Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Władca prawdy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Władca prawdy - ebook

Alexander zaginął. Zniknął niedługo po balu, po którym doszło do niewyjaśnionego zamachu. Wśród poddanych rozniosła się plotka, że książę nie żyje. Jednak bez ciała nie ma dowodu. Edwardowi nie przeszkadza to w planowaniu wojny, którą ma nadzieję w dogodnym dla siebie momencie wypowiedzieć. Zwleka jednak, aby nikt nie wiedział, kiedy zaatakuje, i aby atak był jak najbardziej druzgocący. Maybeth zaś, zmuszona do obrony swego królestwa, rozpoczyna poszukiwania Alexandra Williama Withmoore’a. Bo nikt w pojedynkę nie ma wystarczającej władzy, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ale kłamstwo ją ma. Powinno zostać ukoronowane.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-187-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Ostrze dra­snęło jego grdykę, gdy tylko sta­nął przed kró­lem. Korona poły­ski­wała w bla­sku wscho­dzą­cego słońca. Korona, która wkrótce miała nale­żeć do Edwarda.

Leni­wie odsu­nął miecz dło­nią, wie­dząc, że tam­ten jest zbyt prze­ra­żony, by go pchnąć.

W sali, która już nie­ba­wem rów­nież miała być wła­sno­ścią Edwarda, roz­le­gły się przy­głu­szone krzyki. Uśmiech­nął się do sie­bie.

Lubił się bawić uczu­ciami tych ludzi.

Patrząc na rywala, dosko­nale wie­dział, że pozba­wie­nie go życia zaj­mie mu naj­wy­żej parę minut. Ale prze­cież musiał dostar­czyć pod­da­nym roz­rywki. Wię­cej, niż dostar­czył dotąd. Oni zawsze pra­gnęli wię­cej, a on mógł im to dać.

Zamach na array­ski tron nie był dla niego niczym trud­nym. Od lat miał poplecz­ni­ków, któ­rzy poświę­ci­liby wszystko, byleby tylko wejść w jego łaski. Zebrał armię. Wła­sną armię. Powie­dział im, że jego brat zgi­nął w Array, zamor­do­wany przez tam­tej­sze wła­dze. Nie powie­dział, że sam go zabił. Ogło­sił za to, że pla­nuje wen­detę. Dodał, że im to wyna­gro­dzi.

Rzeź, do jakiej doszło tam­tej nocy, bez wąt­pie­nia pozo­sta­nie w pamięci następ­nych poko­leń. A odpo­wie­dzialny za to będzie on – Edward Wil­liam With­mo­ore. Ten, który zdo­łał oba­lić array­skie rządy. Przy­szły król Reedial.

Od wła­dzy dzie­lił go jedy­nie ten nie­do­łężny sta­rzec, który bez wąt­pie­nia już dawno powi­nien zgi­nąć na jakimś fron­cie. Edward nie miał poję­cia, jak kró­lowi udało się prze­trwać tyle lat na tro­nie. Nie wie­dział, kogo prze­ku­pił, by utrzy­mać to miej­sce.

Wycią­gnął miecz z pochwy i spoj­rzał kró­lowi w oczy. Iskrzyły z nie­na­wi­ści.

– Powiedz mi – powie­dział wolno i począł okrą­żać rywala. – Jakim cudem tak długo spra­wu­jesz wła­dzę? Ta infor­ma­cja może mi się przy­dać w przy­szło­ści.

Zamach­nął się mie­czem, celu­jąc w ramię króla, ale ten zablo­ko­wał cios. Na tym się skoń­czyło. Widać było, że oszczę­dza siły. Edward zaśmiał się cicho, gdy dostrzegł jego minę.

– A dla­czego nie masz dzie­dzica? – cią­gnął. – Czyżby żona się cie­bie brzy­dziła? Jak myślisz, ilu miała kochan­ków?

Dopiero te słowa zdo­łały spro­wo­ko­wać króla do wypro­wa­dze­nia paru cio­sów. Ryk­nął wście­kle, ale nic nie powie­dział. Zawsze był mało­mówny, co nie do końca odpo­wia­dało Edwar­dowi. Zasta­na­wiał się, jak długo powi­nien cią­gnąć to przed­sta­wie­nie.

– Wyglą­dała na szczę­śliwą. Nie podej­rze­wa­łeś ni­gdy kamer­dy­nera albo któ­re­goś gwar­dzi­sty?

– Idź do dia­bła! – wrza­snął sta­rzec i ciął mie­czem.

Edward odsko­czył z gra­cją i ugo­dził króla w nogę.

Ode­tchnął lekko i rzu­cił prze­lotne spoj­rze­nie na swoją żonę. Nie wyglą­dała na poru­szoną, a raczej na znu­dzoną. W jej oczach nie było nic, co świad­czy­łoby o emo­cjo­nal­nym zaan­ga­żo­wa­niu, a jeżeli jej to nie bawiło, innych rów­nież. Musiał się bar­dziej posta­rać.

W tym star­ciu wszyst­kie chwyty były dozwo­lone. Była tylko jedna zasada – nie uży­wamy innego oręża niż miecz. Jed­nak same ręce też bywają nie­bez­pieczne. Prze­pisy nie mówiły też nic o tor­tu­rach ani tru­ci­znach, więc Edward wcze­śniej obmy­ślił spo­sób na unie­ru­cho­mie­nie prze­ciw­nika.

Upew­nił się też, że jego syno­wie wszystko obser­wują. Byli jesz­cze bar­dzo mło­dzi, ale miał nadzieję, że zapa­mię­tają coś z tego star­cia. Dwóch chłop­ców spo­glą­dało na niego z ramion słu­żą­cego. Zasta­na­wiał się, jak umarł jego pierw­szy syn, bliź­niak Ale­xan­dra, choć tak naprawdę nie powinno go to obcho­dzić. I nie obcho­dziło. Był po pro­stu cie­kaw.

Od tam­tej chwili minęły trzy lata, ale bywały momenty, w któ­rych sobie o nim przy­po­mi­nał.

Ostat­nio myślał też o Velvi­cii. O Velvi­cii, która praw­do­po­dob­nie go poko­chała. Która była głu­pia, naiwna i tak łatwo dała się nabrać. Doło­żył wszel­kich sta­rań, by nikt nie dowie­dział się o jego sta­nie cywil­nym i synach. W prze­ciw­nym razie jego plan ległby w gru­zach.

Nie­ba­wem cały świat miał nale­żeć do niego. Prócz tego roz­trzę­sio­nego sta­rego tchó­rza nie było nikogo, kto mógłby go teraz powstrzy­mać.

Edward ude­rzył go, bez trudu tra­fia­jąc w plecy. Polała się odro­bina krwi, która jed­nak wystar­czyła, by stało się to, na co liczył od samego początku. Roz­po­częła się zacie­kła walka, która miała trwać bar­dzo krótko. Potem zaś powinna się roz­po­cząć zabawa dla tłumu.

Król upar­cie wypro­wa­dzał ude­rze­nia, które Edward zgrab­nie blo­ko­wał. Chciał spra­wić, by męż­czy­zna pozo­sta­wał w ruchu. Aby tro­vatta jak naj­szyb­ciej roz­prze­strze­niła się w jego krwi.

Co jakiś czas przez tłum prze­cho­dziły salwy wes­tchnień i okrzy­ków. Edward dał się raz tra­fić w ramię. Obe­rwał moc­niej, niż się spo­dzie­wał. Z bólu zato­czył się do tyłu, tym razem ledwo uni­ka­jąc śmier­cio­no­śnych cio­sów. Kiedy doszedł do sie­bie, prze­wró­cił się z uda­wa­nym okrzy­kiem, na co ludzie zare­ago­wali nie­zwy­kle roz­pacz­li­wie.

Nie musiał się już jed­nak nawet pod­no­sić, bo widział, co się dzieje z kró­lem. Jego twarz lekko zwiot­czała. Ruchy nie były już tak pre­cy­zyjne. W takim sta­nie nie mógłby nikogo oka­le­czyć, a co dopiero zabić. Po chwili oręż wypadł mu z dłoni z łosko­tem, a on sam osu­nął się na zie­mię.

Tro­vatta zaczy­nała dzia­łać. W tak małym stę­że­niu mogła go unie­ru­cho­mić, ale nie znie­czu­lała. Może tylko tro­chę, lecz to i tak nie miało zna­cze­nia.

Król chciał coś powie­dzieć, ale nie mógł wydo­być z sie­bie ani słowa. Widać było, że z tru­dem przy­cho­dzi mu nawet mru­ga­nie.

Edward uśmiech­nął się pro­mien­nie do pod­da­nych i zerwał na nogi, by im poka­zać, że nic mu nie jest. Ludzie zaczęli krzy­czeć, a on prze­szedł się wokół króla. Zasta­na­wiał się, ile czasu powi­nien go utrzy­mać przy życiu, nim osta­tecz­nie mu je odbie­rze.

To była tylko chłodna kal­ku­la­cja.

Pięć godzin, a nawet cztery czy trzy, mogło być dla ludu nużące. Dwie rów­nież. Spoj­rzał na żonę, która wysu­nęła nie­znacz­nie jeden palec.

Godzina. Tyle się z nim pobawi.

Spoj­rzał na zegar, który wska­zy­wał kwa­drans po dzie­sią­tej. A więc król skona po jede­na­stej.

Poło­żył go na środku wiel­kiej sali, a jego myśli podą­żyły ku środ­kom che­micz­nym, które usuną z bia­łych kafel­ków krew. Miał nadzieję, że król nie ubru­dzi zbyt­nio par­kietu. Popra­wił mu koronę, ale jej nie zdej­mo­wał. Przy­pa­trzył mu się, a wkrótce po tym roz­po­czął tor­tury.

Król mógł krzy­czeć dopiero po pew­nym cza­sie, kiedy dzia­ła­nie tro­vatty ustę­po­wało, ale trwało to bar­dzo krótko, bo już po paru minu­tach zdarł sobie struny gło­sowe. Nie­któ­rzy obecni rów­nież. Dodat­kowo połowa wyszła, a część zemdlała, ale ci, któ­rzy zostali, mieli zapa­mię­tać ten widok na zawsze.

Gdy wybiła jede­na­sta, żona spoj­rzała na Edwarda i pokrę­ciła głową. _Niech będzie._ Mruk­nął jesz­cze do sie­bie coś nie­zro­zu­mia­łego i wytarł ostrze o rękaw. Wstał.

– Wasza Wyso­kość – rzekł i skło­nił się uni­że­nie.

Kiedy tylko się upew­nił, że uwaga obec­nych jest sku­piona na nim, a nie na tym oka­le­czo­nym idio­cie, jed­nym płyn­nym ruchem pozba­wił króla głowy.

Korona upa­dła parę metrów dalej.ROZDZIAŁ 1

1

Przez długi czas jego jedy­nym towa­rzy­szem była ciem­ność. Ciem­ność i nie­prze­brana otchłań bólu.

Nie sły­szał nic, nawet ciszy.

Nie był w sta­nie się poru­szyć, ale nie roz­my­ślał nad tym, czy jesz­cze żyje. Wie­dział tylko, że czas prze­mija nie­ubła­ga­nie i nie przy­nosi mu uko­je­nia.

Trwał tak, czu­jąc się jak widmo prze­mie­rza­jące zaświaty. Trwał, coraz bar­dziej pogrą­żony w bólu. Mógłby przy­siąc, że czas leczy rany, ale dla niego nawet czas nie był łaskawy. Im dłu­żej tak trwał, im wię­cej powie­trza napeł­niało jego płuca, tym więk­szy ból mu doskwie­rał, tym dotkliw­sza cisza go ota­czała.

Ota­czała go pustka; nicość, lecz zara­zem ogromne cier­pie­nie.

W końcu zauwa­żył gwiaź­dzi­ste niebo prze­my­ka­jące nad jego głową. Nie­mal od razu zamknął oczy. Miał ochotę wrzesz­czeć, lecz ani gar­dło, ani ciało nie nale­żały już do niego. Dusza tylko w nim spo­czy­wała, nie­zdolna do niczego prócz egzy­sto­wa­nia i odczu­wa­nia bólu.

Ból. Tak ogromny ból.

Kiedy znów uchy­lił powieki, rażące słońce zbli­żało się ku hory­zon­towi. Czuł, że jest w jed­nym miej­scu, ale zdą­żył zano­to­wać jedy­nie cień, który go przy­sło­nił, a potem znów pogrą­żył się w kra­inie bole­ści.

Po pew­nym cza­sie wszedł w cudowny stan, który zabrał od niego wszyst­kie utra­pie­nia. Był pewien, że to śmierć po niego przy­szła, jed­nak się mylił, bo już po chwili cały ból powró­cił ze zdwo­joną siłą.

Nie­stety nie umarł.

Jęk­nął głu­cho.

Czuł pie­cze­nie, swę­dze­nie, kłu­cie i wszel­kie inne dole­gli­wo­ści, jakie mogły mu kie­dy­kol­wiek doskwie­rać.

Nie pamię­tał nic prócz swego imie­nia. I nie chciał niczego pamię­tać. Chciał po pro­stu jesz­cze przez chwilę jedy­nie egzy­sto­wać, aby nie musieć uczest­ni­czyć w życiu. Chciał po pro­stu znów zatra­cić się w sta­nie, który go dopadł, mimo że był to nie­zwy­kle bole­sny stan.

Obo­lałe mię­śnie nie pozwo­liły na żaden ruch, więc po pro­stu leżał. Nie otwie­rał oczu, oddy­chał mia­rowo, sku­pia­jąc się po kolei na każ­dej bolą­cej go czę­ści ciała. Każdy wdech spra­wiał mu trud­ność, a wyde­chy powo­do­wały ciche sycze­nie wydo­by­wa­jące się z jego ust.

Odtrą­cił od sie­bie wszech­obecny ból, by móc trzeźwo pomy­śleć. Bez względu na to, co się z nim stało, musiał dopiąć swego. Musiał to zro­bić.

_Muszę to zro­bić_ – powta­rzał w myślach.

Ale co wła­ści­wie musiał zro­bić?

Jak się tu zna­lazł?

Kim był?

Pamię­tał tylko swoje imię i to na nim się sku­pił.

Przez dłuż­szy czas było jego jedyną myślą. Prze­tra­wiał je i roz­pa­try­wał. Ale­xan­der. Ale­xan­der. Ale­xan­der.

Ale­xan­der Wil­liam.

Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore.

With­mo­ore.

Zachły­snął się powie­trzem, jakby wła­śnie ono było sprawcą nagłych zawro­tów głowy. Już wszystko pamię­tał. Pod­parł się na łok­ciach, co spo­wo­do­wało ogromne pie­cze­nie w klatce pier­sio­wej. Krzyk­nął, lecz na­dal nie otwie­rał oczu. Zano­to­wał obok sie­bie jakieś poru­sze­nie, ale ono nie było istotne. Istotne było to, kim jest.

_Nazy­wam się Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore._

_Nazy­wam się Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore_ – pomy­ślał. – _I jestem bez­względny._

Odsu­nął od sie­bie wszyst­kie emo­cje i wspo­mnie­nia.

Pozo­stał tylko on.

Książę.

Dzie­dzic.

Obrońca.

Władca.

Zaraz po tych sło­wach ból znów roz­lał się po jego ciele, pory­wa­jąc go w swe obję­cia.ROZDZIAŁ 2

2

Kiedy się kła­dła, stwier­dziła ze zdzi­wie­niem, że wciąż świeci słońce.

Zima na świe­cie powoli ustę­po­wała miej­sca cie­płej wio­śnie, jed­nak ta meta­fo­ryczna zima w ich pań­stwie dopiero się roz­po­czy­nała.

Wstała, by zacią­gnąć firanki, i na powrót przy­kryła się lek­kim kocem. Odwró­ciła się też na drugi bok, gdyż pro­mie­nie – mimo zasłon – dosię­gały jej oczu.

Ode­tchnęła i zamknęła ze znu­że­niem powieki.

_– Nie mogę uwie­rzyć, że dałem się na to namó­wić… – szep­cze cicho, jed­nak nie patrzy na swoje odbi­cie w lustrze, a na dło­nie dziew­czyny popra­wia­ją­cej man­kiety jego sur­duta._

_– Wiesz, że pod­dani cze­kają._

_– Na cie­bie na pewno – mówi Ale­xan­der i ota­cza ją ramie­niem._

_Dokoła nich nie sły­chać nic prócz tyka­nia zegara. May­beth uśmie­cha się lekko._

_Nagle zie­mia zaczyna się trząść. Książę wypusz­cza dziew­czynę z objęć i odpy­cha ją od sie­bie. Ta wydaje z sie­bie zdu­szony krzyk i orien­tu­jąc się, co się dzieje, wyciąga rękę do Ale­xan­dra. Ten nie­mal ją chwyta, ale w tej samej chwili pod­łoga pod nim się roz­stę­puje._

_Książę spada, a May­beth może tylko patrzeć na jego śmierć._

_Jego blade, pozba­wione życia obli­cze jest ostat­nim, co widzi._

Mogłaby przy­siąc, że minęła zale­d­wie minuta, jed­nak gdy znów unio­sła powieki, w sypialni było zupeł­nie ciemno. Nie pamię­tała, czy cokol­wiek jej się śniło. W gło­wie pozo­stało tylko coś na kształt nie­przy­jem­nego wspo­mnie­nia. Cze­goś odle­głego.

Ktoś dotknął jej odkry­tej dłoni i mimo że był to czuły dotyk, odsko­czyła prze­ra­żona. W mroku nie mogła niczego dostrzec. Sły­szała tylko gło­śny szum w uszach.

– Hej – szep­nął ktoś. – Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię wystra­szyć – dodał łagod­nie.

– Henry… – jęk­nęła May­beth i opa­dła z powro­tem na łóżko. Po omacku odszu­kała jego dłoń. Szum w gło­wie zaczął ustę­po­wać. – Henry, to, że oka­za­łeś się księ­ciem, nie upo­waż­nia cię do odwie­dza­nia mnie w środku nocy, wiesz?

– Nie? – Łóżko ugięło się, kiedy na nim usiadł. – Twój gwar­dzi­sta prze­pu­ścił mnie bez pro­blemu.

– Rano się z nim roz­mó­wię – odburk­nęła zaspa­nym gło­sem.

Czuła, jak sen znów szczel­nie ją otula, jed­nak Henry deli­kat­nie ści­snął jej rękę.

– May, mimo wszystko nie przy­sze­dłem tutaj po to, żeby patrzeć, jak śpisz – powie­dział miękko. – Mam ci coś do poka­za­nia.

– I nie możesz tego zro­bić rano?

– May. – Przy­brał nagle poważny, nie­mal surowy ton, przez co May­beth od razu odzy­skała trzeź­wość umy­słu.

Wysu­nęła rękę spod jego dłoni i usia­dła, popra­wia­jąc koszulę nocną. Nagle poczuła, że na jej policzki wstę­puje rumie­niec. Znała Henry’ego całe życie, jed­nak on zawsze widział ją tylko w wytwor­nych i przede wszyst­kim sto­sow­nych suk­niach.

Czy to, że w ogóle go tu wpusz­czono, nie jest nie­sto­sowne? Jak wła­ści­wie do tego doszło? Zapewne Nicole, śpiąca w sąsied­nim pokoju, maczała w tym palce. Wio­sną doba dla słu­żą­cych koń­czyła się dopiero po zapad­nię­ciu zmroku.

Spoj­rzała na męż­czy­znę, a ten pomógł jej wstać i zało­żyć szla­frok.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam, że cię prze­stra­szy­łem – wyszep­tał, błą­dząc wzro­kiem po jej kom­na­cie.

Miał zmarsz­czone brwi i zaci­śnięte usta. May­beth prze­chy­liła głowę w geście zro­zu­mie­nia.

– To nie twoja wina. Po tam­tym… po tam­tym balu nie mogę spać spo­koj­nie – powie­działa i zagar­nęła część wło­sów za ucho.

Henry spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał ją przy­tu­lić, ale jedy­nie wolno poki­wał głową.

– Wiesz, Henry… – kon­ty­nu­owała. – Ciężko mi z tym. Pró­buję o tym nie mówić i nie roz­my­ślać za dużo nad tamtą nocą, jed­nak cią­gle nie mogę się pozbyć wra­że­nia, że ktoś mnie obser­wuje. Wiem też, że Nicole to okrop­nie prze­żyła, więc nie chcę z nią o tym roz­ma­wiać. Nie chcę jej tym obcią­żać.

– Rozu­miem – powie­dział i pogła­skał ją czule po ramie­niu.

Tak naprawdę w tam­tym momen­cie pra­gnęła tylko jego bli­sko­ści. Podob­nie jak każ­dej nocy, kiedy zosta­wała sama w sypialni. Bo gdy go przy niej nie było, powra­cały wspo­mnie­nia. Drżała na myśl o tym, że ktoś wtedy obser­wo­wał ją, jak spała. Myślała też o księ­ciu z Reedial. Zasta­na­wiała się, jak zgi­nął. Zasta­na­wiała się, czy jego śmierć pocią­gnie za sobą cier­pie­nie jej pod­da­nych. I przede wszyst­kim – czy uda się tego unik­nąć.

Teraz mil­czała, by usły­szeć coś wię­cej. Nie­do­cze­ka­nie. Henry wziął ją za rękę i pocią­gnął w stronę bal­konu. Nim go otwo­rzył, się­gnął jesz­cze po koc i narzu­cił jej go na ramiona. Dopiero wtedy wyszli na zewnątrz.

Cie­płe powie­trze owiało policzki i szyję dziew­czyny, otu­la­jąc je niczym aksa­mitny szal. Mia­sto już dawno zapa­dło w głę­boki sen, zapewne jak znaczna część jej kró­le­stwa. Korony drzew koły­sały się ponad murami dzie­dzińca. Dziew­czyna ode­tchnęła. Usły­szała, że Henry rów­nież wypusz­cza powie­trze.

Ota­czała ich cudowna, kojąca cisza. Nie­zmą­cona cisza…

Nagle May­beth aż się wypro­sto­wała.

Chciała jak naj­prę­dzej prze­rwać tę ciszę, prze­ko­nu­jąc swój umysł, że to nie przez wzgląd na Ale­xan­dra. On nie powi­nien mieć naj­mniej­szego wpływu na jej zacho­wa­nie… A mimo to bała się, że cisza przy­nie­sie jej jego głos. Głos, któ­rego żaden śmier­tel­nik miał już nie usły­szeć.

Wtem przy­po­mniała sobie cały sen. Zadrżała. Zaczęła roz­pacz­li­wie szu­kać w gło­wie słów, które zakoń­czą to mil­cze­nie.

– W takich chwi­lach zapo­mi­nam, że mam jakieś obo­wiązki – szep­nęła. – Że wszy­scy jakieś mamy. Że…

– Że jeste­śmy jak młyn wodny? – dokoń­czył, a ona obrzu­ciła go zdzi­wio­nym spoj­rze­niem.

– Jak młyn wodny? – powtó­rzyła, a kąciki jej ust nie­znacz­nie się unio­sły.

Jak pora­dzi­łaby sobie bez Henry’ego?

– Tak. Każda łopatka jest potrzebna, aby był wydajny. Tak samo jest z nami.

Jej spoj­rze­nie stało się nieco łaskaw­sze i bar­dziej zacie­ka­wione.

– Nie spo­dzie­wa­łam się dziś usły­szeć porów­na­nia moich ludzi do młyna. Ale to prawda. – Zaśmiała się dźwięcz­nie. Przy­su­nęła się do niego o krok. – Więc co to za sprawa?

Twarz męż­czy­zny stę­żała, a on sam zaci­snął szczękę. Widziała to w grze mię­śni na jego żuchwie.

– To świeża wia­do­mość. Dostar­czono ją godzinę temu. – Prze­łknął ślinę. – Piraci zaata­ko­wali.

May­beth zamru­gała.

– Piraci? Prze­cież od paru lat był z nimi spo­kój… Podobno wypły­nęli za Paer­le­tan… – myślała na głos. – Co robią na naszym morzu? Zaata­ko­wali nasz galeon?

– Nie, nie. Nie nasz. I w tym jest pro­blem. – Wypu­ścił powie­trze, a ona już prze­kli­nała go w myślach za zwle­ka­nie z tak ważną wia­do­mo­ścią. – Zaata­ko­wali kup­ców z Reedial.

– Och, nie… – jęk­nęła i pod­parła się na balu­stra­dzie. – Dla­czego mnie o tym nie powia­do­miono?

– Ja cię powia­da­miam.

– Tak, ale…

– Było krót­kie spo­tka­nie, May, nie chcieli cię budzić. Dla­tego wysłali mnie. Uznali, że mimo wszystko powin­naś o tym wie­dzieć. Teraz. Twój ojciec tak uznał.

To by wyja­śniało obec­ność Henry’ego w kom­na­cie. Żaden straż­nik nie prze­pu­ściłby go bez pozwo­le­nia króla, nawet gdyby był jej narze­czo­nym. Co, oczy­wi­ście, nie było moż­liwe…

Cho­ciaż dotąd wyda­wało jej się, że zwo­ła­nie spo­tka­nia bez jej wie­dzy rów­nież jest nie­moż­liwe.

Aż sap­nęła z nie­sma­kiem.

Od balu w Edge­rze ojciec dość bru­tal­nie odsu­nął ją od pew­nych spraw. Zupeł­nie jakby znów miała dwa­na­ście lat. Jakby nie była jedyną następ­czy­nią tronu. Jakby od naj­młod­szych lat nie przy­go­to­wy­wano jej do rzą­dze­nia kra­jem.

Cóż, robił to pod pre­tek­stem ulże­nia jej star­ga­nym ner­wom, ale prze­cież to, że co noc zma­gała się ze stra­chem, nie wpły­wało na trzeź­wość jej umy­słu czy goto­wość do dzia­ła­nia. Zapewne nie chciał mie­szać jej w wojnę, ale wojna ma to do sie­bie, że pochła­nia wszyst­kich, bez wyjątku. I usilne sta­ra­nia rodzica na nic się zda­dzą.

Zresztą i tak o wszyst­kim ją infor­mo­wał. Chyba był roz­darty, bo z jed­nej strony o wszyst­kim wie­działa, a z dru­giej nie mogła z tymi infor­ma­cjami nic zro­bić. Może jed­nak nie chciał jej roz­gnie­wać, tylko po pro­stu się o nią trosz­czył?

Poczuła ucisk w żołądku, bo mimo wszystko jej to nie odpo­wia­dało.

– Co omó­wi­li­ście? – zapy­tała dość twardo, choć nie chciała prze­le­wać żalu i zło­ści na Henry’ego.

Męż­czy­zna, zło­żyw­szy przed sobą ręce, oparł się łok­ciami o balu­stradę.

– Spi­sa­li­śmy szcze­gó­łowy raport dla króla, bo był aku­rat czymś zajęty… – Cóż, przy­naj­mniej jej ojciec rów­nież w tym nie uczest­ni­czył. – Usta­li­li­śmy też wstępny plan dzia­ła­nia i godzinę następ­nego spo­tka­nia. Odbę­dzie się mię­dzy two­imi lek­cjami tańca a balem uro­dzi­no­wym.

Wes­tchnęła z ulgą. Może naresz­cie nie będzie miała pro­blemu z dołą­cze­niem.

– Racja, bal… – mruk­nęła. – Mam wra­że­nie, że wszystko sku­pia się na balach. Tro­chę ich ostat­nio dużo, nie sądzisz?

Henry spoj­rzał na nią sza­rymi oczyma i wzru­szył ramio­nami.

– Taki już twój los.

– Ale to takie… – szu­kała wła­ści­wego słowa – …nie­ade­kwatne do obec­nej sytu­acji.

– Wola­ła­byś już ogło­sić żałobę naro­dową? – Przy­su­nął się i objął ją ramie­niem. – Ludzie muszą czymś żyć.

– Henry. – Zgro­miła go spoj­rze­niem, na co tylko bez­czel­nie się uśmiech­nął.

– Reedial już tak pra­wie zro­biło. – Po tych sło­wach odsu­nęła się od niego.

– Jak możesz sobie z tego żar­to­wać? – zapy­tała obu­rzona. – Śmierć Ale­xan­dra w takich oko­licz­no­ściach to naj­gor­sze, co mogło nam się przy­tra­fić… Nie patrz tak na mnie, dobrze wiesz, że nic do niego nie czu­łam.

– Nic takiego nie suge­ro­wa­łem – wyszep­tał z nara­sta­jącą zło­ścią i bły­skiem w oku.

Pokrę­ciła głową.

– Nie kłóćmy się o niego, Henry, nie jest tego wart. Już i tak wyrzą­dził wystar­cza­jąco wiele szkód. A ty myśl sobie o mnie, co tylko zechcesz, skoro mi nie ufasz. – Zadarła pod­bró­dek i cze­kała na jego reak­cję.

Wtedy w namio­cie był wście­kły. Nie pano­wał nad sobą, tak jakby już poczuł się czę­ścią rodu With­mo­ore’ów, jed­nak dzi­siaj zauwa­żyła w nim skru­chę. Poczuła też, że jego palce deli­kat­nie muskają jej nad­gar­stek wsparty na porę­czy bal­konu.

Poru­szył ustami, wypo­wia­da­jąc bez­gło­śne „prze­pra­szam”. Poki­wała lekko głową, jed­nak usta wciąż miała zaci­śnięte.

Przez chwilę mil­czeli.

Księ­ży­cowa łuna nie­śmiało rzu­cała na nich świa­tło zza kłę­bia­stych chmur. May­beth zwró­ciła głowę w stronę męż­czy­zny sku­pio­nego na jakimś punk­cie za murami. Cała ta gra świa­tła spra­wiła, że Henry był bled­szy niż zazwy­czaj, a jego włosy poły­ski­wały w nie­na­tu­ralny spo­sób. Jakby były ciem­niej­sze. Wciąż nie mie­ściło jej się w gło­wie, że szaty i przy­zwy­cza­je­nia mogą tak skrzęt­nie ukryć czło­wieka.

Henry opo­wie­dział jej, jak to wszystko prze­bie­gło. Jak jego ojciec zna­lazł go gdzieś na gra­nicy Reedial… Wszystko się zga­dzało. With­mo­ore’owie praw­do­po­dob­nie nie wie­dzieli, że ich poto­mek prze­żył.

May­beth zasta­na­wiała się, który z nich był star­szy. Ale­xan­der czy Henry?

– A co, jeśli on żyje? – zapy­tał nagle Henry.

Dziew­czyna nie mogła powstrzy­mać par­sk­nię­cia, jed­nak szybko zorien­to­wała się, że to nie­ko­niecz­nie był żart.

– Żyje? Czemu nagle przy­szło ci to do głowy? – dopy­ty­wała, choć sama nie­raz przy­ła­py­wała się na podob­nych myślach.

Henry wyko­nał w powie­trzu nie­okre­ślony ruch ręką.

– Na­dal nie było pogrzebu. A nasi ludzie potwier­dzają, że ni­gdzie nie ma jego ciała.

– Mogli go nie zna­leźć. Zresztą, Henry, nawet jeśli Ale­xan­der by żył, to co miałby robić? I gdzie?

_Cyta­dela._

Może wła­śnie tam się ukrył? Choć to nie miało sensu, w jakiś spo­sób dawało May­beth do myśle­nia. _Cyta­dela_. Która cyta­dela? Na tere­nie Array było ich kil­ka­na­ście, nie­które z nich pamię­tały jesz­cze czasy sta­ro­żyt­nych przod­ków.

_Cyta­dela._

Zapo­mniała o niej i o tych gorącz­ko­wych sło­wach, które Ale­xan­der skie­ro­wał do niej tam­tej nocy, ale nie mogła się za to winić. W obli­czu wojny nie to było istotne…

Książę mówił jej też o swoim marze­niu – o pań­stwie bez korony.

– Henry, a co, jeżeli on uciekł? – zapy­tała szybko.

Spoj­rzał na nią roz­ko­ja­rzony, jakby wła­śnie mu prze­rwała.

– Co? May, słu­cha­łaś mnie w ogóle? – Pokrę­ciła nie­znacz­nie głową, nie odry­wa­jąc od niego wzroku. Wypu­ścił powie­trze. – Mówisz, że uciekł?

– Nie, to tylko gdy­ba­nie. Co o tym myślisz?

– Cóż… Jest to praw­do­po­dobne, ale… sądził­bym raczej, że to król coś uknuł.

– Nie – odpo­wie­działa natych­miast. – Edward nie upo­zo­ro­wałby śmierci swo­jego następcy.

– Ma jesz­cze paru innych. – Wes­tchnął, a mię­śnie na jego ramio­nach nieco się napięły.

– Henry, dobrze wiesz, że nikt nie zastąpi Ale­xan­dra – oznaj­miła z naci­skiem, na co ura­żony męż­czy­zna zmarsz­czył brwi. – Żeby wywo­łać wojnę, mógłby posą­dzić nas o zabi­cie któ­re­go­kol­wiek z nich. Ale Edwar­dowi koń­czy się kaden­cja, więc scho­wa­nie Ale­xan­dra na resztę życia byłoby nie­zwy­kle głu­pie.

– Znasz ich. Nie­długo mogą go wycią­gnąć z jakiejś uda­wa­nej nie­woli albo cudem odna­leźć w lesie – rzu­cił, a ona ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że potrafi z łatwo­ścią ukró­cić każde jej przy­pusz­cze­nie.

Ode­tchnęła z iry­ta­cją. To brzmiało sen­sow­nie, ale… ci ban­dyci, ten spło­szony koń… wszyst­kie podej­rze­nia rzu­cane przez Reedial…

– Myślę, że jed­nak coś się stało – upie­rała się May­beth. – Dam sobie rękę uciąć, że Edward nie panuje nad tą sytu­acją.

– Czyli… czyli mogą go jesz­cze szu­kać. – Henry wło­żył ręce do kie­szeni. – Jeżeli twoja teo­ria jest praw­dziwa.

– Tak, szu­kają go. I dla­tego to my musimy odna­leźć go jako pierwsi.ROZDZIAŁ 3

3

Wiro­wała na par­kie­cie razem z wie­loma innymi kobie­tami i mło­dymi męż­czy­znami. Tra­fił jej się wyjąt­kowo uta­len­to­wany part­ner, więc dopóki cała grupa nie doszła do oddziel­nych sekwen­cji, May­beth nie musiała się sku­piać na kro­kach. Bru­net bar­dzo dobrze ją pro­wa­dził, a ona po pro­stu koły­sała się w rytm, który nada­wał.

Trzy razy w roku, przed uro­dzi­nami kogoś z rodziny kró­lew­skiej, odby­wały się lek­cje tańca dostępne rów­nież dla pała­co­wego per­so­nelu. Mogła przy­pusz­czać, że tań­czy z jed­nym z gwar­dzi­stów. Ale nie to ją teraz zaj­mo­wało.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kała na koniec zajęć. Wska­zówki zegara poru­szały się dzi­siaj bar­dzo mozol­nie. Dodat­kowo od rana nie widziała się z matką. Nie mogła jej ni­gdzie zna­leźć, a chciała jako pierw­sza zło­żyć jej życze­nia. Zwa­żyw­szy na godzinę, na pewno już ktoś ją ubiegł.

Kiedy Henry wczo­raj wycho­dził, przy­tu­lił ją na poże­gna­nie i pro­sił, aby się wyspała. I osta­tecz­nie chyba zasnęła, ale wcze­śniej długo myślała o Ale­xan­drze. O tym, co by było, gdyby jed­nak żył. Gdzie mógł być i co tam robić. Czy skrywa się w jakiejś cyta­deli? A jeśli tak, to po co? Bała się kolej­nej intrygi, jed­nak instynkt pod­po­wia­dał jej, że jeśli Ale­xan­der żyje, to naprawdę nie ma kon­taktu z ojcem.

A może jed­nak coś knuł?

Na znak mistrza part­nerki opu­ściły part­ne­rów, a ci usu­nęli się z gra­cją pod ściany. Kobiety usta­wiły się w kilku rzę­dach, z May­beth na prze­dzie, i odtań­czyły kilka nie­zbyt skom­pli­ko­wa­nych, ale wido­wi­sko­wych tak­tów. Następ­nie dygnęły dys­tyn­go­wa­nie, a ich nauczy­ciel skoń­czył odli­cza­nie.

– Dzię­kuję, że przy­by­li­ście na zaję­cia. Wszy­scy spi­sa­li­ście się zna­ko­mi­cie. Do zoba­cze­nia za trzy mie­siące. – Ukło­nił się nisko, a inni odpo­wie­dzieli tym samym.

Kilka dziew­cząt odna­la­zło wzro­kiem swo­ich part­ne­rów, a kilka innych wpa­try­wało się w May­beth. Czuła ich spoj­rze­nia na karku i nie dzi­wiła się im. Był to czas, kiedy stały w jed­nym sze­regu z samą kró­lewną. Na par­kie­cie prze­cież każdy był równy.

Pode­szła do stołu z napo­jami, a gdy już zaspo­ko­iła pra­gnie­nie i poroz­ma­wiała z paroma oso­bami, udała się do odpo­wied­niego gabi­netu. Drzwi aku­rat się zamy­kały, a straż­nik wcale nie usu­nął się z drogi, kiedy pró­bo­wała dostać się do środka. Spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Przy­kro mi, ale król zaka­zał wstępu Jej Wyso­ko­ści.

Zaci­snęła szczękę. To zabo­lało bar­dziej niż jego ostat­nie dzia­ła­nia. Dzi­siaj nawet nie wyzna­czył jej żad­nego zaję­cia, które mogłoby być pre­tek­stem do odsu­nię­cia jej od udziału w spo­tka­niu.

Mimo to nie dała po sobie poznać zawodu.

– Czy Jego Wyso­kość podał powód? – zapy­tała uprzej­mie, patrząc męż­czyź­nie w oczy.

Widziała, że nie czuł się kom­for­towo, odma­wia­jąc jej cze­go­kol­wiek. Stał mię­dzy mło­tem a kowa­dłem. Mię­dzy córką a ojcem.

– Pro­szę wyba­czyć, ale wyja­śnie­nia nie należą do moich obo­wiąz­ków.

Poki­wała wolno głową, nie­prze­ko­nana.

W jakim celu ojciec naj­pierw infor­mo­wał ją o tej spra­wie, a potem zabra­niał jakie­go­kol­wiek dzia­ła­nia? Nie potra­fiła nie winić za to Ale­xan­dra. Gdyby ten bal poto­czył się ina­czej…

– W porządku. Gdy tylko spo­tka­nie dobie­gnie końca, pro­szę powia­do­mić króla, że córka chcia­łaby z nim poroz­ma­wiać.

Odwró­ciła się na pię­cie i zatrzy­mała przy jed­nym z nie­wiel­kich okien z wido­kiem na ogród. Uchy­liła je nieco.

Piraci…

Czemu musieli zaata­ko­wać aku­rat teraz? Czemu przy­pa­dek mógł tak bar­dzo zawa­żyć na życiu tysięcy ludzi? Prze­cież ci, któ­rzy zgi­nęli na statku, byli jak kamień cią­gnący na dno całe rze­sze osób. Array zosta­nie posą­dzone o prze­ku­pie­nie pira­tów i sabo­to­wa­nie ukła­dów han­dlo­wych.

Jej mama będzie miała wprost cudowne uro­dziny. Poprzed­nim razem z oka­zji tego dnia wybrali się na krótki rejs. Stwórca jeden wie, jak on by się skoń­czył w tym roku.

To wszystko zaczy­nało ją prze­ra­stać. Potra­fiła sobie dosko­nale pora­dzić w każ­dej sytu­acji, o ile wciąż buzo­wały w niej emo­cje. Teraz jed­nak, kiedy umysł zaczy­nał wszystko spo­koj­nie prze­tra­wiać, rozu­miała, że zna­leźli się w wyjąt­kowo nie­bez­piecz­nej sytu­acji. A ona nie mogła nic zro­bić. Nie­na­wi­dziła tego mar­no­tra­wie­nia czasu. Pozo­sta­wiono ją samą z jej myślami.

Chciała poroz­ma­wiać z Nicole, lecz ta ostat­nio była bar­dzo zajęta. Być może przy­dzie­lono ją do roz­dzie­la­nia żyw­no­ści poszcze­gól­nym oddzia­łom. Woj­sko musiało być w goto­wo­ści.

May­beth potarła nasadę nosa, pró­bu­jąc wymy­ślić sobie jakieś zaję­cie, które odcią­gnie ją od roz­my­śla­nia o nie­spra­wie­dli­wo­ści, jakiej doświad­czała, a przede wszyst­kim o Ale­xan­drze.

Naraz przy­szło jej coś do głowy i udała się po mapę do biblio­teki, jed­nak ta była zamknięta. Biblio­te­ka­rza nie było w środku, a ona mimo wyso­kiego sta­no­wi­ska nie mogła tam wejść pod jego nie­obec­ność. Zresztą i tak niczego by nie odna­la­zła bez jego pomocy.

– Szlag – wyrwało jej się.

Usia­dła na jed­nej z kanap i cze­kała, obser­wu­jąc krę­cącą się służbę.

Przez chwilę roz­wa­żała wtar­gnię­cie na obrady. Prze­cież prze­pusz­czą roz­ju­szoną córkę króla, prawda?

Po kwa­dran­sie ktoś przy­szedł ją powia­do­mić, że spo­tka­nie się prze­dłuży, a król prosi, aby wybrała kwiaty na dzi­siej­szy wie­czór. _Kwiaty_. Pod­czas gdy oni będą dys­ku­to­wać na temat pira­tów i wojny, ona miała wybie­rać kwiaty.

Poczuła, że zaczyna ją boleć głowa. Miała już dość.

Wyszła na zewnątrz i dosia­dła konia, a następ­nie pognała na pola, do nie­wiel­kiego stawu. Tam spę­dziła parę godzin, dopóki nie wysłano po nią kogoś ze służby.

Na szczę­ście była już gotowa psy­chicz­nie na spo­tka­nie z ojcem. Wie­działa, jak je popro­wa­dzi. I jak go prze­kona. Roz­mowa jed­nak musiała zacze­kać do roz­po­czę­cia balu, bo król wła­śnie się na niego szy­ko­wał. Ona rów­nież. Sta­rała się zacho­wać spo­kój.

Słu­żące uwi­jały się wokół niej i już po godzi­nie była pra­wie gotowa na bal. Aku­rat dobie­rały biżu­te­rię, kiedy przez uchy­lone drzwi kom­naty dostrze­gła kró­lową. Dło­nią dała służ­kom znak, aby na moment się od niej odsu­nęły, a sama wybie­gła na zewnątrz.

– Mamo! – zawo­łała cicho i z zasko­cze­niem zano­to­wała obec­ność Nicole u boku kró­lo­wej.

Szły kory­ta­rzami i wyglą­dało na to, że dobrze im w swoim towa­rzy­stwie. Słu­żąca zawsze była bli­sko z rodziną kró­lew­ską, mimo wszystko był to rzadki widok. Pozdro­wiła dziew­czynę ski­nie­niem głowy, gdy ją spo­strze­gła.

Kró­lowa odwró­ciła się przez ramię i uśmiech­nęła sze­rzej, kiedy zoba­czyła córkę. Dziew­czyna przy­tu­liła ją, co nie było łatwe przez obszerne suk­nie.

– Mamo, wszyst­kiego naj­lep­szego. Prze­pra­szam, że wcze­śniej do cie­bie nie przy­szłam, ale nie mogłam cię zna­leźć – powie­działa prędko, gdy się od sie­bie odsu­nęły.

Kró­lowa wyglą­dała na bar­dzo pogodną, mimo to jej czoło prze­ci­nała zmarszczka zmar­twie­nia. May­beth nie mogła się temu dzi­wić.

– Cóż, w takim razie dobrze się ukry­łam. – Kró­lowa zaśmiała się dźwięcz­nie. – Mia­łam dużo spraw na gło­wie, ale… zdaje się, że ty też mia­łaś co robić?

May­beth wypro­sto­wała się lekko.

– Nie zosta­łam wpusz­czona na spo­tka­nie.

Gdyby nie znała matki całe życie, nie zauwa­ży­łaby, że ta jest teraz zasko­czona.

– Nie wpusz­czono cię? Aku­rat dzi­siaj? – Pokrę­ciła głową.

– Prze­cież przez ostat­nie dni też robi­li­ście wszystko, abym w niczym nie uczest­ni­czyła – odrze­kła dziew­czyna.

Zmarszczka na czole matki się pogłę­biła.

– May­beth, musisz zaufać ojcu – powie­działa twardo. – Taki był zamysł, przy­naj­mniej dopóki sprawy się nie wykla­rują.

– Czyli dopóki nie roz­pocz­nie się wojna i nie prze­gramy?

– May­beth, nie tym tonem! – huk­nęła kró­lowa i wypu­ściła wolno powie­trze. – Dobrze, chodź do mojego gabi­netu. Nie będziemy tutaj roz­ma­wiać.

Poło­żyła dłoń na ramie­niu Nicole. Kobiety uśmiech­nęły się do sie­bie blado, a następ­nie się roze­szły. May­beth posłusz­nie szła krok w krok za matką.

Drzwi skrzyp­nęły lekko pod naci­skiem dłoni dziew­czyny, po czym się zamknęły. Oby­dwie kobiety zasia­dły na fote­lach naprze­ciwko sie­bie. May­beth nie odwa­żyła się pod­nieść wzroku, ale sie­działa wypro­sto­wana. Nie chciała ura­zić matki aku­rat w jej uro­dziny. Prze­cież i tak miała już wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów na gło­wie.

Kró­lowa ner­wowo bęb­niła pal­cami w obi­cie fotela.

– Posłu­chaj – zaczęła. – Nie chcę teraz tłu­ma­czyć postę­po­wa­nia two­jego ojca…

– Ale ja potrze­buję wyja­śnień! – prze­rwała kró­lewna bła­gal­nym gło­sem. – Odsu­nę­li­ście mnie od wszyst­kiego w tak waż­nej chwili.

– Wła­śnie dla­tego, że jest to tak ważny moment, odsu­nę­li­śmy cię od tego. Ale dzi­siaj wyjąt­kowo mia­łaś być na radzie. Dla­tego Henry do cie­bie przy­szedł…

– Więc dla­czego osta­tecz­nie mnie nie wpusz­czono?

– Cóż, sądzi­łam, że udało mi się prze­ko­nać War­re­nusa… – Kró­lowa popra­wiła się na fotelu, jakby temat oka­zał się dla niej nie­wy­godny. – Wczo­raj do późna roz­ma­wia­li­śmy… Naj­wi­docz­niej twój ojciec zmie­nił zda­nie. – May­beth na­dal nic nie rozu­miała, więc cze­kała po pro­stu, aż matka wszystko jej wyja­śni. – Widzisz, May, dzi­siej­sze spo­tka­nie miało doty­czyć bez­po­śred­nio cie­bie.

– Mnie? – Aż się zachły­snęła.

Czemu mia­łaby figu­ro­wać na liście tema­tów do omó­wie­nia zaraz po ataku pira­tów?

– Tak. Bar­dzo mi zale­żało, abyś zabrała głos.

– Mamo, pro­szę, powiedz mi po pro­stu, o co cho­dzi – rze­kła cicho May­beth, sku­biąc przej­rzy­sty rękaw sukni.

Matka odsu­nęła z twa­rzy poje­dyn­czy lok.

– O mał­żeń­stwo.

Dziew­czyna poczuła się, jakby wylano na nią beczkę gorą­cej wody. Na początku uznała, że na pewno się prze­sły­szała, ale widząc minę matki, odsu­nęła od sie­bie tę głu­pią nadzieję.

– Z kim? – zapy­tała natych­miast. – Prze­cież Ale­xan­der nie żyje.

Sama zaczęła się zasta­na­wiać, dla­czego aku­rat Ale­xan­der jako pierw­szy przy­szedł jej na myśl. Spło­nęła rumień­cem.

– Nie znasz go. Jego pań­stwo nie należy do Paktu.

Zawi­ro­wało jej w gło­wie.

– Czy to nie jest łama­nie prawa?

_Zła­mane prawo._ Zamiast zapy­tać o imię tego męż­czy­zny, zasta­na­wia się nad zała­ma­nym pra­wem.

Przy­ło­żyła rękę do piersi, by spraw­dzić, czy serce jesz­cze tam jest.

– Nie jest, jeżeli robimy to dla dobra ogółu. Pocho­dzi z Paer­le­tanu, więc…

– Paer­le­tanu? – mruk­nęła z nie­do­wie­rza­niem.

Prze­cież dotar­cie tam zaję­łoby dłu­żej niż obje­cha­nie trzech sto­lic Paktu. Prze­cież to pań­stwo leży za…

Za morzem.

Aż poki­wała głową z uda­wa­nym uzna­niem.

– …w tej sytu­acji cho­dzi o ochronę tere­nów wod­nych. Piraci plą­drują, co się da…

May­beth pode­rwała się z miej­sca i oparła o fotel.

– Czyli wczo­raj­szy atak nie był pierw­szy?

– Nie, oni…

– Czemu… czemu Henry mi nie powie­dział? – spy­tała bar­dziej samą sie­bie.

– Kocha­nie, Henry nie uczest­ni­czył we wszyst­kich radach, tak jak jego ojciec. Nie możemy sobie na to pozwo­lić, odkąd dowie­dzie­li­śmy się o jego… pocho­dze­niu.

– Prze­cież jest lojalny! – huk­nęła. – On ni­gdy by…

Kró­lowa unio­sła dłoń i pochy­liła głowę.

– Nie wiesz tego.

May­beth się pod­dała. Opa­dła na para­pet.

– A ten… ten książę z Paer­le­tanu…

– Król – popra­wiła. – Król Rha­miel.

– Niech mu będzie Rha­miel. – Mach­nęła ręką. Nie obcho­dziła jej teraz dwor­ska ety­kieta. Nie zaprzą­tała też sobie głowy histo­rią paer­le­tań­skich wład­ców, którą prze­cież znała. – Dla­czego aku­rat on?

– Mają silne pań­stwo i silne floty. Razem obro­nimy tereny mor­skie, a jeżeli wszystko pój­dzie po naszej myśli, Paer­le­tan dołą­czy do Paktu jako pań­stwo dru­giego rzędu. Nie­stety to też zde­gra­duje nas, ale… ale musimy jakoś wal­czyć… May­beth, wiedz, że mój plan od początku wyglą­dał zupeł­nie ina­czej i cała ta sytu­acja może nas zgu­bić, ale nie możemy się pod­dać. Jeśli Reedial i Edgerra ogło­szą dzia­ła­nia sabo­ta­żowe albo, oby nie, znajdą ciało Ale­xan­dra i ogło­szą, że to zabój­stwo, roz­pęta się wojna, o czym dobrze wiesz. W takiej sytu­acji nie możemy liczyć na to, że połą­czymy cię z kimś z Paktu… A dzięki obro­nie morza nie zerwiemy trak­tów han­dlo­wych. Dodat­kowo wysła­li­śmy już Edwar­dowi odszko­do­wa­nie, bo jego pod­dani zgi­nęli na naszych wodach.

Kró­lowa mówiła łagod­nie, ale momen­tami wyka­zy­wała się żar­li­wo­ścią. May­beth słu­chała w sku­pie­niu, igno­ru­jąc pul­su­jący ból głowy. Kiedy Dio­nysa skoń­czyła, dziew­czyna bez pyta­nia ruszyła w stronę wyj­ścia. Wie­działa, że matka to zro­zu­mie.

Zatrzy­mała się jed­nak w poło­wie drogi.

– Kiedy mie­li­by­śmy to z nim uzgod­nić? – zapy­tała.

– Na obcho­dach dwu­dzie­sto­le­cia utwo­rze­nia Wiel­kiego Paktu – odpo­wie­działa kró­lowa tonem, który suge­ro­wał, że wyma­wiała całe to zda­nie dzie­siątki razy.

Brwi May­beth powę­dro­wały wysoko na czoło.

– Obchody się odbędą?

– Tak, May­beth, jak co roku. Edward raczej nie spie­szy się z wojną, widać cie­szy go nasza nie­pew­ność. – Wes­tchnęła ze świ­stem. – Są pewne wyda­rze­nia, któ­rych przez wzgląd na układy i naszych pod­da­nych… cóż, głów­nie jed­nak przez wzgląd na układy, nie możemy odwo­łać. Dobrze o tym wiesz.

– To nie ma sensu, mamo – mruk­nęła. – Mariaż, nie obchody – dodała pospiesz­nie. – Tylko tym namie­szamy.

– May­beth…

– Nie – prze­rwała jej poważ­nym tonem. – Prze­każ to, pro­szę, ojcu. Jeśli się nie zgo­dzi, sama zwo­łam radę i przed­sta­wię wszyst­kie aspekty tego planu.

– Oczy­wi­ście, poroz­ma­wiam z nim – odrze­kła matka spo­koj­nie, z uśmie­chem. Jakby cho­dziło o ude­ko­ro­wa­nie salonu, a nie o wojnę. I jakby wie­działa, że ma rację. – Ale jeśli Ale­xan­der się nie znaj­dzie, oni jako jedyni będą mogli pomóc nam w wygra­niu wojny.

Ręka May­beth zawi­sła nad klamką. Kró­lewna miała ochotę zakląć. Ude­rzyć w ścianę albo trza­snąć drzwiami, jed­nak ogra­ni­czyła się tylko do sze­ro­kiego uśmie­chu.

– Znaj­dzie się.

Wyszła, deli­kat­nie cią­gnąc za sobą skrzy­dło drzwi.ROZDZIAŁ 4

4

Był wcze­sny wie­czór, ale jak dotąd pano­wała jasność. Na dwo­rze raz po raz zawie­wał chłodny wiatr, jakby jesz­cze pró­bo­wał wal­czyć z wio­sną.

Con­rad nie chciał się ruszać, aby nie otwo­rzyć na nowo ran. Zresztą nawet nie musiał pod­cho­dzić do okna, by wie­dzieć, co za nim zoba­czy.

Zza tych nie­po­zor­nych szyb wyzie­rało pie­kło. To dla­tego było tak jasno. Ogień tra­wił kolejne pod­ło­żone szczapy, książki i tka­niny. Pod­dani krzy­czeli, jakby rów­nież byli lizani przez pło­mie­nie.

To był ten głód żar­li­wo­ści, o któ­rym mówił jego ojciec. Jaki był sekret potęgi tego pań­stwa? Silna ręka i okru­cień­stwo. Gdyby nie to, wszy­scy by upa­dli. Wszy­scy, łącz­nie z tymi ludźmi. Bo w Reedial od dawna nie było publicz­nych biblio­tek, muzeów i szkół. Wykształ­ce­nie zapew­niano tylko tym, któ­rzy tego bez­sprzecz­nie potrze­bo­wali do peł­nie­nia rzą­dów. Dla­tego palono księgi, któ­rych pod­dani nawet nie potra­fili prze­czy­tać. Bo po co im one?

Ci ludzie wywę­szyli szy­ku­jące się wyda­rze­nia. Chcieli wię­cej. Chcieli cze­goś, co ich zaj­mie, co odwróci ich uwagę od sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. Chcieli wojny. Cze­goś, co poprawi ich byt.

Con­rad nie potra­fił im tego zapew­nić. Ni­gdy nawet nie zamie­rzał. Zawsze pozo­sta­wiał tę kwe­stię Ale­xan­drowi. To on się szko­lił w braku lito­ści i tych wszyst­kich zagra­niach, które jego młod­szemu bratu nie mie­ściły się w gło­wie. Jak można psy­chicz­nie nakar­mić tłum? Jak można ich nakar­mić i nie rzu­cić przy tym na pożar­cie samego sie­bie?

Con­rad już rozu­miał plany i zamiary ojca, jed­nak nie był w sta­nie im spro­stać. Mimo tor­tur i kolej­nych blizn. Nie mógł tego zro­bić. Nawet gdyby się temu nie opie­rał.

Przez te dni zdą­żył szcze­rze znie­na­wi­dzić swo­jego brata.

Ojciec już dwa tygo­dnie temu zaczął podej­rze­wać, że Ale­xan­der jed­nak żyje, tylko zbiegł.

_Brawo, bra­ciszku, mądre posu­nię­cie._

Zasta­na­wiał się zara­zem, jak długo brat to pla­no­wał. A może go porwano? Tylko po co? Zresztą Ale­xan­der nie był na tyle głupi, by dać się upro­wa­dzić.

Con­rad poprzy­siągł sobie, że jeśli jego brat się odnaj­dzie, to sam go zabije. Naj­pierw jego, a potem sie­bie. Tym­cza­sem – póki ist­niał choć cień szansy, że go odnajdą – musiał cier­pli­wie cze­kać. Nie potra­fił zakoń­czyć swo­jego życia bez uprzed­niej zemsty.

Potarł ręką czoło.

Jego ojciec nie chciał być kró­lem. Sam mu o tym powie­dział. Gdyby jed­nak nie on, to pań­stwo by nie ist­niało. Ci ludzie, mimo Paktu, nie zna­leź­liby schro­nie­nia ni­gdzie indziej. Zosta­liby poj­mani, wzięci do nie­woli, zanim uda­łoby im się ukryć. Zapa­no­wa­łoby bez­kró­le­wie, bo tak naprawdę nikt nie był w sta­nie zastą­pić With­mo­ore’ów. A jed­nak znaj­do­wali się sza­leńcy, któ­rzy myśleli ina­czej.

Czy to wszystko wska­zuje na to, że Edward tak naprawdę chciał ura­to­wać Reedial?

Con­rad wstał z wiel­kim tru­dem, pod­szedł do okna i oparł się o ścianę.

Patrzył na te wszyst­kie pło­nące stosy, a blask pło­mieni lśnił w jego sre­brzy­stych tęczów­kach.

***

Obser­wo­wał wła­śnie kolejne pło­nące ogni­sko, kiedy słu­żący przy­niósł mu raport. Con­rad się­gnął po niego zaban­da­żo­waną dło­nią i odpra­wił męż­czy­znę. Ni­gdy nie chciał zaj­mo­wać się poli­tyką, musiał jed­nak wyko­ny­wać roz­kazy ojca. Mógł robić to lub wal­czyć o życie w naj­bied­niej­szej dziel­nicy. A dla niego nie ist­niało chyba nic gor­szego od biedy. Nie mógłby wtedy robić tego, co kochał.

Ojciec odcho­dził powoli od ucze­nia go swo­imi meto­dami. Teraz go prze­ku­py­wał, jed­no­cze­śnie dając do zro­zu­mie­nia, że to on roz­daje karty. Con­ra­dowi zde­cy­do­wa­nie bar­dziej to odpo­wia­dało, mimo że rany, które już odniósł, miały ni­gdy nie znik­nąć. Zasta­na­wiał się zara­zem, czy Ale­xan­der od początku był taki posłuszny, czy ojciec jego też wyszko­lił.

Cho­ciaż w kwe­stii Ale­xan­dra nie można już było mówić o posłu­szeń­stwie.

Edward zakoń­czył jego poszu­ki­wa­nia na tere­nie Reedial i Edgerry. Teraz pozo­stało mu tylko Array, które od początku podej­rze­wał. Con­rad cze­kał, aż ojciec znaj­dzie jakie­goś haka na sąsia­dów.

To wszystko trwało za długo. Nie­ła­two było prze­cież pla­no­wać wojnę, szu­kać następcy tronu i rzą­dzić roz­ju­szo­nym ludem.

Con­rad odwi­nął per­ga­min i zaczął czy­tać. A kiedy skoń­czył, rzu­cił go na pod­łogę.

Na zacho­dzie wybu­chła zaraza. Jeden straż­nik był świad­kiem pale­nia cho­rych.

Kolejne prze­klęte ogni­ska.

Mimo bólu książę wypadł na kory­tarz. Nie­chcący popchnął przy tym na ścianę jakąś słu­żącą. Mijani ludzie patrzyli na niego nie­przy­chyl­nie, bo prze­cież przez ostat­nie tygo­dnie nie poka­zy­wał się publicz­nie. Szedł kory­tarzami, które mimo że dobrze znane, wyda­wały mu się bar­dzo odle­głe. Odno­sił wra­że­nie, jakby to wszystko w rze­czy­wi­sto­ści nie nale­żało do niego.

A może naprawdę tak było?

Syk­nął z bólu, gdy otarł się przy­pad­kiem o jakąś rzeźbę.

– Nie­które rany na­dal krwa­wią, prawda, Wasza Wyso­kość? – Po jego lewej stro­nie roz­legł się kobiecy głos.

Spoj­rzał tam i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że stoi przed nim Cle­men­tina de Rimair, przy­odziana w pur­purę. Ta, z którą Ale­xan­der wymy­kał się z obrad.

Żaden z braci nie miał wąt­pli­wo­ści co do tego, czym się zaj­mo­wali pod­czas tych spo­tkań.

Ukło­nił się, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać bólu, który mu doku­czał.

– A nie­które bli­zny są na­dal widoczne – odparł, patrząc jej w oczy. – Jest pani w żało­bie?

Cle­men­tina ukryła twarz za wachla­rzem. Nie­na­wi­dził zacho­wań dam na dwo­rach, jed­nak ona miała w sobie coś, co go intry­go­wało. Może cho­dziło o jej maniery, a może o figurę. Nie miał czasu, by się nad tym zasta­na­wiać.

– A Wasza Wyso­kość nie? Cały naród jest w żało­bie.

Uśmiech­nął się słabo.

– Jesz­cze nie jest to wyma­gane.

– Cóż za róż­nica, czy znaj­dzie­cie go roz­szar­pa­nego w jakimś lochu czy powie­szo­nego na drze­wie? – Zgro­miła go nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem spod rzęs. Wście­kle zamknęła wachlarz. – Umarł – dodała, jakby to było oczy­wi­ste.

Ach, jakże ona była głu­pia! Nie rozu­miał kobiet, dla­tego nie chciał się z żadną wią­zać. Wystar­czyły mu krót­kie wizyty w tawer­nach. Nie miał też ochoty na pocie­sza­nie Cle­men­tiny.

– Poszu­ki­wa­nia są w toku – odparł ofi­cjal­nie. – A tym­cza­sem muszę panią prze­pro­sić, spie­szę się.

Ponow­nie się ukło­nił i odda­lił, czu­jąc na ple­cach jej wzrok. Zupeł­nie jakby była w sta­nie dostrzec podłużne bli­zny na jego bar­kach.

– Króla nie ma – powie­działa nagle, gdy pla­no­wał wejść do klatki scho­do­wej. Obró­cił się wolno. Na jej twa­rzy wykwitł uśmiech satys­fak­cji. – Minę­łam się z nim. Wyje­chał. – Con­rad nie­znacz­nie napiął mię­śnie. – I nie, Wasza Wyso­kość, nie wyje­chał z naj­bliż­szymi ludźmi – dodała, uprze­dza­jąc jego pyta­nie. Może jed­nak nie była aż tak głu­pia. – Zabrał przy­pad­ko­wych ofi­ce­rów. Do widze­nia, Con­radzie. – Dygnęła głę­boko, posy­ła­jąc mu krótki uśmiech, i wyszła na bal­kon.

Con­rad nie dał po sobie poznać zmie­sza­nia, że zwró­ciła się do niego po imie­niu. Zaci­snął tylko pię­ści i zszedł pię­tro niżej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: