Władca Pierścieni - ebook
Władca Pierścieni - ebook
Niełatwo powiedzieć, na czym polega tajemnica uroku wywieranego przez "Władcę Pierścieni". Miał niewątpliwie rację C.S Lewis, pisząc: "Dla nas, żyjących w paskudnym, zmaterializowanym i pozbawionym romantyzmu świecie możliwość powrotu dzięki tej książce do czasów heroicznych przygód, barwnych, przepysznych i wręcz bezwstydnie pięknych opowieści jest czymś niezwykle ważnym".
Równie istotna jest przyjemność, jaką czytelnik czerpie z odkrywania złożonego, ale logicznie skonstruowanego uniwersum tej opowieści. Umożliwiają to dołączone do książki mapy oraz obszerne dodatki.
"Władca Pierścieni" to jedna z najbardziej niezwykłych książek w całej współczesnej literaturze. Ogromna, z epickim rozmachem napisana powieść wprowadza nas w wykreowany przez wyobraźnię autora świat - fantastyczny, lecz ukazany wszechstronnie i szczegółowo, równie pełny i bogaty jak świat realny. Przykuwająca uwagę i wzruszająca, zabawna, choć momentami także przerażająca, opowieść ta rzuca na czytelnika czar, od którego nawet po zakończeniu lektury trudno się uwolnić. W ciągu pięćdziesięciu przeszło lat od pierwszego wydania "Władcy Pierścieni" miliony ludzi na całym świecie uległy temu urokowi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7758-455-2 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Władcę Pierścieni J.R.R. Tolkiena często określa się błędnie jako trylogię; w rzeczywistości jest to jedna obszerna powieść, składająca się z sześciu ksiąg wraz z uzupełniającymi ją dodatkami, która czasami (ale nie zawsze) bywa publikowana w trzech osobno zatytułowanych woluminach. Taką postać nadano – decyzją wydawcy, a nie autora – pierwszej edycji angielskiej; poszczególne tomy ukazywały się 29 lipca (t. I) i 11 listopada 1954 roku (t. II) oraz 20 października 1955 roku (t. III). Amerykańskie wydawnictwo Ballantine Books w 1965 roku ogłosiło autoryzowaną edycję Władcy Pierścieni w oprawie broszurowej (paperback), do której Tolkien m.in. napisał nową przedmowę oraz dodał Notę do prologu. W 1966 roku w Wielkiej Brytanii opublikowano drugie, poprawione, wydanie powieści; ono też stało się podstawą wszystkich późniejszych wznowień. Nad ich poprawnością czuwa, korygując odnajdywane wciąż drobne usterki, Christopher Tolkien, syn zmarłego w 1973 roku autora, opiekujący się jego pisarską spuścizną. Tekstem takiego skorygowanego angielskiego jednotomowego wydania z 1995 roku posługiwano się przy kolacjonowaniu tłumaczenia w niniejszej edycji.
Trzy tomy polskiego przekładu dzieła Tolkiena autorstwa Marii Skibniewskiej ukazały się nakładem Czytelnika w latach 1961, 1962 i 1963. Było to trzecie – po holenderskim i szwedzkim – tłumaczenie powieści na język obcy. W 1981 roku ta sama oficyna opublikowała wydanie drugie, nieco zmodyfikowane, oparte na poprawionej edycji angielskiej z 1966 roku. Wersja owa została – bez żadnych zmian – przedrukowana w broszurowej edycji Czytelnika i CiA Books/SVARO z 1990 roku oraz w jednotomowym ilustrowanym wydaniu Atlantisu z 1992 roku. We wszystkich tych wydaniach pominięto dwa spośród sześciu zamieszczonych w oryginale dodatków: pierwszy był poświęcony rachubie czasu i kalendarzom, drugi dotyczył pism i alfabetów. Dodatki te (w tłumaczeniu Ryszarda Derdzińskiego) uwzględniła dopiero pierwsza pełna edycja Władcy Pierścieni, ogłoszona przez Wydawnictwo Muza w 1996 roku. W tym samym roku Wydawnictwo Zysk i S-ka opublikowało tom I (tom II i III ukazały się w roku następnym) nowego polskiego tłumaczenia powieści Tolkiena, dokonanego przez Jerzego Łozińskiego.
Znakomity przekład Władcy Pierścieni autorstwa Marii Skibniewskiej uznawany jest w dalszym ciągu – wraz z tłumaczeniami fragmentów poetyckich, spolszczonych przez Włodzimierza Lewika (w tomie I i II) oraz Andrzeja Nowickiego (w tomie III) – za kanoniczną wersję dzieła Tolkiena w języku polskim. Podczas przygotowywania jego edycji w Wydawnictwie Muza okazało się jednak, iż można tam znaleźć pewną liczbę sformułowań błędnych lub nietrafnych oraz że opublikowane w ostatnich latach nowe materiały – przede wszystkim autokomentarze i notatki samego J.R.R. Tolkiena – dostarczają niekiedy argumentów na rzecz innych rozwiązań translatorskich. Do tekstu wprowadzono zatem poprawki i modyfikacje. Najważniejsze z nich to: zastąpienie niektórych przekładów wierszy autorstwa Włodzimierza Lewika (który tworzył je przed wydaniem dzieła Tolkiena Silmarillion i w wielu szczegółowych kwestiach skazany był wyłącznie na domysły) nowymi tłumaczeniami Tadeusza A. Olszańskiego; zmiana polskiego tytułu I tomu na Drużynę Pierścienia, bliższą oryginałowi angielskiemu (The Fellowship of the Ring); uwzględnienie znaków diakrytycznych, m.in. oznaczeń długich samogłosek, oraz wprowadzenie zróżnicowanego zapisu głoski k (za pomocą liter „k” lub „c”) i głoski f (za pomocą liter „f” lub „ph”) w słowach pochodzących ze stworzonych przez Tolkiena języków elfów i ludzi.
Korekty i zmiany dotyczą również niektórych imion własnych i nazw geograficznych. Opierano się tu m.in. na wskazówkach samego pisarza, zawartych w tekście Guide to the Names in „The Lord of the Rings” (w wyd. zbiorowym A Tolkien Compass, edited by Jared Lobdell, Open Court 1975, Ballantine Books 1980). Nowe brzmienie otrzymały następujące imiona i nazwy (w nawiasach podajemy oryginalną wersję angielską oraz wcześniejszą wersję polską): Brama Półmroku (Dimrill Gate, dawniej „Brama Dimrilla”), Cienistogrzywy (Shadowfax, dawniej „Gryf”), Dolina Półmroku (Dimrill Dale, dawniej „Dolina Dimrilla”), Gadzi Język (Wormtongue, dawniej „Smoczy Język”), Kamieniołom (Quarry, dawniej „Spytki”), las Chetwood (Chetwood, dawniej „Zalesie”), Nowosioło (Nobottle, dawniej „Bezpiwie”), „Pod Złotym Okoniem” (Golden Perch, dawniej „Pod Złotą Tyczką”), Scary (Scary, dawniej „Wypłosz”), Schody Półmroku (Dimrill Stair, dawniej „Schody Dimrilla”). Uzasadnieniem tych modyfikacji może być bądź potrzeba skorygowania ewidentnej pomyłki tłumaczenia (tak ma się rzecz np. z „Gryfem” – „Cienistogrzywym”, a także w przypadku nazw zawierających słowo Dimrill, które nie jest imieniem postaci, lecz stanowi połączenie dim, przyćmiony + rill, strumyk), bądź konieczność wyboru właściwego wariantu (np. Golden Perch można tłumaczyć i jako „Złoty Pręt”, i jako „Złoty Okoń”, jednak autorskie komentarze wyraźnie wskazują na to drugie znaczenie), bądź wreszcie chęć lepszego oddania wymowy i stylistycznej barwy danego imienia (to przypadek Grímy, zdradzieckiego służalca króla Theodena, którego lepiej, jak się wydaje, charakteryzuje przydomek „Gadzi Język” niż porównanie do smoka, w świecie Tolkiena istoty złej i przewrotnej, ale niepozbawionej swoistej wielkości).
Wspomnieć także należy o modyfikacji innego rodzaju: rzeczownikowi „elf” w mianowniku i bierniku liczby mnogiej nadawana jest tu męskoosobowa forma „elfowie”, niefigurująca w słownikach języka polskiego. Odważono się na takie odstępstwo od językowych prawideł zarówno dlatego, że w odniesieniu do postaci określanych tym mianem są tu zawsze stosowane formy gramatyczne przynależne istotom ludzkim (a więc „oni”, nie „one”; „zrobili”, nie „zrobiły”), jak i z chęci naśladowania w tej mierze decyzji autora, używającego nieprawidłowej w angielszczyźnie formy liczby mnogiej elves (zamiast elfs) i toczącego o to zażarte boje ze skrupulatną korektą. Tolkien chciał w ten sposób odświeżyć sens słowa, które – jak pisał – „z biegiem czasu skarlało i dziś kojarzy się raczej z fantastycznymi duszkami”. W polskim przekładzie forma „elfy” została pozostawiona wyłącznie w kilku miejscach jako zbiorowe określenie ludu czy też szczepu (np. Elfy Szare, Elfy Leśne – ale już: Elfowie Wysokiego Rodu). Podobnie, choć w sposób nie tak konsekwentny, wprowadzone zostały, jako oboczne, formy „krasnoludy” i „krasnoludowie”.
Marek GumkowskiPRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA ANGIELSKIEGO
Opowieść ta, w miarę jak ją snułem, rozrosła się niemal w historię Wielkiej Wojny o Pierścień i objęła poza tym liczne wzmianki o wydarzeniach z bardziej jeszcze odległej przeszłości. Zacząłem ją wkrótce po napisaniu Hobbita, lecz przed jego ukazaniem się w druku w 1937 roku. Jednakże odłożyłem pracę nad cyklem opowieści, ponieważ chciałem najpierw zgromadzić i uporządkować mity oraz legendy z Dawnych Dni, kształtujące się już wtedy od kilku lat w moim umyśle. Chciałem tego dokonać dla własnej satysfakcji, bez większej nadziei, że dzieło moje zainteresuje innych ludzi, tym bardziej że początkowo miało ono charakter studium lingwistycznego; podjąłem je, żeby zebrać materiał niezbędny do odtworzenia „historii” języków elfów.
Jednakże osoby, których rady i opinii zasięgałem, odebrały mi nawet tę resztkę nadziei, jaką miałem. Wróciłem więc do pracy nad cyklem, zwłaszcza że czytelnicy domagali się bliższych informacji o hobbitach i ich przygodach. Ale ta opowieść z natury swej wciągała mnie w dawny świat, aż się zmieniła niejako w relację o jego zmierzchu i zniknięciu, zanim opowiedziałem początek i okres pośredni. Proces ten można wyśledzić już w Hobbicie, gdzie nie brak napomknień o sprawach dawniejszych: Elrond, Gondolin, Elfowie Wysokiego Rodu, orkowie; zakradły się też nieproszone wzmianki o sprawach wyższych, głębszych lub bardziej tajemnych niż powierzchnia opowieści o hobbicie: Durin, Moria, Gandalf, Czarnoksiężnik, Pierścień. Odkrycie sensu tych epizodów oraz ich związku z najstarszą historią prowadzi w głąb Trzeciej Ery i Wojny o Pierścień, która była najdonioślejszym zdarzeniem tamtej epoki.
Czytelnicy ciekawi dokładniejszych wiadomości o hobbitach zostali w końcu zaspokojeni, ale musieli długo czekać, bo praca nad Władcą Pierścieni trwała z przerwami od roku 1936 do 1949. Miałem w tym okresie inne obowiązki, których nie zaniedbywałem, i często pochłaniały mnie jako badacza i nauczyciela liczne inne zainteresowania. Oczywiście, do zwłoki przyczynił się również wybuch wojny; pod koniec 1939 roku nie miałem jeszcze napisanej w całości nawet Księgi pierwszej. Pomimo ciemności panujących przez pięć następnych lat doszedłem do wniosku, że nie mogę już porzucić rozpoczętej książki, ślęczałem więc nad nią przeważnie po nocach i brnąłem naprzód, aż stanąłem nad grobem Balina w Morii. Tam się zatrzymałem na długi czas. Prawie rok upłynął, zanim znów ruszyłem z miejsca i zawędrowałem do Lothlórien i nad Wielką Rzekę późną jesienią 1941 roku. W następnym roku naszkicowałem pierwszą wersję zdarzeń wypełniających obecnie Księgę trzecią oraz pierwszy i trzeci rozdział Księgi piątej. Zapłonęły sygnały wojenne w Anórien, Théoden przybył do Harrowdale. Na tym utknąłem. Wizja zniknęła, a czasu na rozmyślania wówczas nie miałem.
W ciągu roku 1944, pozostawiając nierozwiązane wątki i komplikacje wojny, której prowadzenie czy przynajmniej opisywanie było moim obowiązkiem, zmusiłem się do pracy nad historią podróży Froda do Mordoru. Napisałem wtedy rozdziały wypełniające teraz Księgę czwartą i wysłałem je, jako fragment powieści, do Afryki Południowej, gdzie przebywał w służbie RAF-u mój syn Christopher. Jednakże upłynęło dalszych pięć lat, zanim książka przybrała ostatecznie kształt, w jakim została wydana. W ciągu tych lat przeniosłem się do innego domu, na inną uniwersytecką katedrę w innym college’u; lata te, chociaż mniej czarne, były równie jak poprzednie pracowite. Kiedy wreszcie doprowadziłem opowieść do końca, musiałem ją całą przeredagować, a właściwie w dużym stopniu napisać na nowo, cofając się do poprzednich rozdziałów. Trzeba też było tekst przepisać raz i drugi na maszynie, a zrobiłem to własnymi rękami, bo pomoc zawodowej maszynistki za drogo by kosztowała.
Władca Pierścieni od dnia, gdy w końcu ukazał się w druku, miał wielu czytelników. Chciałbym w tym miejscu wyjaśnić pewne sprawy w związku z opiniami i domysłami, które mi przekazywano w listach lub które wyrażano w recenzjach, dotyczącymi motywów i myśli przewodniej mojej książki. Głównym motywem była chęć autora baśni i opowiadań, by wypróbować swe siły w utworze o naprawdę szerokim rozmachu; chciałem napisać długą opowieść, która by przykuwała uwagę czytelników, bawiła ich, zachwycała, a niekiedy podniecała lub do głębi wzruszała. W poszukiwaniu tego, co może czytelników interesować lub wzruszać, miałem za jedynego przewodnika własne wyczucie; oczywiście wiem, że ten przewodnik często zwodził mnie na manowce. Pewne osoby, które przeczytały, a w każdym razie zrecenzowały tę książkę, oceniły, że jest nudna, niedorzeczna i nic niewarta; nie mogę się obrażać, bo sam podobnie osądzam ich dzieła lub też rodzaj literatury przez nich zachwalany. Ale nawet ci, którzy moją opowieść przeczytali z przyjemnością, znajdują w niej różne błędy. Zapewne nie jest możliwe, aby w bardzo długiej historii wszystkim wszystko się podobało albo żeby wszystkim nie podobały się w niej te same rzeczy. Z listów nadsyłanych przez czytelników przekonałem się, że te same fragmenty lub rozdziały, które jedni najostrzej krytykują, innym wydają się szczególnie udane. Najsurowszym czytelnikiem jestem ja sam i widzę teraz w swoim dziele mnóstwo większych lub mniejszych błędów; na szczęście nie muszę ani recenzować, ani po raz drugi pisać tej książki, więc nie będę wyliczał dostrzeżonych wad z wyjątkiem jednej, którą wiele osób mi wytknęło: książka jest za krótka.
Co do myśli przewodniej czy „przesłania” zawartego w tej opowieści, to stwierdzam, że autor nie miał żadnych intencji tego rodzaju. Moja opowieść nie jest alegorią ani aluzją do aktualnych zdarzeń i sytuacji. Rozwijając się, wypuściła korzenie (w przeszłość) i nieoczekiwane gałęzie, lecz zasadnicza fabuła była od początku nieuchronnie wyznaczona przez wybór Pierścienia jako motywu łączącego ją z Hobbitem. Najbardziej istotny rozdział, „Cień przeszłości”, napisałem wcześniej niż inne, gdy jeszcze na horyzoncie nie gromadziły się groźne chmury zapowiadające kataklizm 1939 roku; moja historia rozwinęłaby się w zasadzie tak samo, gdyby świat zdołał uniknąć wojennej katastrofy. Książka zrodziła się z myśli od dawna mnie nurtujących, a częściowo też wyrażanych w innych utworach; wojna rozpoczęta w 1939 roku oraz jej konsekwencje nie wywarły żadnego wpływu na jej treść, a jeśli ją zmodyfikowały, to jedynie w znikomym stopniu.
Prawdziwe wojny nie są podobne do legendarnych ani w swoim przebiegu, ani w skutkach. Gdyby to rzeczywistość natchnęła i ukształtowała legendę, przeciwnicy Saurona z pewnością przejęliby Pierścień i użyliby jako oręża w walce; zamiast unicestwić Pierścień, zmusiliby go do służby swoim interesom, a zamiast burzyć Barad-dûr, okupowaliby tę twierdzę. Saruman, nie mogąc zdobyć Pierścienia, mógłby wśród zamętu zdradliwej epoki odnaleźć w Mordorze brakujące ogniwa, które wypełniłyby luki w jego własnych studiach nad tajemnicami Pierścieni, i wkrótce zdołałby stworzyć swój własny Wielki Pierścień, który pozwoliłby mu rzucić wyzwanie nowemu samozwańczemu Rządcy Śródziemia. Obie walczące strony nienawidziłyby hobbitów i pogardzałyby nimi. Nawet uczyniwszy z nich niewolników, nie pozwoliłyby im przetrwać długo na świecie.
Można by wymyślić rozmaite inne warianty zależnie od gustu i poglądów osób lubujących się w alegoriach i aktualnych aluzjach. Ale ja z całego serca nie cierpię alegorii we wszelkich formach i zawsze jej unikałem, odkąd osiągnąłem z wiekiem przezorność, która mi umożliwia wykrywanie jej obecności. Wolę historię, prawdziwą lub fikcyjną, dającą czytelnikowi możliwość różnych skojarzeń na miarę jego umysłowości i doświadczeń. Zachowuje on w takim wypadku pełną swobodę wyboru, podczas gdy w alegorii autor świadomie narzuca swoją koncepcję.
Oczywiście, autor nie może się wyzwolić całkowicie od wpływu własnych doświadczeń, lecz są one niejako glebą, w której ziarno opowieści rozwija się w sposób niezmiernie skomplikowany; wszelkie próby określenia tego procesu są w najlepszym razie tylko hipotezami opartymi na niedostatecznych i wieloznacznych świadectwach. Fałszywe również, chociaż oczywiście pociągające dla krytyka żyjącego współcześnie z autorem, są przypuszczenia, że nurty umysłowe i wydarzenia bieżącej epoki wywierają nieuchronnie najpotężniejszy wpływ na dane dzieło. To prawda, że trzeba osobiście przejść przez cień wojny, aby w pełni odczuć jej ciężar, lecz w miarę upływu czasu wielu ludzi zdaje się, tak jak teraz, zapominać, że młodość w latach 1914–1918 była doświadczeniem nie mniej okropnym niż lata 1939–1945. Podczas pierwszej wojny światowej zginęli wszyscy, z wyjątkiem jednego, moi najbliżsi przyjaciele. Przejdźmy jednak do mniej bolesnych przykładów. Niektórzy czytelnicy sądzą, że rozdział „Porządki w Shire” odzwierciedla sytuację w Anglii w okresie, gdy kończyłem pisać swoją opowieść. Tak nie jest. Ten epizod stanowi ważną część fabuły i był zaplanowany od początku, chociaż pierwotny pomysł uległ pewnym modyfikacjom związanym z postacią Sarumana, która w toku pisania nabrała nieco innego charakteru, niż przewidywałem. Nie muszę chyba powtarzać, że ten rozdział, podobnie jak cała książka, nie zawiera żadnych alegorycznych znaczeń ani jakichkolwiek aluzji do problemów politycznych naszych czasów. Rzeczywiście wiąże się z pewnymi moimi osobistymi przeżyciami, lecz nicią bardzo cienką (sytuacja ekonomiczna była zupełnie inna) i sięgającą o wiele głębiej w przeszłość. Okolica, gdzie spędziłem dzieciństwo, została zniszczona i oszpecona, zanim skończyłem dziesięć lat, w epoce, gdy samochód był rzadką osobliwością (mnie wówczas nieznaną) i budowano dopiero podmiejskie linie kolejowe. Niedawno w jakimś piśmie trafiłem na fotografię ruiny młyna, niegdyś świetnie prosperującego nad stawem, który przed laty odgrywał ważną rolę w moim życiu. Młody młynarczyk nigdy mi się nie podobał, ale jego ojciec, stary młynarz, miał czarną brodę i nie nazywał się Sandyman.
Władca Pierścieni ukazuje się teraz w nowym wydaniu, skorzystałem więc z okazji, żeby tekst przejrzeć. Poprawiłem pewne błędy i niekonsekwencje, jakie w nim jeszcze zostały, i spróbowałem wyjaśnić pewne kwestie, które mi uważni czytelnicy sygnalizowali.
Starałem się uwzględnić wszystkie ich komentarze i zapytania, a jeśli któreś pominąłem, to jedynie dlatego, że nie zdołałem utrzymać porządku w swoich notatkach. Na wiele wszakże pytań mógłbym odpowiedzieć, tylko rozszerzając zamieszczone na końcu trzeciej części uzupełnienia lub wydając jeszcze jeden tom, by w nim pomieścić znaczną część materiałów niewłączonych do pierwszego wydania, a zwłaszcza bardziej szczegółowe informacje lingwistyczne. Na razie w niniejszym wydaniu czytelnik znajdzie nową przedmowę, dodatek do prologu i trochę dodatkowych przypisów.ROZDZIAŁ 4 SKRÓTEM NA PIECZARKI
Nazajutrz Frodo zbudził się pokrzepiony. Leżał w kolibie uplecionej z żywych gałęzi, zwisających aż do ziemi; łoże, uścielone z paproci i mchów, było miękkie i wonne. Przez drżące, jeszcze zielone liście przeświecało słońce. Frodo zerwał się i wyszedł z koliby.
Opodal skraju lasu siedział w trawie Sam. Pippin, stojąc, patrzył w niebo i badał pogodę. Po elfach nie było ani śladu.
– Zostawili nam owoce, chleb i coś do picia – rzekł Pippin. – Zjedz śniadanie. Chleb smakuje niemal tak samo wybornie jak w nocy. Byłbym nic nie zostawił dla ciebie, ale Sam mnie pilnował.
Frodo usiadł obok Sama i zabrał się do jedzenia.
– Jakie masz plany na dzisiaj? – spytał Pippin.
– Dojść możliwie jak najszybciej do Bucklebury – odparł Frodo, po czym całą uwagę poświęcił śniadaniu.
– Jak sądzisz, czy zobaczymy znów tych jeźdźców? – spytał Pippin beztrosko. W porannym słońcu myśl o spotkaniu choćby armii Czarnych Jeźdźców nie wydawała mu się wcale straszna.
– Prawdopodobnie tak – rzekł Frodo, nierad, że mu o tym przypomniano. – Mam jednak nadzieję, że przeprawimy się za rzekę, nim oni nas zobaczą.
– Czy Gildor coś ci o nich mówił?
– Niewiele. Tylko niejasne półsłówka i zagadki – wymijająco powiedział Frodo.
– A czy pytałeś o to węszenie?
– Nie było o tym mowy – rzekł Frodo, mając pełne usta jedzenia.
– Powinieneś był spytać. To z pewnością bardzo ważne.
– Jeżeli tak, to Gildor na pewno odmówiłby mi wyjaśnień – szorstko odparł Frodo. – A teraz dajże mi w spokoju przełknąć bodaj kęs. Nie mam ochoty odpowiadać na całą litanię pytań podczas śniadania. Chciałbym pomyśleć.
– Wielkie nieba! – krzyknął Pippin. – Przy śniadaniu? – I odszedł na skraj polany.
Słoneczna pogoda tego ranka – zwodnicza, jak się zdawało Frodowi – nie rozproszyła w duszy hobbita trwogi przed pogonią. Rozpamiętywał słowa Gildora, gdy dobiegł do jego uszu wesoły głos Pippina, który śpiewał, biegnąc przez zieloną murawę.
– Nie! – powiedział sobie Frodo. – Nie mogę tego zrobić. Można wywabić młodych przyjaciół na włóczęgę po Shire, narazić na trochę głodu i zmęczenia, po którym miło zasiąść do stołu i trafić do łóżka. Ale wziąć ich z sobą na wygnanie, może na beznadziejny głód i trudy – to inna sprawa, choćby nawet chcieli iść ze mną. Dziedzictwo tylko na mnie jednego spada. Zdaje mi się, że nawet i Sama nie powinienem brać w tę drogę.
Spojrzał na Sama Gamgee i spotkał jego oczy wlepione w swoją twarz.
– Słuchaj, Samie – rzekł Frodo. – Jakże będzie? Muszę opuścić Shire, jak się da najszybciej, postanowiłem nawet nie zatrzymywać się ani dnia w Ustroni, jeżeli to nie okaże się konieczne.
– Dobrze, proszę pana.
– A więc wciąż jeszcze trwasz w zamiarze pójścia w świat razem ze mną?
– Tak, proszę pana.
– To będzie bardzo niebezpieczne, Samie. To już jest niebezpieczne! Najprawdopodobniej żaden z nas nie wróci do domu.
– Jeżeli pan nie wróci, to na pewno nie wrócę i ja – rzekł Sam. – „Nie opuszczaj go” – mówili mi. „Ja śmiałbym go opuścić? – odpowiedziałem. – Ani mi to w głowie! Pójdę z nim, choćby się na księżyc zechciał wdrapywać. A jeżeli któryś z tych Czarnych Jeźdźców spróbuje go zatrzymać, zobaczy, co potrafi Sam Gamgee!” Tak powiedziałem, a oni się śmiali.
– O kim… o czym ty mówisz?
– O elfach, proszę pana. Pogadałem z nimi tej nocy. Wiedzieli, że pan wybiera się za granicę, więc nie było sensu zaprzeczać. Wspaniały lud, ci elfowie! Wspaniały!
– To prawda – przyznał Frodo. – A więc elfowie nie rozczarowali cię przy bliższym poznaniu?
– Jak by to powiedzieć, proszę pana? Przekonałem się, że moje lubienie albo nielubienie wcale ich nie dosięga, za wysoko stoją – z namysłem odparł Sam. – Nie wydaje się ważne, co ja o nich myślę. Inni są, niż się spodziewałem, bardzo starzy i jednocześnie młodzi, bardzo weseli i bardzo smutni zarazem.
Frodo popatrzył na Sama trochę zaskoczony; niemal oczekiwał, że ujrzy jakieś zewnętrzne znamię dziwnej odmiany, która się w chłopaku dokonała. Ten głos brzmiał niepodobnie do głosu Sama Gamgee, którego, jak mu się zdawało, znał dobrze. Ale Sam wyglądał zupełnie tak samo jak zawsze, z tą jedynie różnicą, że na twarzy miał wyraz niezwykłej zadumy.
– Czy teraz, kiedy się już ziściło twoje życzenie i zobaczyłeś elfów, nie minęła ci ochota do podróży? – spytał Frodo.
– Nie, proszę pana. Nie umiem tego wyrazić, ale po dzisiejszej nocy patrzę na to inaczej. Jak gdybym widział drogę przed sobą. Wiem, że pójdziemy bardzo daleko, w ciemność. Ale wiem też, że nie mogę zawrócić. Już nie marzę o zobaczeniu elfów ani smoków, ani gór; sam nie wiem dokładnie, czego pragnę, ale na pewno mam jakiś obowiązek do spełnienia, zanim się skończy ta wyprawa, a czeka on na mnie gdzieś poza granicami Shire’u. Muszę to spełnić do końca… pan rozumie.
– Niezupełnie. Ale rozumiem, że Gandalf wybrał mi dobrego towarzysza. Cieszę się z tego. Pójdziemy razem.
Frodo w milczeniu dokończył śniadania. Wstał, rozejrzał się po okolicy i zawołał na Pippina.
– Czy wszystko gotowe do wymarszu? – spytał nadbiegającego przyjaciela. – Trzeba ruszać zaraz. Zaspaliśmy, a mamy przed sobą ładnych kilka mil drogi.
– To ty zaspałeś – rzekł Pippin. – Ja od dawna jestem na nogach. Czekaliśmy, żebyś uporał się ze śniadaniem i z myśleniem.
– Jedno i drugie już załatwione. Chcę iść do promu jak najspieszniej. Nie zboczę ze szlaku, nie wrócę na gościniec, z którego zeszliśmy wczoraj. Pójdę prosto, na przełaj.
– To chyba zamierzasz przefrunąć – odparł Pippin. – W tych stronach nie sposób iść bezdrożem.
– W każdym razie można skrócić drogę – rzekł Frodo. – Prom znajduje się na wschód od Leśnego Dworu, ale gościniec oddala się łukiem w lewo; widać tam, na północy, pętlę. Okrąża północny skraj Moczarów, żeby trafić na groblę ciągnącą się od mostu przez Słupki. Ale w ten sposób nadkłada się kilka mil. Moglibyśmy oszczędzić jedną czwartą drogi, idąc wprost z tego miejsca, na którym stoimy, do promu.
– Kto drogi prostuje, ten w polu nocuje – sprzeciwił się Pippin. – Teren tu wszędzie ciężki, na Moczarach pełno bagien i wszelkiego rodzaju przeszkód, znam tę okolicę. A jeżeli ci chodzi o Czarnych Jeźdźców, to nie pojmuję, dlaczego wolisz ich spotkać w lesie lub w polu niż na gościńcu.
– W lesie lub w polu trudniej wypatrzyć kogoś – rzekł Frodo. – Przy tym, wiedząc, że zamierzałem wędrować gościńcem, będą zapewne szukali mnie na gościńcu, a nie poza nim.
– Dobrze! – przystał Pippin. – Pójdę za tobą, choćby przez mokradła i wyboje. Ale to ciężka droga. Liczyłem, że przed zachodem słońca wstąpimy do „Pod Złotym Okoniem” w Słupkach. Najlepsze piwo we Wschodniej Ćwiartce, przynajmniej takie było przed laty, bo nie próbowałem go już od dawna.
– Otóż to! – rzekł Frodo. – Może prawda, że kto drogi prostuje, ten w polu nocuje, ale i tak mniej czasu traci niż na popas w gospodzie. Za wszelką cenę musimy ominąć z dala „Złotego Okonia”. Chcemy przecież dotrzeć do Bucklebury przed zmrokiem. A co ty powiesz o tym, Samie?
– Pójdę z panem, panie Frodo – oświadczył Sam, tając w sercu złe przeczucia oraz głęboki żal, że nie spróbuje najlepszego we Wschodniej Ćwiartce piwa.
– Skoro mamy brnąć przez bagna i ciernie, ruszajmy co żywo – rzekł Pippin.
Było już znów niemal tak gorąco jak poprzedniego dnia, lecz od zachodu płynęły chmury. Wyglądało na to, że dzień nie przeminie bez deszczu. Hobbici zsunęli się stromą zieloną skarpą i zanurzyli w gąszcz drzew. Stosownie do obranej drogi, mieli z Leśnego Dworu skręcić w lewo i skosem przeciąć lasy ciągnące się wzdłuż wschodniego zbocza góry, by dotrzeć na równiny. Potem mogliby już skierować się do promu krajem otwartym, gdzie nie spodziewali się innych przeszkód jak płoty i rowy. Frodo wyliczył, że w prostej linii mają do przejścia osiemnaście mil.
Wkrótce jednak przekonał się, że gąszcz jest bardziej zbity i splątany, niż się z pozoru zdawało. Nie było ścieżek, toteż nie mogli posuwać się szybko. Przedarłszy się po skarpie na sam dół, stanęli nad strumieniem, który ze wzgórz spływał w głęboki parów o stromych, oślizłych brzegach, zarośniętych jeżynami. Parów, jak na złość, zagradzał wybrany szlak. Nie mogli go przeskoczyć ani też przeprawić się inaczej niż kosztem przemoknięcia, mnóstwa zadraśnięć i umazania w błocie. Stanęli, zastanawiając się, co robić.
– Pierwsza przeszkoda – rzekł Pippin z kwaśnym uśmiechem.
Sam Gamgee spojrzał w górę. Pomiędzy drzewami dostrzegł skraj zielonej polany, z której przed chwilą zeszli.
– Patrzcie! – szepnął, chwytając Froda za ramię. Wszyscy podnieśli wzrok i wysoko nad sobą zobaczyli rysującą się na tle nieba sylwetkę konia. Obok niego stała pochylona nad krawędzią czarna postać. Hobbitom od razu odechciało się powrotu na górę. Frodo pierwszy ruszył naprzód, błyskawicznie dając nura w gęste zarośla nad strumieniem.
– Uff! – powiedział do Pippina. – Obaj mieliśmy rację. Prosta droga już się nam zaplątała; ale skryliśmy się w samą porę. Ty masz czujny słuch, Samie, czy słyszysz czyjeś kroki za nami?
Przystanęli w ciszy, niemal wstrzymując dech, i nasłuchiwali, lecz żaden szmer nie zdradzał pogoni.
– Nie wyobrażam sobie, żeby zechciał ryzykować sprowadzanie konia tą stromą skarpą – rzekł Sam. – Ale nie zdziwiłbym się, gdyby zgadł, że zeszliśmy na dół. Zabierajmy się stąd co prędzej.
Okazało się to wcale nie łatwe. Wędrowcy dźwigali bagaże, a zarośla i ożyny zagradzały im drogę. Stok za ich plecami osłaniał od wiatru, w parowie było nieprzewiewnie i duszno. Nim przedarli się na nieco bardziej otwarty teren, zgrzali się, zmęczyli, pokaleczyli, a co gorsza, stracili orientację i nie wiedzieli na pewno, w jakim powinni iść kierunku. Brzegi strumienia obniżały się w miarę, jak spływał na równinę, nurt rozlewał się szerzej i płycej, dążąc ku Moczarom i Rzece.
– Ależ to strumień Słupianka! – rzekł Pippin. – Jeżeli chcemy wrócić na szlak, musimy zaraz przeprawić się na drugi brzeg i skręcić w prawo.
W bród przeszli strumień i biegiem przebyli otwartą, bezdrzewną, porośniętą tylko sitowiem przestrzeń na jego drugim brzegu. Dopiero dalej znów trafili na pierścień drzew, przeważnie wielkich dębów, między którymi tu i ówdzie rósł wiąz lub jesion. Grunt tutaj był dość równy, poszycie lasu skąpe. Drzewa jednak stały tak gęsto, że wędrowcy nie widzieli drogi przed sobą. Wiatr dmuchnął nagle, rozwiewając liście, i z chmurnego nieba spadły pierwsze krople deszczu. Potem wiatr ucichł, a deszcz lunął rzęsiście. Hobbici brnęli naprzód, jak się dało najspieszniej, przez kępy traw, przez zwały uschłych liści, a deszcz szumiał i pluskał dokoła. Nie mówili nic, oglądali się tylko wciąż to za siebie, to na boki. Po półgodzinie odezwał się Pippin:
– Mam nadzieję, że nie zboczyliśmy zanadto na południe i nie idziemy wzdłuż lasu. Pas drzew nie jest zbyt szeroki, o ile mi wiadomo, mierzy w najszerszym miejscu zaledwie milę, powinniśmy już wyjść na otwarty teren.
– Na nic się nie zda kręcić zakosami – powiedział Frodo. – To by nam już teraz nie pomogło. Trzymajmy się obranego kierunku. Nie jestem wcale pewien, czy pilno mi znaleźć się na odsłoniętej przestrzeni.
Szli więc dalej milę czy dwie, nie zbaczając z kursu. Wreszcie między postrzępionymi chmurami wybłysło słońce, deszcz nieco złagodniał. Minęło południe, wędrowcy bardzo już tęsknili do lunchu.
Zatrzymali się pod wiązem; liście, chociaż wcześnie pożółkłe, były jeszcze dość gęste, dawały więc schronienie, tym lepsze, że ziemia pod nimi została prawie sucha. Zabierając się do posiłku, hobbici stwierdzili, że elfowie napełnili im manierki przezroczystym złotawym trunkiem, który pachniał jak miód zbierany z różnych kwiatów i pokrzepiał cudownie. Wkrótce wszyscy trzej śmiali się, lekceważąco machając ręką na deszcz i na Czarnych Jeźdźców. Nie wątpili, że prędko pokonają kilka ostatnich mil. Frodo oparł się plecami o pień wiązu i przymknął oczy. Sam i Pippin siedli tuż obok i zaczęli nucić, a potem śpiewać z cicha:
Ho, ho, ho – i gul-gul-gul!
By uleczyć serca ból…
Niech deszcz pada, wieje wiatr,
A przed nami drogi szmat –
Wolę leżeć w cieniu drzewa,
A wiatr chmury niech rozwiewa…
– Ho! Ho! Ho! – podjęli głośniej. Ale urwali natychmiast. Frodo zerwał się na równe nogi. Z wiatrem doleciał ich uszu przeciągły skowyt, jakby krzyk jakiegoś złośliwego i samotnego stworzenia. Wzbił się wyżej, opadł i zakończył ostrą, przenikliwą nutą.
Hobbici – czy który stał, czy siedział – zastygli jak lodem ścięci, a tymczasem drugi skowyt odpowiedział pierwszemu, cichszy, dalszy, lecz tak samo mrożący krew w żyłach. Potem zapadła cisza, której nie mąciło nic prócz szelestu wiatru wśród liści.
– Jak wam się zdaje, co to było? – spytał wreszcie Pippin, siląc się na lekki ton, chociaż głos drżał mu trochę. – Może ptak, ale przyznam się, że nigdy w życiu nie słyszałem takiego ćwierkania w Shire.
– Nie był to ptak ani zwierzę – odparł Frodo – ale wołanie czy może sygnał. W tym krzyku dźwięczały jakieś słowa, jakkolwiek nie zdołałem ich pojąć. W każdym razie takiego głosu nie dobyłby z siebie żaden hobbit.
Więcej o tym nie mówili. Wszyscy trzej pomyśleli o Jeźdźcach, lecz nikt się nie odezwał. Wzdragali się teraz zarówno przed dalszym marszem, jak i przed pozostaniem na miejscu. Wcześniej lub później musieli wszakże przebyć otwartą przestrzeń dzielącą ich od promu, a lepiej było zrobić to za dnia niż nocą. Toteż po krótkiej chwili załadowali worki na plecy i ruszyli znowu.
Wkrótce stanęli niespodzianie na skraju lasu. Przed ich oczyma otwarły się rozległe łąki. Teraz dopiero przekonali się, iż rzeczywiście zboczyli zanadto na południe. W dali, nad równiną majaczyło wzniesione za rzeką niskie wzgórze Bucklebury, nie na wprost jednak, lecz na lewo od miejsca, gdzie wyszli z lasu. Ostrożnie wychynęli spod drzew i co sił w nogach pobiegli przez odsłonięty teren.
Z początku ze strachem oddalali się od leśnego schronu. Daleko za nimi widniała wysoka polana, na której tego ranka jedli śniadanie. Frodo niemal spodziewał się, że na jej krawędzi zobaczy małą z tej odległości na tle nieba sylwetkę Jeźdźca; lecz nie było już po nim ani śladu. Słońce, zniżając się nad wzgórza, które wędrowcy zostawili już za sobą, wymknęło się spośród rozdartych chmur i świeciło znowu jasno. Hobbici pozbyli się strachu, ale niepokój ich nie opuszczał.
Kraj jednak zdawał się coraz mniej dziki, coraz lepiej zagospodarowany. Po jakimś czasie znaleźli się wśród porządnie uprawionych pól i łąk, zobaczyli żywopłoty, furtki, groble i rowy odprowadzające wodę. Wszystko tutaj tchnęło ładem i spokojem, jak w zwykłym, cichym zakątku Shire’u. Z każdym krokiem naprzód w serca wędrowców wstępowała otucha. Linia rzeki przybliżała się, Czarni Jeźdźcy wydawali się teraz widmami straszącymi w lasach, które zostały daleko w tyle.
Skrajem ogromnego pola rzepy doszli do potężnej bramy. Za nią ujrzeli bitą drogę biegnącą między nisko strzyżonymi żywopłotami ku odległej kępie drzew. Pippin stanął.
– Poznaję te pola i tę bramę! – zawołał. – To Bamfurlong, farma starego Maggota. Tam, gdzie te drzewa, kryje się jego zagroda.
– Nowa bieda! – rzekł Frodo z miną tak przerażoną, jak gdyby Pippin oznajmił, że dróżka prowadzi do smoczej jamy. Towarzysze spojrzeli na niego zdumieni.
– Co masz przeciwko staremu Maggotowi? – spytał Pippin. – To serdeczny przyjaciel wszystkich Brandybucków. Oczywiście, jest postrachem dla natrętów i trzyma złe psy, ale to zrozumiałe: mieszkańcy pogranicza muszą się mieć na baczności.
– Wiem – odparł Frodo. – Mimo to – dodał, śmiejąc się z zawstydzeniem – boję się Maggota i jego psów. Unikałem tej zagrody przez długie lata. Kiedy za młodu mieszkałem w Brandy Hallu, Maggot często przyłapywał mnie w szkodzie w swoich pieczarkach. Za ostatnim razem spuścił mi porządne lanie, a potem przedstawił psom: „Patrzcie, dzieci – powiedział. – Jeżeli jeszcze kiedyś noga tego smarkacza postanie na mojej ziemi, wolno go wam zjeść. A teraz wyproście go stąd!”. I psy goniły mnie aż do promu. Po dziś dzień nie ochłonąłem z tego strachu, chociaż muszę przyznać, że bestie były dobrze wytresowane i nie tknęły mnie nawet.
Pippin roześmiał się.
– Ano, pora, żebyś się z nimi wreszcie pogodził. Tym bardziej że masz się znowu osiedlić w Bucklandzie. Stary Maggot jest naprawdę zacnym sąsiadem, byle nie dobierać się do jego pieczarek. Jeżeli pójdziemy dróżką, nie będzie mógł nas posądzać o wdzieranie się ukradkiem na jego teren. W razie spotkania ja sam wszystko mu wytłumaczę. Maggot przyjaźni się z Merrym, w którego towarzystwie często odwiedzałem ten dom.
Poszli dróżką i wkrótce ukazała im się wśród drzew słomiana strzecha dużego domu i budynki gospodarcze. Maggotowie, podobnie jak Puddifootowie ze Słupków i jak większość hobbitów z Moczarów, mieszkali w domach; farma była porządnie zbudowana z cegieł i otoczona wysokim murem. Szeroka drewniana brama widniała na końcu dróżki.
Nagle, gdy trzej wędrowcy zbliżyli się do bramy, rozległo się straszliwe wycie i szczekanie, a donośny głos krzyknął:
– Łapaj! Trzymaj! Wilk! Do mnie, dzieci!
Frodo i Sam stanęli jak wryci, lecz Pippin posunął się parę kroków naprzód. Brama otwarła się, trzy wielkie brytany wypadły na drogę i szczekając wściekle, rzuciły się na przybyszów. Na Pippina wcale nie zwróciły uwagi, ale Sama, który przywarł do muru, osaczyły dwa podobne do wilków psiska i węsząc podejrzliwie, szczerzyły kły, ilekroć próbował się poruszyć. Największy i najgroźniejszy brytan stanął przed Frodem, jeżąc sierść i warcząc.
W bramie ukazał się tęgi, przysadzisty hobbit z krągłą, rumianą twarzą.
– Hej! Coście za jedni i czego tu chcecie? – spytał.
– Dobry wieczór, panie Maggot – powiedział Pippin.
Gospodarz spojrzał na niego uważnie.
– A niechże mnie! Przecież to pan Pippin! Pan Peregrin Tuk, chciałem rzec… – zawołał i twarz rozchmurzyła mu się w uśmiechu. – Kopę lat pana tu nie widzieliśmy. Szczęście, że pana poznałem. Byłbym poszczuł moje pieski jak na obcych. Dziwne rzeczy dzieją się tu dzisiaj. Oczywiście, widujemy rozmaitych podróżnych w tych stronach. Za blisko stąd do Rzeki! – rzekł, kiwając głową. – Ale nie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć gościa tak dziwacznego jak ten, co dziś mi się trafił. Już on drugi raz nie przejdzie bez pozwolenia przez mój teren, póki ja tu gospodarzę.
– O kim to mówicie?
– A wyście go nie widzieli? – odpowiedział farmer. – Dopiero co tu był i odjechał tą dróżką w stronę promu. Dziwny gość i dziwne zadawał pytania. Ale może panowie wejdą do środka, pogadamy wygodniej. Znajdzie się kropelka dobrego piwa w beczce, jeżeli pańscy przyjaciele nie pogardzą.
Zrozumieli, że farmer powie im coś więcej, jeżeli dadzą mu po temu czas i sposobność, przyjęli więc skwapliwie zaproszenie.
– A co będzie z psami? – zaniepokoił się Frodo.
Farmer roześmiał się.
– Nie zrobią nikomu krzywdy, chyba że na mój rozkaz. Do nogi, Łapaj! Do nogi, Trzymaj! – krzyknął. – Do nogi, Wilk!
Frodo i Sam odetchnęli z ulgą, kiedy psy odstąpiły, zwracając im swobodę ruchów. Pippin przedstawił gospodarzowi obu swoich towarzyszy.
– Pan Frodo Baggins – rzekł. – Może go nie pamiętacie, ale mieszkał ongi w Brandy Hallu.
Na dźwięk nazwiska „Baggins” farmer wzdrygnął się i obrzucił Froda bystrym spojrzeniem. Frodowi przemknęło przez głowę, że Maggot przypomniał sobie kradzione pieczarki i zaraz poszczuje go psami. Ale Maggot ujął hobbita pod ramię.
– No, proszę! – zakrzyknął. – A więc to jeszcze dziwniejsza sprawa, niż mi się zdawało! Pan Baggins! Niech panowie wejdą do domu, musimy pogadać.
Weszli do kuchni i siedli przy wielkim kominie. Pani Maggot przyniosła ogromny dzban piwa i napełniła cztery spore kufle. Piwo było doskonałe, toteż Pippin przestał żałować, że ominęli gospodę „Pod Złotym Okoniem”. Sam sączył piwo podejrzliwie. We krwi miał nieufność do mieszkańców innych prowincji Shire’u i nie był pochopny do zawierania przyjaźni z kimś, kto ongi zbił jego pana, choćby nie wiadomo ile lat temu.
Po wstępnych uwagach o pogodzie i urodzajach (nie gorszych niż zazwyczaj) Maggot odstawił kufel i powiódł wzrokiem po twarzach gości.
– Niech no mi pan teraz powie, panie Tuku – zwrócił się do Peregrina – skąd przybyliście i dokąd zmierzacie? Czy do mnie w odwiedziny? Bo jeśli tak, to muszę przyznać, żem was nie zauważył u furty.
– Nie – odparł Pippin. – Skoro sami zgadliście prawdę, nie będę taił, że przyszliśmy dróżką od jej drugiego końca, przez wasze pola. Ale stało się to przypadkiem. Zabłądziliśmy w lasach, idąc od Leśnego Dworu na przełaj do promu.
– Jeżeli wam się spieszyło, byłoby skuteczniej trzymać się drogi – rzekł farmer. – Nie o to wszakże mi chodzi. Pan, panie Pippinie, ma raz na zawsze wstęp wolny na moje pola. A pan, panie Baggins, także, chociaż pewnie pan wciąż jeszcze lubi pieczarki. – Maggot roześmiał się. – Tak, tak, zapamiętałem pańskie nazwisko. Nie zapomniałem tych czasów, kiedy młody Frodo Baggins był jednym z najgorszych urwisów w Bucklandzie. Ale nie pieczarki miałem teraz na myśli. Na chwilę przed waszym przyjściem słyszałem pańskie nazwisko, panie Baggins. Nie zgadnie pan, o co mnie pytał tamten dziwny gość.
Trzej hobbici w napięciu czekali na dalszy ciąg.
– Ano – podjął farmer bez pośpiechu, rozkoszując się efektem swoich słów – podjechał na wielkim czarnym koniu do furty, która przypadkiem była właśnie uchylona, i stanął tuż przed drzwiami domu. Cały czarny, zawinięty w płaszcz z kapturem, jakby nie chciał, żeby go kto poznał. „Czego, u licha, chce ode mnie?” – pomyślałem. Po tej stronie granicy rzadko widujemy Dużych Ludzi, a już o nikim podobnym do tego czarnego stwora w życiu nie słyszałem. „Dzień dobry – powiadam, wychodząc na próg. – Ta ścieżka nigdzie dalej nie prowadzi; dokądkolwiek się wybieracie, najszybciej tam traficie, jeżeli wrócicie na drogę”. Nie podobał mi się ten jeździec, a kiedy się zbliżył, Łapaj raz tylko pociągnął nosem i szczeknął, jakby go kto żądłem ukłuł; podkulił ogon i uciekł, skowycząc. Czarny typ ani drgnął w siodle.
„Stamtąd jadę” – rzekł, wymawiając słowa powoli i twardo, i pokazał na zachód, ponad moim własnym polem, jakby nigdy nic. „Czy nie widziałeś Bagginsa?” – spytał niesamowitym głosem i pochylił się ku mnie. Twarzy nie zobaczyłem, bo kaptur miał naciągnięty nisko, ale ciarki mi przeszły po krzyżach. Wciąż jednak nie mogłem pogodzić się z tym, że tak bezczelnie obcy wtargnął do mojej zagrody.
„Zabierajcie się stąd! – rzekłem. – Nie ma tu żadnych Bagginsów. Trafiliście nie do tej, co trzeba, prowincji Shire’u. Wracajcie lepiej na zachód, do Hobbitonu, ale gościńcem, nie przez moje pola!”
„Baggins opuścił Hobbiton – odpowiedział mi szeptem. – Idzie tu, jest już niedaleko. Chcę go odnaleźć. Jeżeli będzie tędy przechodził, czy mi o tym powiesz? Wrócę tu ze złotem”.
„Nie – odparłem. – Wrócisz tam, skąd przyszedłeś, i to zaraz. Bo za minutę zawołam wszystkie moje pieski”.
Na to jeździec wydał jakby syk. Może to był śmiech, może nie. Naparł na mnie koniem tak, że ledwie zdążyłem odskoczyć. Krzyknąłem na psy, ale on zawrócił konia i runął niby piorun przez furtę, a potem drogą ku grobli. No i co o tym wszystkim myślicie?
Frodo chwilę milczał, wpatrując się w ogień na kominie; myślał jednak wyłącznie o tym, jakim cudem zdoła dostać się do promu.
– Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział wreszcie.
– W takim razie ja wam powiem, co powinniście myśleć – rzekł Maggot. – Nie trzeba było, panie Frodo, zadawać się z mieszkańcami Hobbitonu. To dziwni hobbici. – Sam wzdrygnął się i popatrzył na farmera nieprzychylnym okiem. – Ale z pana zawsze był lekkoduch. Kiedy się dowiedziałem, że pan opuścił Brandybucków i przeprowadził się do starego pana Bilba, od razu mówiłem, że pan napyta sobie biedy. Zapamiętajcie moje słowa, cały ten kłopot wynikł z dziwactw pana Bilba. Gadają, że podejrzanym sposobem zdobył majątek w dalekich krajach. Może ktoś chce się teraz dowiedzieć, co się stało ze złotem i klejnotami, zakopanymi, jak słyszałem, pod Pagórkiem w Hobbitonie?
Frodo nic na to nie odpowiedział, zaskoczony przenikliwością tego domysłu.
– Tak, panie Frodo – ciągnął dalej Maggot – cieszę się, że pan posłuchał głosu rozsądku i wrócił do Bucklandu. Radzę panu z nami pozostać. I nie zadawać się z tymi obcymi dziwakami. W naszych stronach znajdzie pan przyjaciół. A gdyby któryś z tych czarnych przybłędów szukał znów pana tutaj, już ja się z nim rozprawię. Powiem, że pan umarł albo wyjechał z kraju, czy coś innego w tym guście. Może nawet nie będzie to kłamstwo, bo kto wie, czy dopytując się, nie mieli pana Bilba na myśli.
– Możliwe – rzekł Frodo, unikając wzroku farmera i uparcie patrząc w ogień. Maggot przyglądał mu się zatroskany.
– Widzę, że pan ma o tym swoje zdanie – powiedział. – Jasne jak słońce, że nie przypadek sprowadził do mnie i pana, i tego jeźdźca w ciągu jednego popołudnia. Może też nowiny, które wam opowiedziałem, wcale nie były dla was nowe. Nie pytam o nic takiego, co byście woleli zachować przy sobie, ale rozumiem, że pan jest w jakichś tarapatach. Może rozmyśla pan nad tym, jak się dostać do promu, żeby po drodze nie wpaść tamtemu w łapy?
– Właśnie o tym myślałem – przyznał Frodo. – W każdym razie musimy zaryzykować i dotrzeć do celu. A nie osiągniemy go, siedząc i rozmyślając. Niestety, trzeba ruszać co prędzej. Dziękuję bardzo za życzliwość. Przez trzydzieści lat bałem się naprawdę was i waszych psów, chociaż śmialiście się, kiedy to powiedziałem. Szkoda! Straciłem trzydzieści lat przyjaźni z zacnym hobbitem. Przykro mi, że tak prędko muszę się z wami dzisiaj rozstać. Wrócę może kiedyś… jeżeli los pozwoli.
– Będzie pan miłym gościem, kiedykolwiek się pan zjawi – odparł Maggot. – Ale mam pomysł! Słońce już zachodzi, pora na wieczerzę. Zwykle kładziemy się spać zaraz po zachodzie słońca. Gdyby pan i pan Peregrin, i wasz towarzysz zechcieli przegryźć coś razem z nami, byłoby nam bardzo przyjemnie.
– Nam tym bardziej! – rzekł Frodo. – Niestety, musimy ruszać w drogę natychmiast. Już i tak nie zajdziemy przed zmrokiem do promu.
– Niechże pan poczeka chwileczkę! Nie skończyłem jeszcze. Po wieczerzy mógłbym zaprząc kuce do wózka i odwieźć panów na miejsce. Oszczędziłoby to wam czasu, a kto wie, czy nie innych kłopotów także.
Ku uciesze Pippina i Sama Frodo przyjął propozycję z wdzięcznością. Słońce już się skryło za wzgórza na zachodzie. Zmierzch szybko gęstniał. Zjawili się dwaj synowie Maggota oraz trzy jego córki, na długim stole zastawiono sutą wieczerzę. W kuchni błysnęły świece, ogień na kominku rozpalił się żywiej. Pani Maggot krzątała się po domu. Nadeszło paru hobbitów, domowników gospodarza. Wkrótce czternaście osób siedziało za stołem. Piwa było w bród, na półmisku piętrzyła się góra pieczarek z boczkiem, nie brakowało też innych posilnych wiejskich dań. Psy leżały przy ogniu, ogryzając kości i skórki.
Po kolacji farmer z synami wyszedł pierwszy, żeby przy świetle latarni zaprząc kuce. Na dziedzińcu było już ciemno, kiedy z kolei wyszli z domu goście. Rzucili na wóz pakunki, potem wsiedli sami. Maggot z kozła smagnął parę tłustych kuców biczem. Jego żona stała w jasnym prostokącie otwartych drzwi.
– Uważaj na siebie, Maggot! – zawołała. – Nie gadaj z obcymi i wracaj prosto do domu!
– Dobrze, dobrze! – odparł, wyjeżdżając z bramy. Najlżejsze bodaj tchnienie wiatru nie zakłócało ciszy, noc była pogodna i spokojna, bardzo chłodna. Posuwali się wolno, bez świateł. O milę czy dwie dalej dróżkę przecinał głęboki rów, a za nim wznosił się nasyp wysokiej grobli.
Maggot zlazł z wozu i uważnie przepatrzył drogę w obie strony, na północ i na południe, ale nic nie było widać w ciemnościach, a ciszy nie mącił żaden szmer. Cienkie pasemka mgły znad rzeki snuły się nad rowami i rozpełzały po polach.
– Będzie źle widać – rzekł Maggot – ale nie zapalę latarni, aż dopiero w powrotnej drodze. Gdyby ktoś nadjeżdżał, usłyszymy go na długo wcześniej, niż zobaczymy.
Pięć mil z okładem dzieliło dróżkę Maggota od promu. Hobbici zawinęli się w płaszcze, lecz wytężali słuch, czujni na każdy odgłos, który nie był skrzypieniem kół ich wozu lub niespiesznym, rytmicznym stukiem podków kucyków. Wóz zdawał się Frodowi ślamazarny jak ślimak. Siedzący obok Pippin kiwał się sennie, lecz Sam miał oczy otwarte i utkwione we mgle unoszącej się nad drogą przed nimi.
Wreszcie dotarli do alei, która prowadziła na prom. Dwa białe słupy stojące u wjazdu wyłoniły się znienacka z ciemności po ich prawej ręce. Maggot ściągnął kuce, wóz zatrzymał się ze zgrzytem. Hobbici już się zaczęli z niego gramolić na ziemię, gdy nagle usłyszeli to, czego wszyscy lękali się najbardziej: stukot kopyt. Jeździec zbliżał się od strony rzeki.
Maggot zeskoczył z wozu i stojąc przy łbach swoich kuców, wpatrzył się w mrok. Klip-klap, klip-klap – dźwięczało coraz bliżej. Uderzenia podków rozległy się głośno w ciszy i mgle.
– Niech się pan lepiej schowa, panie Frodo – powiedział zatroskany Sam. – Niech pan się położy na dnie wozu i przykryje derką, a my tymczasem pozbędziemy się jakoś tego Jeźdźca.
Sam zeskoczył na ziemię i stanął u boku farmera. Czarni Jeźdźcy musieliby przez niego przeskoczyć, żeby się zbliżyć do wozu. Klip-klap, klip-klap. Jeździec był tuż przed nimi.
– Hej tam! – krzyknął Maggot. Stukot urwał się, jakby koń stanął w miejscu. Hobbitom zdawało się, że rozróżniają majaczącą o parę kroków przed nimi we mgle postać w ciemnym płaszczu.
– Trzymaj – rzekł farmer do Sama, rzucając mu lejce i występując naprzód. – Ani kroku dalej! Czego tu chcesz i dokąd jedziesz?
– Szukam pana Bagginsa. Czyście go nie widzieli? – odezwał się głos przytłumiony, lecz niewątpliwie należący do Meriadoka Brandybucka. Snop światła odsłoniętej latarni padł prosto na zdumioną twarz farmera.
– Pan Merry! – krzyknął Maggot.
– Oczywiście, że ja! A za kogoście mnie wzięli? – spytał Merry, podchodząc bliżej. Wyłonił się z mgieł i w oczach hobbitów, gdy ochłonęli ze strachu, jakby nagle zmalał do zwyczajnego hobbickiego wzrostu. Siedział na kucyku, a szyję i brodę miał okutaną szalikiem dla ochrony przed mgłą. Frodo zeskoczył z wozu, by się przywitać.
– Jesteś nareszcie! – zawołał Merry. – Już zaczynałem wątpić, czy się dzisiaj zjawisz, i chciałem wracać na kolację. Kiedy nadciągnęła mgła, wybrałem się za rzekę i podjechałem do Słupianki, żeby się upewnić, czy nie wpadłeś gdzieś do rowu. Nie pojmuję, jakimi drogami szedłeś. Skądżeście ich wyłowili, Maggot? Może z waszego kaczego stawku?
– Nie. Przydybałem tych hobbitów w szkodzie. Jużem chciał psy na nich poszczuć. Ale pewnie sami panu opowiedzą tę historię. Bo ja, z przeproszeniem pana Froda, pana Meriadoka i całej kompanii, wolałbym, nie zwlekając, wracać do domu. Żona się niepokoi, a mgła coraz gorsza.
Zawrócił wozem.
– Dobranoc! – zawołał. – Nie ma co, dzień był niepowszedni. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy… chociaż tego nie powinno się mówić, póki wszyscy nie staniemy u drzwi własnych domów. Nie wypieram się, że będę rad, kiedy się tam wreszcie znajdę. – Zapalił latarnię u wozu i wsiadł. Niespodzianie sięgnął pod kozioł i wydobył stamtąd spory koszyk. – O mały włos byłbym zapomniał – rzekł. – Żona kazała mi oddać to panu Bagginsowi z pozdrowieniem od niej.
Podał Frodowi kosz i ruszył w swoją drogę, żegnany chórem podziękowań i życzeń dobrej nocy.
Długą chwilę patrzyli na blade kręgi światła jego latarni, migocącej w nocnej mgle. Nagle Frodo wybuchnął śmiechem: spod pokrywy kosza zapachniały mu pieczarki.
- koniec darmowego fragmentu -
zapraszamy do zakupu pełnej wersji