. — Szkoda, że pan nie może dotknąć.
— Wierzę pani na słowo — powiedział Gaston z uśmiechem.
Zwracała się wciąż do niego, ale to ona odczuwała ostrzej jej obecność w wozie i nie ze względu na jej młodość, na te wspaniałe mięśnie i skórę, o którą ona musiała już walczyć, pokonując jej suchość, niczym inżynier meliorant, zmagający się z akrami wysychającej ziemi. Nie myślała teraz o tym, choć często zdarzał się jej taki pojedynek porównań, każde miasto, cała Europa i cały świat przepełnione były, jak poczekalnia kina, młodymi dziewczynami, oferującymi ów najtańszy i niedoceniany towar: swoją młodość — nie myślała teraz o tym i nie twarz ślicznej Szwedki miała przed oczyma. „Jeśli uda mi się załapać nagrodę na jakimś konkursie...” — powiedziała. Zabrzmiała jej w uszach toccata Bacha, którą Philomena grała na kościelnych organach w Edelheim, gdy stary kanonik zmierzał przez pustą nawę, żeby je stamtąd wyrzucić. Twarz Philomeny, którą przez chwilę miała przed sobą o wyciągnięcie ręki, rozmazała się w ciemnej, zielonej wodzie, odpływającej od brzegu coraz większymi kołami, jak po wrzuceniu kamienia.
— Pan świetnie prowadzi — mówiła dziewczyna z tyłu — ale za wolno. Mógłby mi pan dać na chwilę kierownicę?
— Chętnie — powiedział Gaston. — Ale kiedy spotkamy się innym razem.
Patrzyła z niedowierzaniem.
— Sądzi pan, że to nastąpi?
— Czemu nie?
— Żartuje pan ze mnie?
— Nigdy nie żartuję. — Nie żartował, ale szybko nabierał niechęci do osób, które zmuszały go do tego, żeby był niegrzeczny. Reakcja Magdaleny jednak go zaskoczyła. Nie podejrzewał jej o to.
Położyła mu dłoń na ramieniu. Zbliżali się do jakiegoś skrzyżowania, opatrzonego licznymi tablicami.
— Zatrzymaj wóz — poprosiła.
— Chcesz wysiąść?
— Nie. Pani tu wysiądzie — odwróciła się i uśmiechnęła naprawdę szczerze zakłopotana. — Musimy jednak skręcić na prawo. Mam nadzieję, że z łatwością zabierze się pani innym wozem.
— O, na pewno! — dziewczyna sięgnęła po plecak. — Nigdy nie mam z iym trudności. — Zatrzasnęła drzwiczki, aż jęknęły. — Ciao! — uśmiechnęła się do Gastona. — Do następnego razu!
Musieli naprawdę skręcić na prawo, bo stała na przegu autostrady i patrzyła w ślad za nimi.
— Co ci przyszło do głowy? — mruknął Gaston. — Mogliśmy się jej pozbyć w inny sposób, będę musiał teraz robić objazd.
Odwróciła się, żeby nie widział jej twarzy.
— Ale ja naprawdę chcę tam jechać — powiedziała cicho.
— Dokąd?
— Tam. Na południe.
Włączył bieg i oparł się cały na kierownicy, jakby zmuszony do pilnego śledzenia drogi, jakby groziło im na niej jakieś niebezpieczeństwo.
— Przez cały czas się tego bałem — szepnął. — Od samego rana.II
Topografia pamięci. Wjadą do miasta autostradą Obok szpitala. okno, przez które w ciągu długich tygodni patrzyła na niebo, wychodziło na ogród, także i to drugie, przez które Dominique wszedł do pokoju, gdzie umierała Marysia — nie zobaczy więc ich od razu, będzie musiała tu przyjść potem, wejść na tyły szpitala i czekać tak długo, aż w oknach ukażą się czyjeś głowy. Złą pociechą, ale jednak pociechą, jest widok innych ludzi w miejscu własnych cierpień.
Po lewej stronie drogi, za rzeką, będzie leżało Dorn z rozległym parkiem, zamkiem i browarem księcia. I z dziedzińcem szkoły tuż nad samym brzegiem, na którym leżeli pokotem umierający, wymierający z głodu radzieccy jeńcy. Na co się im przydał ten wieczór, kiedy czołgała się z Dominique’iem pod druty, żeby im rzucić trochę chleba i papierosów?
— To nie ma sensu — powtarzał Dominiąue. — To nie ma sensu! — I nie mógł zrozumieć, dlaczego na tę wyprawę pod druty wybrała właśnie jego, najgorszego z nich, ostatniego, którego mogliby podejrzewać, że to zrobi. Do niej także to nie pasowało, jej także nikt by o to nie posądził. A jednak zrobili to oboje, choć to było bez sensu i nie stanowiło nic dla tłumu zgłodniałych mężczyzn. Posten, krążący wzdłuż drutów, gwizdał, w dole szumiała rzeka, w wysokiej trawie, przez którą czołgali się, słysząc łomot własnych serc, od czasu do czasu odzywał się świerszcz było strasznie i pięknie, było tak, jak powinno być chociaż raz w życiu, żeby człowiek mógł uwierzyć w swoją siłę i niepodległość.
Potem płakała, kiedy zobaczyła nad sobą szczeciniastą gębę Dominique’a, kiedy rzucił się na nią, żeby nakryć ją swoim ciałem, a posten, który tego wieczora czekał na dziewczynę, roześmiał się oświetliwszy ich blaskiem latarki. Płakała, choć powtarzał, że uratował jej życie, że zrobił to tylko po to.
Więc Dorn zostanie po lewej stronie, park księcia na pewno się rozrósł, już wtedy przypominał piękny, skomponowany z przeróżnych drzew i krzewów las — widziało się go zawsze z różnych punktów miasta, nad nim przy dobrej pogodzie ukazywały się Alpy, jak projekcja filmowa, jak dekoracja do fantastycznej baśni. Książę chyba już nie żył. Erna nie wspominała o nim nigdy w swoich listach, piękna Erna Friesen, ozdoba całego rynku — zamierało na nim życie, kiedy stawała w drzwiach swego sklepu.
Poczuła żal i wstyd — korespondencja z Erną urwała się z jej winy. Postanowiła, że pierwszą wizytę złoży Ernie, miały sobie tyle do powiedzenia — ale właściwie co? — zastanowiła się ze strachem, prócz odświeżania wspomnień, do których może nie warto było wracać, skoro Piotr i tak już nie żył... Erna ratując go owej nocy po wysadzeniu mostu, darowała go jej na kilka lat nie wolnego od udręki szczęścia. Gdyby zginął już wtedy... — usłyszała trzask własnych stawów w dłoniach splecionych na kolanach.
Gaston zatrzymał samochód, zjechawszy na brzeg drogi. Wysiadł, otworzył maskę, zajrzał do środka, choć nie było widać, żeby dotykał czegokolwiek. Potem opuścił maskę, obszedł wóz dookoła i otworzył przy niej drzwiczki.
— Nie chcesz wysiąść na! chwilę?
— Nie, dziękuję.
— Odetchnij trochę świeżym powietrzem.
— Dziękuję.
— Słyszałaś, co mówiła ta Szwedka.
— O czym?
— O mięśniach. O kondycji.
— Przejąłeś się tym. Czy zamierzasz zostawić tu wóz i resztę podróży odbyć pieszo?
Pochylił się, sięgnął po jej rękę i trzymał ją przez chwilę w swoich dłoniach. Były suche i gorące.
— Czy naprawdę musimy tam jechać? — zapytał.
— A dlaczego nie? — powiedziała po chwili.
— Po co ci to? Nigdy o tym nie mówiłaś.
— Tak, nie mówiłam.
Puścił jej rękę, odstąpił na sam brzeg drogi, trącił nogą jakiś kamień, który potoczył się do rowu.
— Dwadzieścia cztery lata! — powiedział. — Co spodziewasz się tam zastać?
Nie odpowiadała długo.
— Co spodziewasz się tam zastać? — powtórzył.
— Te same miejsca. Ludzi.
— A jeśli ich nie ma?
— To, co zostało po nich.
— To, co zostało po nich, jest z nami — powiedział cicho. — Przez cały czas.
Nie odpowiedziała, a on przeszedł się wokół wozu, raz i drugi i znowu zatrzymał się przy otwartych drzwiczkach.
— Wiesz, że w Karłowych Warach nie będziemy mogli zostać dłużej niż tydzień. Więc jeśli mamy tu wstąpić...
— Tylko na dwa dni. Proszę! — powiedziała.
— Na Karłowe Wary zostanie tylko pięć.
— Tylko pięć — powtórzyła.
— Właściwie cztery i pół, bo nie zechcesz jechać nocą.
— Zechcę jechać nocą.
— No dobrze — westchnął. — Jak chcesz.
Spróbowała się uśmiechnąć.
— Ostatecznie poznaliśmy się w tym mieście...
Obszedł wóz i usiadł za kierownicą. Potrzebował długiego czasu, żeby uśmiechnąć się jak ona.
— Tak, to także tam się zdarzyło.
Do Edelheim mieli nie więcej niż dwadzieścia pięć kilometrów. Gdzieś bardziej na zachód leżało inne miasteczko, gdzie sprzedano ją za osiemnaście marek ostatniemu bauerowi, który przyszedł na ten targ do Arbeitsamtu. Nie miał na nią wielkiej ochoty, ale gdyby jej nie zabrał, nie mógłby już liczyć na żadne względy szefa urzędu. Szaleństwem było przypominać sobie to wszystko, ale wśród ludzi w tych miasteczkach i wsiach byli też tacy, którym zawdzięczała coś więcej niż chwilowe współczucie, pomoc, nieznaczny i tajemny gest życzliwości. Były to świadectwa nadziei, że nie wszystko zostało stracone — dla niej i dla nich — że obcowanie między ludźmi nie musi być pogardą zwycięzcy i strachem zwyciężonego, że istnieje jeszcze inna, zapomniana na ten zły czas możliwość.
Po co my tam jedziemy, do diabła! — myślał Gaston. Gdyby nawet stały tam jeszcze jenieckie baraki, w których mieszkał, nie chciałby ich oglądać. Nie miał też zamiaru odwiedzać fabryki, w której kroił cholewki z twardej, źle wyprawionej skóry. Most! Tak, most chciał zobaczyć. Choć go nie było, choć wysadzili go z Piotrem w powietrze, żeby nie przenosił na swoim grzbiecie śmierci, wysyłanej na front w zaplombowanych wagonach, i — żeby na długo zapamiętano ich w tym mieście. Uśmiechnął się do siebie, pogodzony choć w części z uporem Magdaleny, ale nie uśmiechnął się jeszcze do niej, chciał, żeby to odczuła.
Nie zauważyła tego. Uniesiona jakby nieco na siedzeniu obserwowała drogę, choć nie mogła jej znać, nie wolno im było wydalać się z miasta. Ale wyglądała tak, jakby i tu szukała miejsc, które miały pomóc wspomnieniu, które coś znaczyły, silniejsze od czasu, jaki minął.
— Nie patrz tak — krzyknął. — Co tam widzisz?
Odwróciła głowę zdziwiona.
— Zwykle patrzę na drogę.
— Przepraszam.
Dotknęła jego ramienia.
— Nie kłóćmy się, bardzo cię proszę.
— Przecież się nie kłócimy.
— A przed chwilą ?
— Po prostu nie mogę tego znieść.
— Nie masz czego znosić — powiedziała z naciskiem. — Nie istnieje nic takiego.
Odsunęła się nieco i opuściła szybę, choć wiatr bił ją w twarz i rozwiewał włosy. Czy trzeba było powiedzieć to na głos, że tamten już nie żyje, że nawet jeśli nigdy po raz drugi nie stanęła nad jego grobem, to ten grób jednak istniał i zamykał wszystko, co dotyczyło tego człowieka. Wszystko? — powtórzyła w myśli.
Po lewej stronie drogi, wiodącej do rynku, będzie stał dom, w którym Frau Hochmeier prowadziła swój hotel dla cudzoziemskich robotników. Po drugiej stronie ulicy było to miejsce, z którego Piotr patrzył na hotel, gdy rozlegał się z niego krzyk kobiet, gdy nie wpuszczony do środka, nie mógł nic zrozumieć i bał się najgorszego. Stał tam, a mali chłopcy w żółtych mundurach ze sztylecikami przy paskach otaczali go coraz ciaśniejszym kołem, aż musiał stamtąd odejść nie dowiedziawszy się niczego. Co też tam teraz jest? — zastanowiła się. — Chyba nie hotel? Kto by chciał mieszkać w takiej budzie.
— O czym myślisz? — spytał Gaston. Nie powinien był pytać, ale od lat nie potrafił się tego oduczyć.
Tym razem odpowiedziała:
— Myślę, co teraz jest w hotelu Frau Hochmeier. Chyba zmienił przeznaczenie.
— Może go wreszcie rozebrali?
— Przecież to prawie zabytek. Przypomnij sobie, jakie grube miał ściany.
— Nie oglądałem ich tak dokładnie.
— Trzeba było kłaść się na parapecie, żeby móc wyjrzeć przez okno. Frau Hochmeier odziedziczyła ten dom po swoich przodkach.
— Ale komu go zostawiła? Nie miała dzieci.
— Widzisz, za późno zjawił się na jej drodze ktoś taki jak ty.
— Coś ty sobie znowu wymyśliła?
— Przecież podkochiwała się w tobie. Kto wie, do czego byłaby zdolna, gdyby była młodsza.
Zanurzył na chwilę palce w jej włosy i potargał je mocniej, niż uczynił to dotąd wiatr.
— Ciekawi mnie to mniej niż ciebie.
Roześmiali się i przez chwilę ten śmiech był jakby zwiększoną dawką tlenu w samochodzie, oddychało im się łatwiej.
— Kochanie! — powiedział Gaston. — Będziesz musiała udzielić mi dalszej dyspensy. W mieście, gdzie byłem zawsze głodny, będę musiał przynajmniej raz porządnie się najeść.
— Ciekawa jestem gdzie? Do Aignera chyba nie pójdziemy.
— Zapewniam cię, że nie — choćby nawet osobiście przyszedł zaprosić nas na obiad.
— Przypuszczam, że nie zrobi tego.
Aigner był rzeźnikiem, prowadził równocześnie małą restaurację, w której podawano piwo i najprostsze dania z rzeźnickiej kuchni. Tam też w osobnym pokoiku mogli jadać cudzoziemcy po oddaniu swoich skromnych kartek na mięso, co upoważniało ich do spożywania zupy z płucek, knedli z dodatkiem wołowej wątroby i innych specjalności zakładu. Teraz nie można było o tym myśleć spokojnie, ale wtedy pędziło się na te obiady podczas prźerwy obiadowej w fabryce, z daleka łowiąc w nozdrza zapach, który owiewał cały budynek, z frontu i od podwórza.
— Mam nadzieję — Gaston snuł dalej swoją myśl, jakby po przekroczeniu granicy musiał się poddać germańskim nawykom w karmieniu ciała — że mają tu wreszcie jakąś porządną restaurację. Tyle lat byli tu Amerykanie.
— Chyba jeszcze są — i na pewno karmią się swoimi puszkami.
— Nie przesadzajmy. Z radością oduczyli się tego w Europie.
Prowadzili wciąż z udaną i udającą się im przyjemnością tę zastępczą rozmowę o tym, co ich najmniej interesowało w mieście, ku któremu dążyli kilometr po kilometrze, szybciej, niżby mogli się na to przygotować. Natychmiast, gdy temat gastronomiczny wygasł, powrócili do swoich myśli, Gaston do nocy, jedynej prawdziwie wojennej nocy w Edelheim, gdy powietrzem targnął niespodziewany wybuch. Magdalena — do hotelu, który miną wjechawszy do miasta po lewej stronie ulicy, jak inni turyści. Jakże płakała tej pierwszej nocy, nie mogąc zasnąć pod brudnym, cienkim kocem, zanim nauczyła się narzucać na siebie całą swoją odzież, jak czyniły to Weronika, Krystyna i Marysia. Z jaką rozpaczą w sercu przesiadywała całymi wieczorami przy oknie, bojąc się wszystkich, którzy stawali za jej plecami, dopóki Philomena nie uratowała jej swoją obecnością, przeniesieniem w świat rozmów, realniejszy w ciągu kilku wspólnych wieczornych godzin niż rzeczywistość. Ślad Philomeny w tym mieście... nie miała tu nawet grobu, rzeka zabrała ją w dolinę, nurt wody uprowadził z miejsca cierpienia.
— Właściwie coś impertynenckiego było w tej małej — powiedziała nagle.
— W której? — spytał Gaston.
— W tej, którą wysadziliśmy z wozu. Coś bardzo impertynenckiego.
— Młodość jest zawsze impertynencka, kochanie — powiedział Gaston miękko.
— Ach, to nie to. Nie tylko to — zamyśliła się.
— Co jeszcze?
— Ma nadzieję zdobyć cały świat.
— To bardzo piękna nadzieja.
— Nie wiem — powiedziała cicho.
Gaston pochylił się ku niej, objął ją na chwilę ramieniem.
— Nie powinna być ani o odrobinę mniej piękna dlatego, że myśmy jej nie mieli.
Krzyknęła:
— Nie myślę o sobie!
— Albo dlatego, że nie wiemy, czy potrafią z niej skorzystać.
— Każda zbyt wielka pewność siebie prowadzi do klęski.
— Ale na pewien czas daje uczucie szczęścia.
— Jaki czas przewidujesz dla tej małej?
Gaston zamyślił się.
— Może już jest pokonana.
— Już teraz?
— Tak. Może zdaje sobie sprawę, że nigdy nie osiągnie zadowolenia z siebie, że nigdy nie dostąpi spokoju.
— I dlatego tak się szasta po świecie?
Gaston nacisnął klakson, wyprzedzali ciężarówkę, załadowaną beczkami piwa.
— Moja droga, każde pokolenie ma swoją turystykę.
— Gaston!
— Nie krzycz! Może jednak potrafiliśmy urządzić im lepsze życie niż nam nasi rodzice.
— Ale nie są z niego zadowoleni.
Milczał przez długi czas. Opuścili Paryż po wygasających powoli studenckich rozruchach, które wstrząsnęły Francją.
— Tak, masz rację.
— I nie dowiemy się nigdy dlaczego.
– Owszem – włączył czwarty bieg, droga była prosta i pusta, wysokie lipy ocieniały ją łagodnym mrokiem — po prostu znudził im się spokój. Nie leżeli jeszcze w okopach.
— Gaston!
— Kochanie! Przestań krzyczeć na mnie! Wygłaszam tylko taką hipotezę. Czasem człowiek ugania się za swoim złym losem do utraty tchu. Oni właśnie uprawiają teraz tę gonitwę.
— Nie można im w tym przeszkodzić?
— Czują się bardziej skrzywdzeni, gdy im się w tym przeszkadza, niż gdyby naprawdę zapędzić ich od razu w rowy pełne błota i ekskrementów.
— Kogo uważają za wrogów?
— Chyba wszystkich, którzy nie są w ich wieku, nawet tych, co kiedyś strzegli ich kołysek.
— A może mają rację, jeśli nie podoba im się nasz świat?
Uśmiechnął się.
— Mnie się także nie podoba, ale przynajmniej już wiem, że nie można go zamienić na żaden inny.
— A jeśli oni jednak mają te złudzenia?
— Nie można zaczynać życia od pretensji do rządzenia państwem. Jakieś doświadczenia trzeba jednak w tej dziedzinie mieć.
— Jakie? Zwycięstwa czy klęski?
— Moja droga — Gaston zawiesił na chwilę głos — i jedne, i drugie wychodzą niekiedy politykom na dobre.
Podciągnęła szybę, wyjęła z torebki lusterko i grzebień, i zaczęła porządkować włosy.
— Od czego to zaczęła się ta rozmowa?
— Od tego, że ta mała Szwedka wydała ci się impertynencka.
— A tobie nie?
— Jest taka jak cała młodzież na świecie.
— I właściwie dlaczego mówimy wciąż o niej — „mała”? Ma chyba z metr siedemdziesiąt.
— To ty ją tak nazwałaś.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.