- W empik go
Władca prawdy - ebook
Władca prawdy - ebook
Alexander zaginął. Zniknął niedługo po balu, po którym doszło do niewyjaśnionego zamachu. Wśród poddanych rozniosła się plotka, że książę nie żyje. Jednak bez ciała nie ma dowodu. Edwardowi nie przeszkadza to w planowaniu wojny, którą ma nadzieję w dogodnym dla siebie momencie wypowiedzieć. Zwleka jednak, aby nikt nie wiedział, kiedy zaatakuje, i aby atak był jak najbardziej druzgocący. Maybeth zaś, zmuszona do obrony swego królestwa, rozpoczyna poszukiwania Alexandra Williama Withmoore’a. Bo nikt w pojedynkę nie ma wystarczającej władzy, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ale kłamstwo ją ma. Powinno zostać ukoronowane.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-187-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Ostrze drasnęło jego grdykę, gdy tylko stanął przed królem. Korona połyskiwała w blasku wschodzącego słońca. Korona, która wkrótce miała należeć do Edwarda.
Leniwie odsunął miecz dłonią, wiedząc, że tamten jest zbyt przerażony, by go pchnąć.
W sali, która już niebawem również miała być własnością Edwarda, rozległy się przygłuszone krzyki. Uśmiechnął się do siebie.
Lubił się bawić uczuciami tych ludzi.
Patrząc na rywala, doskonale wiedział, że pozbawienie go życia zajmie mu najwyżej parę minut. Ale przecież musiał dostarczyć poddanym rozrywki. Więcej, niż dostarczył dotąd. Oni zawsze pragnęli więcej, a on mógł im to dać.
Zamach na arrayski tron nie był dla niego niczym trudnym. Od lat miał popleczników, którzy poświęciliby wszystko, byleby tylko wejść w jego łaski. Zebrał armię. Własną armię. Powiedział im, że jego brat zginął w Array, zamordowany przez tamtejsze władze. Nie powiedział, że sam go zabił. Ogłosił za to, że planuje wendetę. Dodał, że im to wynagrodzi.
Rzeź, do jakiej doszło tamtej nocy, bez wątpienia pozostanie w pamięci następnych pokoleń. A odpowiedzialny za to będzie on – Edward William Withmoore. Ten, który zdołał obalić arrayskie rządy. Przyszły król Reedial.
Od władzy dzielił go jedynie ten niedołężny starzec, który bez wątpienia już dawno powinien zginąć na jakimś froncie. Edward nie miał pojęcia, jak królowi udało się przetrwać tyle lat na tronie. Nie wiedział, kogo przekupił, by utrzymać to miejsce.
Wyciągnął miecz z pochwy i spojrzał królowi w oczy. Iskrzyły z nienawiści.
– Powiedz mi – powiedział wolno i począł okrążać rywala. – Jakim cudem tak długo sprawujesz władzę? Ta informacja może mi się przydać w przyszłości.
Zamachnął się mieczem, celując w ramię króla, ale ten zablokował cios. Na tym się skończyło. Widać było, że oszczędza siły. Edward zaśmiał się cicho, gdy dostrzegł jego minę.
– A dlaczego nie masz dziedzica? – ciągnął. – Czyżby żona się ciebie brzydziła? Jak myślisz, ilu miała kochanków?
Dopiero te słowa zdołały sprowokować króla do wyprowadzenia paru ciosów. Ryknął wściekle, ale nic nie powiedział. Zawsze był małomówny, co nie do końca odpowiadało Edwardowi. Zastanawiał się, jak długo powinien ciągnąć to przedstawienie.
– Wyglądała na szczęśliwą. Nie podejrzewałeś nigdy kamerdynera albo któregoś gwardzisty?
– Idź do diabła! – wrzasnął starzec i ciął mieczem.
Edward odskoczył z gracją i ugodził króla w nogę.
Odetchnął lekko i rzucił przelotne spojrzenie na swoją żonę. Nie wyglądała na poruszoną, a raczej na znudzoną. W jej oczach nie było nic, co świadczyłoby o emocjonalnym zaangażowaniu, a jeżeli jej to nie bawiło, innych również. Musiał się bardziej postarać.
W tym starciu wszystkie chwyty były dozwolone. Była tylko jedna zasada – nie używamy innego oręża niż miecz. Jednak same ręce też bywają niebezpieczne. Przepisy nie mówiły też nic o torturach ani truciznach, więc Edward wcześniej obmyślił sposób na unieruchomienie przeciwnika.
Upewnił się też, że jego synowie wszystko obserwują. Byli jeszcze bardzo młodzi, ale miał nadzieję, że zapamiętają coś z tego starcia. Dwóch chłopców spoglądało na niego z ramion służącego. Zastanawiał się, jak umarł jego pierwszy syn, bliźniak Alexandra, choć tak naprawdę nie powinno go to obchodzić. I nie obchodziło. Był po prostu ciekaw.
Od tamtej chwili minęły trzy lata, ale bywały momenty, w których sobie o nim przypominał.
Ostatnio myślał też o Velvicii. O Velvicii, która prawdopodobnie go pokochała. Która była głupia, naiwna i tak łatwo dała się nabrać. Dołożył wszelkich starań, by nikt nie dowiedział się o jego stanie cywilnym i synach. W przeciwnym razie jego plan ległby w gruzach.
Niebawem cały świat miał należeć do niego. Prócz tego roztrzęsionego starego tchórza nie było nikogo, kto mógłby go teraz powstrzymać.
Edward uderzył go, bez trudu trafiając w plecy. Polała się odrobina krwi, która jednak wystarczyła, by stało się to, na co liczył od samego początku. Rozpoczęła się zaciekła walka, która miała trwać bardzo krótko. Potem zaś powinna się rozpocząć zabawa dla tłumu.
Król uparcie wyprowadzał uderzenia, które Edward zgrabnie blokował. Chciał sprawić, by mężczyzna pozostawał w ruchu. Aby trovatta jak najszybciej rozprzestrzeniła się w jego krwi.
Co jakiś czas przez tłum przechodziły salwy westchnień i okrzyków. Edward dał się raz trafić w ramię. Oberwał mocniej, niż się spodziewał. Z bólu zatoczył się do tyłu, tym razem ledwo unikając śmiercionośnych ciosów. Kiedy doszedł do siebie, przewrócił się z udawanym okrzykiem, na co ludzie zareagowali niezwykle rozpaczliwie.
Nie musiał się już jednak nawet podnosić, bo widział, co się dzieje z królem. Jego twarz lekko zwiotczała. Ruchy nie były już tak precyzyjne. W takim stanie nie mógłby nikogo okaleczyć, a co dopiero zabić. Po chwili oręż wypadł mu z dłoni z łoskotem, a on sam osunął się na ziemię.
Trovatta zaczynała działać. W tak małym stężeniu mogła go unieruchomić, ale nie znieczulała. Może tylko trochę, lecz to i tak nie miało znaczenia.
Król chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Widać było, że z trudem przychodzi mu nawet mruganie.
Edward uśmiechnął się promiennie do poddanych i zerwał na nogi, by im pokazać, że nic mu nie jest. Ludzie zaczęli krzyczeć, a on przeszedł się wokół króla. Zastanawiał się, ile czasu powinien go utrzymać przy życiu, nim ostatecznie mu je odbierze.
To była tylko chłodna kalkulacja.
Pięć godzin, a nawet cztery czy trzy, mogło być dla ludu nużące. Dwie również. Spojrzał na żonę, która wysunęła nieznacznie jeden palec.
Godzina. Tyle się z nim pobawi.
Spojrzał na zegar, który wskazywał kwadrans po dziesiątej. A więc król skona po jedenastej.
Położył go na środku wielkiej sali, a jego myśli podążyły ku środkom chemicznym, które usuną z białych kafelków krew. Miał nadzieję, że król nie ubrudzi zbytnio parkietu. Poprawił mu koronę, ale jej nie zdejmował. Przypatrzył mu się, a wkrótce po tym rozpoczął tortury.
Król mógł krzyczeć dopiero po pewnym czasie, kiedy działanie trovatty ustępowało, ale trwało to bardzo krótko, bo już po paru minutach zdarł sobie struny głosowe. Niektórzy obecni również. Dodatkowo połowa wyszła, a część zemdlała, ale ci, którzy zostali, mieli zapamiętać ten widok na zawsze.
Gdy wybiła jedenasta, żona spojrzała na Edwarda i pokręciła głową. _Niech będzie._ Mruknął jeszcze do siebie coś niezrozumiałego i wytarł ostrze o rękaw. Wstał.
– Wasza Wysokość – rzekł i skłonił się uniżenie.
Kiedy tylko się upewnił, że uwaga obecnych jest skupiona na nim, a nie na tym okaleczonym idiocie, jednym płynnym ruchem pozbawił króla głowy.
Korona upadła parę metrów dalej.ROZDZIAŁ 1
1
Przez długi czas jego jedynym towarzyszem była ciemność. Ciemność i nieprzebrana otchłań bólu.
Nie słyszał nic, nawet ciszy.
Nie był w stanie się poruszyć, ale nie rozmyślał nad tym, czy jeszcze żyje. Wiedział tylko, że czas przemija nieubłaganie i nie przynosi mu ukojenia.
Trwał tak, czując się jak widmo przemierzające zaświaty. Trwał, coraz bardziej pogrążony w bólu. Mógłby przysiąc, że czas leczy rany, ale dla niego nawet czas nie był łaskawy. Im dłużej tak trwał, im więcej powietrza napełniało jego płuca, tym większy ból mu doskwierał, tym dotkliwsza cisza go otaczała.
Otaczała go pustka; nicość, lecz zarazem ogromne cierpienie.
W końcu zauważył gwiaździste niebo przemykające nad jego głową. Niemal od razu zamknął oczy. Miał ochotę wrzeszczeć, lecz ani gardło, ani ciało nie należały już do niego. Dusza tylko w nim spoczywała, niezdolna do niczego prócz egzystowania i odczuwania bólu.
Ból. Tak ogromny ból.
Kiedy znów uchylił powieki, rażące słońce zbliżało się ku horyzontowi. Czuł, że jest w jednym miejscu, ale zdążył zanotować jedynie cień, który go przysłonił, a potem znów pogrążył się w krainie boleści.
Po pewnym czasie wszedł w cudowny stan, który zabrał od niego wszystkie utrapienia. Był pewien, że to śmierć po niego przyszła, jednak się mylił, bo już po chwili cały ból powrócił ze zdwojoną siłą.
Niestety nie umarł.
Jęknął głucho.
Czuł pieczenie, swędzenie, kłucie i wszelkie inne dolegliwości, jakie mogły mu kiedykolwiek doskwierać.
Nie pamiętał nic prócz swego imienia. I nie chciał niczego pamiętać. Chciał po prostu jeszcze przez chwilę jedynie egzystować, aby nie musieć uczestniczyć w życiu. Chciał po prostu znów zatracić się w stanie, który go dopadł, mimo że był to niezwykle bolesny stan.
Obolałe mięśnie nie pozwoliły na żaden ruch, więc po prostu leżał. Nie otwierał oczu, oddychał miarowo, skupiając się po kolei na każdej bolącej go części ciała. Każdy wdech sprawiał mu trudność, a wydechy powodowały ciche syczenie wydobywające się z jego ust.
Odtrącił od siebie wszechobecny ból, by móc trzeźwo pomyśleć. Bez względu na to, co się z nim stało, musiał dopiąć swego. Musiał to zrobić.
_Muszę to zrobić_ – powtarzał w myślach.
Ale co właściwie musiał zrobić?
Jak się tu znalazł?
Kim był?
Pamiętał tylko swoje imię i to na nim się skupił.
Przez dłuższy czas było jego jedyną myślą. Przetrawiał je i rozpatrywał. Alexander. Alexander. Alexander.
Alexander William.
Alexander William Withmoore.
Withmoore.
Zachłysnął się powietrzem, jakby właśnie ono było sprawcą nagłych zawrotów głowy. Już wszystko pamiętał. Podparł się na łokciach, co spowodowało ogromne pieczenie w klatce piersiowej. Krzyknął, lecz nadal nie otwierał oczu. Zanotował obok siebie jakieś poruszenie, ale ono nie było istotne. Istotne było to, kim jest.
_Nazywam się Alexander William Withmoore._
_Nazywam się Alexander William Withmoore_ – pomyślał. – _I jestem bezwzględny._
Odsunął od siebie wszystkie emocje i wspomnienia.
Pozostał tylko on.
Książę.
Dziedzic.
Obrońca.
Władca.
Zaraz po tych słowach ból znów rozlał się po jego ciele, porywając go w swe objęcia.ROZDZIAŁ 2
2
Kiedy się kładła, stwierdziła ze zdziwieniem, że wciąż świeci słońce.
Zima na świecie powoli ustępowała miejsca ciepłej wiośnie, jednak ta metaforyczna zima w ich państwie dopiero się rozpoczynała.
Wstała, by zaciągnąć firanki, i na powrót przykryła się lekkim kocem. Odwróciła się też na drugi bok, gdyż promienie – mimo zasłon – dosięgały jej oczu.
Odetchnęła i zamknęła ze znużeniem powieki.
_– Nie mogę uwierzyć, że dałem się na to namówić… – szepcze cicho, jednak nie patrzy na swoje odbicie w lustrze, a na dłonie dziewczyny poprawiającej mankiety jego surduta._
_– Wiesz, że poddani czekają._
_– Na ciebie na pewno – mówi Alexander i otacza ją ramieniem._
_Dokoła nich nie słychać nic prócz tykania zegara. Maybeth uśmiecha się lekko._
_Nagle ziemia zaczyna się trząść. Książę wypuszcza dziewczynę z objęć i odpycha ją od siebie. Ta wydaje z siebie zduszony krzyk i orientując się, co się dzieje, wyciąga rękę do Alexandra. Ten niemal ją chwyta, ale w tej samej chwili podłoga pod nim się rozstępuje._
_Książę spada, a Maybeth może tylko patrzeć na jego śmierć._
_Jego blade, pozbawione życia oblicze jest ostatnim, co widzi._
Mogłaby przysiąc, że minęła zaledwie minuta, jednak gdy znów uniosła powieki, w sypialni było zupełnie ciemno. Nie pamiętała, czy cokolwiek jej się śniło. W głowie pozostało tylko coś na kształt nieprzyjemnego wspomnienia. Czegoś odległego.
Ktoś dotknął jej odkrytej dłoni i mimo że był to czuły dotyk, odskoczyła przerażona. W mroku nie mogła niczego dostrzec. Słyszała tylko głośny szum w uszach.
– Hej – szepnął ktoś. – Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – dodał łagodnie.
– Henry… – jęknęła Maybeth i opadła z powrotem na łóżko. Po omacku odszukała jego dłoń. Szum w głowie zaczął ustępować. – Henry, to, że okazałeś się księciem, nie upoważnia cię do odwiedzania mnie w środku nocy, wiesz?
– Nie? – Łóżko ugięło się, kiedy na nim usiadł. – Twój gwardzista przepuścił mnie bez problemu.
– Rano się z nim rozmówię – odburknęła zaspanym głosem.
Czuła, jak sen znów szczelnie ją otula, jednak Henry delikatnie ścisnął jej rękę.
– May, mimo wszystko nie przyszedłem tutaj po to, żeby patrzeć, jak śpisz – powiedział miękko. – Mam ci coś do pokazania.
– I nie możesz tego zrobić rano?
– May. – Przybrał nagle poważny, niemal surowy ton, przez co Maybeth od razu odzyskała trzeźwość umysłu.
Wysunęła rękę spod jego dłoni i usiadła, poprawiając koszulę nocną. Nagle poczuła, że na jej policzki wstępuje rumieniec. Znała Henry’ego całe życie, jednak on zawsze widział ją tylko w wytwornych i przede wszystkim stosownych sukniach.
Czy to, że w ogóle go tu wpuszczono, nie jest niestosowne? Jak właściwie do tego doszło? Zapewne Nicole, śpiąca w sąsiednim pokoju, maczała w tym palce. Wiosną doba dla służących kończyła się dopiero po zapadnięciu zmroku.
Spojrzała na mężczyznę, a ten pomógł jej wstać i założyć szlafrok.
– Jeszcze raz przepraszam, że cię przestraszyłem – wyszeptał, błądząc wzrokiem po jej komnacie.
Miał zmarszczone brwi i zaciśnięte usta. Maybeth przechyliła głowę w geście zrozumienia.
– To nie twoja wina. Po tamtym… po tamtym balu nie mogę spać spokojnie – powiedziała i zagarnęła część włosów za ucho.
Henry sprawiał wrażenie, jakby chciał ją przytulić, ale jedynie wolno pokiwał głową.
– Wiesz, Henry… – kontynuowała. – Ciężko mi z tym. Próbuję o tym nie mówić i nie rozmyślać za dużo nad tamtą nocą, jednak ciągle nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Wiem też, że Nicole to okropnie przeżyła, więc nie chcę z nią o tym rozmawiać. Nie chcę jej tym obciążać.
– Rozumiem – powiedział i pogłaskał ją czule po ramieniu.
Tak naprawdę w tamtym momencie pragnęła tylko jego bliskości. Podobnie jak każdej nocy, kiedy zostawała sama w sypialni. Bo gdy go przy niej nie było, powracały wspomnienia. Drżała na myśl o tym, że ktoś wtedy obserwował ją, jak spała. Myślała też o księciu z Reedial. Zastanawiała się, jak zginął. Zastanawiała się, czy jego śmierć pociągnie za sobą cierpienie jej poddanych. I przede wszystkim – czy uda się tego uniknąć.
Teraz milczała, by usłyszeć coś więcej. Niedoczekanie. Henry wziął ją za rękę i pociągnął w stronę balkonu. Nim go otworzył, sięgnął jeszcze po koc i narzucił jej go na ramiona. Dopiero wtedy wyszli na zewnątrz.
Ciepłe powietrze owiało policzki i szyję dziewczyny, otulając je niczym aksamitny szal. Miasto już dawno zapadło w głęboki sen, zapewne jak znaczna część jej królestwa. Korony drzew kołysały się ponad murami dziedzińca. Dziewczyna odetchnęła. Usłyszała, że Henry również wypuszcza powietrze.
Otaczała ich cudowna, kojąca cisza. Niezmącona cisza…
Nagle Maybeth aż się wyprostowała.
Chciała jak najprędzej przerwać tę ciszę, przekonując swój umysł, że to nie przez wzgląd na Alexandra. On nie powinien mieć najmniejszego wpływu na jej zachowanie… A mimo to bała się, że cisza przyniesie jej jego głos. Głos, którego żaden śmiertelnik miał już nie usłyszeć.
Wtem przypomniała sobie cały sen. Zadrżała. Zaczęła rozpaczliwie szukać w głowie słów, które zakończą to milczenie.
– W takich chwilach zapominam, że mam jakieś obowiązki – szepnęła. – Że wszyscy jakieś mamy. Że…
– Że jesteśmy jak młyn wodny? – dokończył, a ona obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– Jak młyn wodny? – powtórzyła, a kąciki jej ust nieznacznie się uniosły.
Jak poradziłaby sobie bez Henry’ego?
– Tak. Każda łopatka jest potrzebna, aby był wydajny. Tak samo jest z nami.
Jej spojrzenie stało się nieco łaskawsze i bardziej zaciekawione.
– Nie spodziewałam się dziś usłyszeć porównania moich ludzi do młyna. Ale to prawda. – Zaśmiała się dźwięcznie. Przysunęła się do niego o krok. – Więc co to za sprawa?
Twarz mężczyzny stężała, a on sam zacisnął szczękę. Widziała to w grze mięśni na jego żuchwie.
– To świeża wiadomość. Dostarczono ją godzinę temu. – Przełknął ślinę. – Piraci zaatakowali.
Maybeth zamrugała.
– Piraci? Przecież od paru lat był z nimi spokój… Podobno wypłynęli za Paerletan… – myślała na głos. – Co robią na naszym morzu? Zaatakowali nasz galeon?
– Nie, nie. Nie nasz. I w tym jest problem. – Wypuścił powietrze, a ona już przeklinała go w myślach za zwlekanie z tak ważną wiadomością. – Zaatakowali kupców z Reedial.
– Och, nie… – jęknęła i podparła się na balustradzie. – Dlaczego mnie o tym nie powiadomiono?
– Ja cię powiadamiam.
– Tak, ale…
– Było krótkie spotkanie, May, nie chcieli cię budzić. Dlatego wysłali mnie. Uznali, że mimo wszystko powinnaś o tym wiedzieć. Teraz. Twój ojciec tak uznał.
To by wyjaśniało obecność Henry’ego w komnacie. Żaden strażnik nie przepuściłby go bez pozwolenia króla, nawet gdyby był jej narzeczonym. Co, oczywiście, nie było możliwe…
Chociaż dotąd wydawało jej się, że zwołanie spotkania bez jej wiedzy również jest niemożliwe.
Aż sapnęła z niesmakiem.
Od balu w Edgerze ojciec dość brutalnie odsunął ją od pewnych spraw. Zupełnie jakby znów miała dwanaście lat. Jakby nie była jedyną następczynią tronu. Jakby od najmłodszych lat nie przygotowywano jej do rządzenia krajem.
Cóż, robił to pod pretekstem ulżenia jej starganym nerwom, ale przecież to, że co noc zmagała się ze strachem, nie wpływało na trzeźwość jej umysłu czy gotowość do działania. Zapewne nie chciał mieszać jej w wojnę, ale wojna ma to do siebie, że pochłania wszystkich, bez wyjątku. I usilne starania rodzica na nic się zdadzą.
Zresztą i tak o wszystkim ją informował. Chyba był rozdarty, bo z jednej strony o wszystkim wiedziała, a z drugiej nie mogła z tymi informacjami nic zrobić. Może jednak nie chciał jej rozgniewać, tylko po prostu się o nią troszczył?
Poczuła ucisk w żołądku, bo mimo wszystko jej to nie odpowiadało.
– Co omówiliście? – zapytała dość twardo, choć nie chciała przelewać żalu i złości na Henry’ego.
Mężczyzna, złożywszy przed sobą ręce, oparł się łokciami o balustradę.
– Spisaliśmy szczegółowy raport dla króla, bo był akurat czymś zajęty… – Cóż, przynajmniej jej ojciec również w tym nie uczestniczył. – Ustaliliśmy też wstępny plan działania i godzinę następnego spotkania. Odbędzie się między twoimi lekcjami tańca a balem urodzinowym.
Westchnęła z ulgą. Może nareszcie nie będzie miała problemu z dołączeniem.
– Racja, bal… – mruknęła. – Mam wrażenie, że wszystko skupia się na balach. Trochę ich ostatnio dużo, nie sądzisz?
Henry spojrzał na nią szarymi oczyma i wzruszył ramionami.
– Taki już twój los.
– Ale to takie… – szukała właściwego słowa – …nieadekwatne do obecnej sytuacji.
– Wolałabyś już ogłosić żałobę narodową? – Przysunął się i objął ją ramieniem. – Ludzie muszą czymś żyć.
– Henry. – Zgromiła go spojrzeniem, na co tylko bezczelnie się uśmiechnął.
– Reedial już tak prawie zrobiło. – Po tych słowach odsunęła się od niego.
– Jak możesz sobie z tego żartować? – zapytała oburzona. – Śmierć Alexandra w takich okolicznościach to najgorsze, co mogło nam się przytrafić… Nie patrz tak na mnie, dobrze wiesz, że nic do niego nie czułam.
– Nic takiego nie sugerowałem – wyszeptał z narastającą złością i błyskiem w oku.
Pokręciła głową.
– Nie kłóćmy się o niego, Henry, nie jest tego wart. Już i tak wyrządził wystarczająco wiele szkód. A ty myśl sobie o mnie, co tylko zechcesz, skoro mi nie ufasz. – Zadarła podbródek i czekała na jego reakcję.
Wtedy w namiocie był wściekły. Nie panował nad sobą, tak jakby już poczuł się częścią rodu Withmoore’ów, jednak dzisiaj zauważyła w nim skruchę. Poczuła też, że jego palce delikatnie muskają jej nadgarstek wsparty na poręczy balkonu.
Poruszył ustami, wypowiadając bezgłośne „przepraszam”. Pokiwała lekko głową, jednak usta wciąż miała zaciśnięte.
Przez chwilę milczeli.
Księżycowa łuna nieśmiało rzucała na nich światło zza kłębiastych chmur. Maybeth zwróciła głowę w stronę mężczyzny skupionego na jakimś punkcie za murami. Cała ta gra światła sprawiła, że Henry był bledszy niż zazwyczaj, a jego włosy połyskiwały w nienaturalny sposób. Jakby były ciemniejsze. Wciąż nie mieściło jej się w głowie, że szaty i przyzwyczajenia mogą tak skrzętnie ukryć człowieka.
Henry opowiedział jej, jak to wszystko przebiegło. Jak jego ojciec znalazł go gdzieś na granicy Reedial… Wszystko się zgadzało. Withmoore’owie prawdopodobnie nie wiedzieli, że ich potomek przeżył.
Maybeth zastanawiała się, który z nich był starszy. Alexander czy Henry?
– A co, jeśli on żyje? – zapytał nagle Henry.
Dziewczyna nie mogła powstrzymać parsknięcia, jednak szybko zorientowała się, że to niekoniecznie był żart.
– Żyje? Czemu nagle przyszło ci to do głowy? – dopytywała, choć sama nieraz przyłapywała się na podobnych myślach.
Henry wykonał w powietrzu nieokreślony ruch ręką.
– Nadal nie było pogrzebu. A nasi ludzie potwierdzają, że nigdzie nie ma jego ciała.
– Mogli go nie znaleźć. Zresztą, Henry, nawet jeśli Alexander by żył, to co miałby robić? I gdzie?
_Cytadela._
Może właśnie tam się ukrył? Choć to nie miało sensu, w jakiś sposób dawało Maybeth do myślenia. _Cytadela_. Która cytadela? Na terenie Array było ich kilkanaście, niektóre z nich pamiętały jeszcze czasy starożytnych przodków.
_Cytadela._
Zapomniała o niej i o tych gorączkowych słowach, które Alexander skierował do niej tamtej nocy, ale nie mogła się za to winić. W obliczu wojny nie to było istotne…
Książę mówił jej też o swoim marzeniu – o państwie bez korony.
– Henry, a co, jeżeli on uciekł? – zapytała szybko.
Spojrzał na nią rozkojarzony, jakby właśnie mu przerwała.
– Co? May, słuchałaś mnie w ogóle? – Pokręciła nieznacznie głową, nie odrywając od niego wzroku. Wypuścił powietrze. – Mówisz, że uciekł?
– Nie, to tylko gdybanie. Co o tym myślisz?
– Cóż… Jest to prawdopodobne, ale… sądziłbym raczej, że to król coś uknuł.
– Nie – odpowiedziała natychmiast. – Edward nie upozorowałby śmierci swojego następcy.
– Ma jeszcze paru innych. – Westchnął, a mięśnie na jego ramionach nieco się napięły.
– Henry, dobrze wiesz, że nikt nie zastąpi Alexandra – oznajmiła z naciskiem, na co urażony mężczyzna zmarszczył brwi. – Żeby wywołać wojnę, mógłby posądzić nas o zabicie któregokolwiek z nich. Ale Edwardowi kończy się kadencja, więc schowanie Alexandra na resztę życia byłoby niezwykle głupie.
– Znasz ich. Niedługo mogą go wyciągnąć z jakiejś udawanej niewoli albo cudem odnaleźć w lesie – rzucił, a ona ze zdziwieniem stwierdziła, że potrafi z łatwością ukrócić każde jej przypuszczenie.
Odetchnęła z irytacją. To brzmiało sensownie, ale… ci bandyci, ten spłoszony koń… wszystkie podejrzenia rzucane przez Reedial…
– Myślę, że jednak coś się stało – upierała się Maybeth. – Dam sobie rękę uciąć, że Edward nie panuje nad tą sytuacją.
– Czyli… czyli mogą go jeszcze szukać. – Henry włożył ręce do kieszeni. – Jeżeli twoja teoria jest prawdziwa.
– Tak, szukają go. I dlatego to my musimy odnaleźć go jako pierwsi.ROZDZIAŁ 3
3
Wirowała na parkiecie razem z wieloma innymi kobietami i młodymi mężczyznami. Trafił jej się wyjątkowo utalentowany partner, więc dopóki cała grupa nie doszła do oddzielnych sekwencji, Maybeth nie musiała się skupiać na krokach. Brunet bardzo dobrze ją prowadził, a ona po prostu kołysała się w rytm, który nadawał.
Trzy razy w roku, przed urodzinami kogoś z rodziny królewskiej, odbywały się lekcje tańca dostępne również dla pałacowego personelu. Mogła przypuszczać, że tańczy z jednym z gwardzistów. Ale nie to ją teraz zajmowało.
Z niecierpliwością czekała na koniec zajęć. Wskazówki zegara poruszały się dzisiaj bardzo mozolnie. Dodatkowo od rana nie widziała się z matką. Nie mogła jej nigdzie znaleźć, a chciała jako pierwsza złożyć jej życzenia. Zważywszy na godzinę, na pewno już ktoś ją ubiegł.
Kiedy Henry wczoraj wychodził, przytulił ją na pożegnanie i prosił, aby się wyspała. I ostatecznie chyba zasnęła, ale wcześniej długo myślała o Alexandrze. O tym, co by było, gdyby jednak żył. Gdzie mógł być i co tam robić. Czy skrywa się w jakiejś cytadeli? A jeśli tak, to po co? Bała się kolejnej intrygi, jednak instynkt podpowiadał jej, że jeśli Alexander żyje, to naprawdę nie ma kontaktu z ojcem.
A może jednak coś knuł?
Na znak mistrza partnerki opuściły partnerów, a ci usunęli się z gracją pod ściany. Kobiety ustawiły się w kilku rzędach, z Maybeth na przedzie, i odtańczyły kilka niezbyt skomplikowanych, ale widowiskowych taktów. Następnie dygnęły dystyngowanie, a ich nauczyciel skończył odliczanie.
– Dziękuję, że przybyliście na zajęcia. Wszyscy spisaliście się znakomicie. Do zobaczenia za trzy miesiące. – Ukłonił się nisko, a inni odpowiedzieli tym samym.
Kilka dziewcząt odnalazło wzrokiem swoich partnerów, a kilka innych wpatrywało się w Maybeth. Czuła ich spojrzenia na karku i nie dziwiła się im. Był to czas, kiedy stały w jednym szeregu z samą królewną. Na parkiecie przecież każdy był równy.
Podeszła do stołu z napojami, a gdy już zaspokoiła pragnienie i porozmawiała z paroma osobami, udała się do odpowiedniego gabinetu. Drzwi akurat się zamykały, a strażnik wcale nie usunął się z drogi, kiedy próbowała dostać się do środka. Spojrzała na niego pytająco.
– Przykro mi, ale król zakazał wstępu Jej Wysokości.
Zacisnęła szczękę. To zabolało bardziej niż jego ostatnie działania. Dzisiaj nawet nie wyznaczył jej żadnego zajęcia, które mogłoby być pretekstem do odsunięcia jej od udziału w spotkaniu.
Mimo to nie dała po sobie poznać zawodu.
– Czy Jego Wysokość podał powód? – zapytała uprzejmie, patrząc mężczyźnie w oczy.
Widziała, że nie czuł się komfortowo, odmawiając jej czegokolwiek. Stał między młotem a kowadłem. Między córką a ojcem.
– Proszę wybaczyć, ale wyjaśnienia nie należą do moich obowiązków.
Pokiwała wolno głową, nieprzekonana.
W jakim celu ojciec najpierw informował ją o tej sprawie, a potem zabraniał jakiegokolwiek działania? Nie potrafiła nie winić za to Alexandra. Gdyby ten bal potoczył się inaczej…
– W porządku. Gdy tylko spotkanie dobiegnie końca, proszę powiadomić króla, że córka chciałaby z nim porozmawiać.
Odwróciła się na pięcie i zatrzymała przy jednym z niewielkich okien z widokiem na ogród. Uchyliła je nieco.
Piraci…
Czemu musieli zaatakować akurat teraz? Czemu przypadek mógł tak bardzo zaważyć na życiu tysięcy ludzi? Przecież ci, którzy zginęli na statku, byli jak kamień ciągnący na dno całe rzesze osób. Array zostanie posądzone o przekupienie piratów i sabotowanie układów handlowych.
Jej mama będzie miała wprost cudowne urodziny. Poprzednim razem z okazji tego dnia wybrali się na krótki rejs. Stwórca jeden wie, jak on by się skończył w tym roku.
To wszystko zaczynało ją przerastać. Potrafiła sobie doskonale poradzić w każdej sytuacji, o ile wciąż buzowały w niej emocje. Teraz jednak, kiedy umysł zaczynał wszystko spokojnie przetrawiać, rozumiała, że znaleźli się w wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji. A ona nie mogła nic zrobić. Nienawidziła tego marnotrawienia czasu. Pozostawiono ją samą z jej myślami.
Chciała porozmawiać z Nicole, lecz ta ostatnio była bardzo zajęta. Być może przydzielono ją do rozdzielania żywności poszczególnym oddziałom. Wojsko musiało być w gotowości.
Maybeth potarła nasadę nosa, próbując wymyślić sobie jakieś zajęcie, które odciągnie ją od rozmyślania o niesprawiedliwości, jakiej doświadczała, a przede wszystkim o Alexandrze.
Naraz przyszło jej coś do głowy i udała się po mapę do biblioteki, jednak ta była zamknięta. Bibliotekarza nie było w środku, a ona mimo wysokiego stanowiska nie mogła tam wejść pod jego nieobecność. Zresztą i tak niczego by nie odnalazła bez jego pomocy.
– Szlag – wyrwało jej się.
Usiadła na jednej z kanap i czekała, obserwując kręcącą się służbę.
Przez chwilę rozważała wtargnięcie na obrady. Przecież przepuszczą rozjuszoną córkę króla, prawda?
Po kwadransie ktoś przyszedł ją powiadomić, że spotkanie się przedłuży, a król prosi, aby wybrała kwiaty na dzisiejszy wieczór. _Kwiaty_. Podczas gdy oni będą dyskutować na temat piratów i wojny, ona miała wybierać kwiaty.
Poczuła, że zaczyna ją boleć głowa. Miała już dość.
Wyszła na zewnątrz i dosiadła konia, a następnie pognała na pola, do niewielkiego stawu. Tam spędziła parę godzin, dopóki nie wysłano po nią kogoś ze służby.
Na szczęście była już gotowa psychicznie na spotkanie z ojcem. Wiedziała, jak je poprowadzi. I jak go przekona. Rozmowa jednak musiała zaczekać do rozpoczęcia balu, bo król właśnie się na niego szykował. Ona również. Starała się zachować spokój.
Służące uwijały się wokół niej i już po godzinie była prawie gotowa na bal. Akurat dobierały biżuterię, kiedy przez uchylone drzwi komnaty dostrzegła królową. Dłonią dała służkom znak, aby na moment się od niej odsunęły, a sama wybiegła na zewnątrz.
– Mamo! – zawołała cicho i z zaskoczeniem zanotowała obecność Nicole u boku królowej.
Szły korytarzami i wyglądało na to, że dobrze im w swoim towarzystwie. Służąca zawsze była blisko z rodziną królewską, mimo wszystko był to rzadki widok. Pozdrowiła dziewczynę skinieniem głowy, gdy ją spostrzegła.
Królowa odwróciła się przez ramię i uśmiechnęła szerzej, kiedy zobaczyła córkę. Dziewczyna przytuliła ją, co nie było łatwe przez obszerne suknie.
– Mamo, wszystkiego najlepszego. Przepraszam, że wcześniej do ciebie nie przyszłam, ale nie mogłam cię znaleźć – powiedziała prędko, gdy się od siebie odsunęły.
Królowa wyglądała na bardzo pogodną, mimo to jej czoło przecinała zmarszczka zmartwienia. Maybeth nie mogła się temu dziwić.
– Cóż, w takim razie dobrze się ukryłam. – Królowa zaśmiała się dźwięcznie. – Miałam dużo spraw na głowie, ale… zdaje się, że ty też miałaś co robić?
Maybeth wyprostowała się lekko.
– Nie zostałam wpuszczona na spotkanie.
Gdyby nie znała matki całe życie, nie zauważyłaby, że ta jest teraz zaskoczona.
– Nie wpuszczono cię? Akurat dzisiaj? – Pokręciła głową.
– Przecież przez ostatnie dni też robiliście wszystko, abym w niczym nie uczestniczyła – odrzekła dziewczyna.
Zmarszczka na czole matki się pogłębiła.
– Maybeth, musisz zaufać ojcu – powiedziała twardo. – Taki był zamysł, przynajmniej dopóki sprawy się nie wyklarują.
– Czyli dopóki nie rozpocznie się wojna i nie przegramy?
– Maybeth, nie tym tonem! – huknęła królowa i wypuściła wolno powietrze. – Dobrze, chodź do mojego gabinetu. Nie będziemy tutaj rozmawiać.
Położyła dłoń na ramieniu Nicole. Kobiety uśmiechnęły się do siebie blado, a następnie się rozeszły. Maybeth posłusznie szła krok w krok za matką.
Drzwi skrzypnęły lekko pod naciskiem dłoni dziewczyny, po czym się zamknęły. Obydwie kobiety zasiadły na fotelach naprzeciwko siebie. Maybeth nie odważyła się podnieść wzroku, ale siedziała wyprostowana. Nie chciała urazić matki akurat w jej urodziny. Przecież i tak miała już wystarczająco dużo problemów na głowie.
Królowa nerwowo bębniła palcami w obicie fotela.
– Posłuchaj – zaczęła. – Nie chcę teraz tłumaczyć postępowania twojego ojca…
– Ale ja potrzebuję wyjaśnień! – przerwała królewna błagalnym głosem. – Odsunęliście mnie od wszystkiego w tak ważnej chwili.
– Właśnie dlatego, że jest to tak ważny moment, odsunęliśmy cię od tego. Ale dzisiaj wyjątkowo miałaś być na radzie. Dlatego Henry do ciebie przyszedł…
– Więc dlaczego ostatecznie mnie nie wpuszczono?
– Cóż, sądziłam, że udało mi się przekonać Warrenusa… – Królowa poprawiła się na fotelu, jakby temat okazał się dla niej niewygodny. – Wczoraj do późna rozmawialiśmy… Najwidoczniej twój ojciec zmienił zdanie. – Maybeth nadal nic nie rozumiała, więc czekała po prostu, aż matka wszystko jej wyjaśni. – Widzisz, May, dzisiejsze spotkanie miało dotyczyć bezpośrednio ciebie.
– Mnie? – Aż się zachłysnęła.
Czemu miałaby figurować na liście tematów do omówienia zaraz po ataku piratów?
– Tak. Bardzo mi zależało, abyś zabrała głos.
– Mamo, proszę, powiedz mi po prostu, o co chodzi – rzekła cicho Maybeth, skubiąc przejrzysty rękaw sukni.
Matka odsunęła z twarzy pojedynczy lok.
– O małżeństwo.
Dziewczyna poczuła się, jakby wylano na nią beczkę gorącej wody. Na początku uznała, że na pewno się przesłyszała, ale widząc minę matki, odsunęła od siebie tę głupią nadzieję.
– Z kim? – zapytała natychmiast. – Przecież Alexander nie żyje.
Sama zaczęła się zastanawiać, dlaczego akurat Alexander jako pierwszy przyszedł jej na myśl. Spłonęła rumieńcem.
– Nie znasz go. Jego państwo nie należy do Paktu.
Zawirowało jej w głowie.
– Czy to nie jest łamanie prawa?
_Złamane prawo._ Zamiast zapytać o imię tego mężczyzny, zastanawia się nad załamanym prawem.
Przyłożyła rękę do piersi, by sprawdzić, czy serce jeszcze tam jest.
– Nie jest, jeżeli robimy to dla dobra ogółu. Pochodzi z Paerletanu, więc…
– Paerletanu? – mruknęła z niedowierzaniem.
Przecież dotarcie tam zajęłoby dłużej niż objechanie trzech stolic Paktu. Przecież to państwo leży za…
Za morzem.
Aż pokiwała głową z udawanym uznaniem.
– …w tej sytuacji chodzi o ochronę terenów wodnych. Piraci plądrują, co się da…
Maybeth poderwała się z miejsca i oparła o fotel.
– Czyli wczorajszy atak nie był pierwszy?
– Nie, oni…
– Czemu… czemu Henry mi nie powiedział? – spytała bardziej samą siebie.
– Kochanie, Henry nie uczestniczył we wszystkich radach, tak jak jego ojciec. Nie możemy sobie na to pozwolić, odkąd dowiedzieliśmy się o jego… pochodzeniu.
– Przecież jest lojalny! – huknęła. – On nigdy by…
Królowa uniosła dłoń i pochyliła głowę.
– Nie wiesz tego.
Maybeth się poddała. Opadła na parapet.
– A ten… ten książę z Paerletanu…
– Król – poprawiła. – Król Rhamiel.
– Niech mu będzie Rhamiel. – Machnęła ręką. Nie obchodziła jej teraz dworska etykieta. Nie zaprzątała też sobie głowy historią paerletańskich władców, którą przecież znała. – Dlaczego akurat on?
– Mają silne państwo i silne floty. Razem obronimy tereny morskie, a jeżeli wszystko pójdzie po naszej myśli, Paerletan dołączy do Paktu jako państwo drugiego rzędu. Niestety to też zdegraduje nas, ale… ale musimy jakoś walczyć… Maybeth, wiedz, że mój plan od początku wyglądał zupełnie inaczej i cała ta sytuacja może nas zgubić, ale nie możemy się poddać. Jeśli Reedial i Edgerra ogłoszą działania sabotażowe albo, oby nie, znajdą ciało Alexandra i ogłoszą, że to zabójstwo, rozpęta się wojna, o czym dobrze wiesz. W takiej sytuacji nie możemy liczyć na to, że połączymy cię z kimś z Paktu… A dzięki obronie morza nie zerwiemy traktów handlowych. Dodatkowo wysłaliśmy już Edwardowi odszkodowanie, bo jego poddani zginęli na naszych wodach.
Królowa mówiła łagodnie, ale momentami wykazywała się żarliwością. Maybeth słuchała w skupieniu, ignorując pulsujący ból głowy. Kiedy Dionysa skończyła, dziewczyna bez pytania ruszyła w stronę wyjścia. Wiedziała, że matka to zrozumie.
Zatrzymała się jednak w połowie drogi.
– Kiedy mielibyśmy to z nim uzgodnić? – zapytała.
– Na obchodach dwudziestolecia utworzenia Wielkiego Paktu – odpowiedziała królowa tonem, który sugerował, że wymawiała całe to zdanie dziesiątki razy.
Brwi Maybeth powędrowały wysoko na czoło.
– Obchody się odbędą?
– Tak, Maybeth, jak co roku. Edward raczej nie spieszy się z wojną, widać cieszy go nasza niepewność. – Westchnęła ze świstem. – Są pewne wydarzenia, których przez wzgląd na układy i naszych poddanych… cóż, głównie jednak przez wzgląd na układy, nie możemy odwołać. Dobrze o tym wiesz.
– To nie ma sensu, mamo – mruknęła. – Mariaż, nie obchody – dodała pospiesznie. – Tylko tym namieszamy.
– Maybeth…
– Nie – przerwała jej poważnym tonem. – Przekaż to, proszę, ojcu. Jeśli się nie zgodzi, sama zwołam radę i przedstawię wszystkie aspekty tego planu.
– Oczywiście, porozmawiam z nim – odrzekła matka spokojnie, z uśmiechem. Jakby chodziło o udekorowanie salonu, a nie o wojnę. I jakby wiedziała, że ma rację. – Ale jeśli Alexander się nie znajdzie, oni jako jedyni będą mogli pomóc nam w wygraniu wojny.
Ręka Maybeth zawisła nad klamką. Królewna miała ochotę zakląć. Uderzyć w ścianę albo trzasnąć drzwiami, jednak ograniczyła się tylko do szerokiego uśmiechu.
– Znajdzie się.
Wyszła, delikatnie ciągnąc za sobą skrzydło drzwi.ROZDZIAŁ 4
4
Był wczesny wieczór, ale jak dotąd panowała jasność. Na dworze raz po raz zawiewał chłodny wiatr, jakby jeszcze próbował walczyć z wiosną.
Conrad nie chciał się ruszać, aby nie otworzyć na nowo ran. Zresztą nawet nie musiał podchodzić do okna, by wiedzieć, co za nim zobaczy.
Zza tych niepozornych szyb wyzierało piekło. To dlatego było tak jasno. Ogień trawił kolejne podłożone szczapy, książki i tkaniny. Poddani krzyczeli, jakby również byli lizani przez płomienie.
To był ten głód żarliwości, o którym mówił jego ojciec. Jaki był sekret potęgi tego państwa? Silna ręka i okrucieństwo. Gdyby nie to, wszyscy by upadli. Wszyscy, łącznie z tymi ludźmi. Bo w Reedial od dawna nie było publicznych bibliotek, muzeów i szkół. Wykształcenie zapewniano tylko tym, którzy tego bezsprzecznie potrzebowali do pełnienia rządów. Dlatego palono księgi, których poddani nawet nie potrafili przeczytać. Bo po co im one?
Ci ludzie wywęszyli szykujące się wydarzenia. Chcieli więcej. Chcieli czegoś, co ich zajmie, co odwróci ich uwagę od szarej rzeczywistości. Chcieli wojny. Czegoś, co poprawi ich byt.
Conrad nie potrafił im tego zapewnić. Nigdy nawet nie zamierzał. Zawsze pozostawiał tę kwestię Alexandrowi. To on się szkolił w braku litości i tych wszystkich zagraniach, które jego młodszemu bratu nie mieściły się w głowie. Jak można psychicznie nakarmić tłum? Jak można ich nakarmić i nie rzucić przy tym na pożarcie samego siebie?
Conrad już rozumiał plany i zamiary ojca, jednak nie był w stanie im sprostać. Mimo tortur i kolejnych blizn. Nie mógł tego zrobić. Nawet gdyby się temu nie opierał.
Przez te dni zdążył szczerze znienawidzić swojego brata.
Ojciec już dwa tygodnie temu zaczął podejrzewać, że Alexander jednak żyje, tylko zbiegł.
_Brawo, braciszku, mądre posunięcie._
Zastanawiał się zarazem, jak długo brat to planował. A może go porwano? Tylko po co? Zresztą Alexander nie był na tyle głupi, by dać się uprowadzić.
Conrad poprzysiągł sobie, że jeśli jego brat się odnajdzie, to sam go zabije. Najpierw jego, a potem siebie. Tymczasem – póki istniał choć cień szansy, że go odnajdą – musiał cierpliwie czekać. Nie potrafił zakończyć swojego życia bez uprzedniej zemsty.
Potarł ręką czoło.
Jego ojciec nie chciał być królem. Sam mu o tym powiedział. Gdyby jednak nie on, to państwo by nie istniało. Ci ludzie, mimo Paktu, nie znaleźliby schronienia nigdzie indziej. Zostaliby pojmani, wzięci do niewoli, zanim udałoby im się ukryć. Zapanowałoby bezkrólewie, bo tak naprawdę nikt nie był w stanie zastąpić Withmoore’ów. A jednak znajdowali się szaleńcy, którzy myśleli inaczej.
Czy to wszystko wskazuje na to, że Edward tak naprawdę chciał uratować Reedial?
Conrad wstał z wielkim trudem, podszedł do okna i oparł się o ścianę.
Patrzył na te wszystkie płonące stosy, a blask płomieni lśnił w jego srebrzystych tęczówkach.
***
Obserwował właśnie kolejne płonące ognisko, kiedy służący przyniósł mu raport. Conrad sięgnął po niego zabandażowaną dłonią i odprawił mężczyznę. Nigdy nie chciał zajmować się polityką, musiał jednak wykonywać rozkazy ojca. Mógł robić to lub walczyć o życie w najbiedniejszej dzielnicy. A dla niego nie istniało chyba nic gorszego od biedy. Nie mógłby wtedy robić tego, co kochał.
Ojciec odchodził powoli od uczenia go swoimi metodami. Teraz go przekupywał, jednocześnie dając do zrozumienia, że to on rozdaje karty. Conradowi zdecydowanie bardziej to odpowiadało, mimo że rany, które już odniósł, miały nigdy nie zniknąć. Zastanawiał się zarazem, czy Alexander od początku był taki posłuszny, czy ojciec jego też wyszkolił.
Chociaż w kwestii Alexandra nie można już było mówić o posłuszeństwie.
Edward zakończył jego poszukiwania na terenie Reedial i Edgerry. Teraz pozostało mu tylko Array, które od początku podejrzewał. Conrad czekał, aż ojciec znajdzie jakiegoś haka na sąsiadów.
To wszystko trwało za długo. Niełatwo było przecież planować wojnę, szukać następcy tronu i rządzić rozjuszonym ludem.
Conrad odwinął pergamin i zaczął czytać. A kiedy skończył, rzucił go na podłogę.
Na zachodzie wybuchła zaraza. Jeden strażnik był świadkiem palenia chorych.
Kolejne przeklęte ogniska.
Mimo bólu książę wypadł na korytarz. Niechcący popchnął przy tym na ścianę jakąś służącą. Mijani ludzie patrzyli na niego nieprzychylnie, bo przecież przez ostatnie tygodnie nie pokazywał się publicznie. Szedł korytarzami, które mimo że dobrze znane, wydawały mu się bardzo odległe. Odnosił wrażenie, jakby to wszystko w rzeczywistości nie należało do niego.
A może naprawdę tak było?
Syknął z bólu, gdy otarł się przypadkiem o jakąś rzeźbę.
– Niektóre rany nadal krwawią, prawda, Wasza Wysokość? – Po jego lewej stronie rozległ się kobiecy głos.
Spojrzał tam i ze zdziwieniem stwierdził, że stoi przed nim Clementina de Rimair, przyodziana w purpurę. Ta, z którą Alexander wymykał się z obrad.
Żaden z braci nie miał wątpliwości co do tego, czym się zajmowali podczas tych spotkań.
Ukłonił się, starając się nie okazywać bólu, który mu dokuczał.
– A niektóre blizny są nadal widoczne – odparł, patrząc jej w oczy. – Jest pani w żałobie?
Clementina ukryła twarz za wachlarzem. Nienawidził zachowań dam na dworach, jednak ona miała w sobie coś, co go intrygowało. Może chodziło o jej maniery, a może o figurę. Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.
– A Wasza Wysokość nie? Cały naród jest w żałobie.
Uśmiechnął się słabo.
– Jeszcze nie jest to wymagane.
– Cóż za różnica, czy znajdziecie go rozszarpanego w jakimś lochu czy powieszonego na drzewie? – Zgromiła go nieprzychylnym spojrzeniem spod rzęs. Wściekle zamknęła wachlarz. – Umarł – dodała, jakby to było oczywiste.
Ach, jakże ona była głupia! Nie rozumiał kobiet, dlatego nie chciał się z żadną wiązać. Wystarczyły mu krótkie wizyty w tawernach. Nie miał też ochoty na pocieszanie Clementiny.
– Poszukiwania są w toku – odparł oficjalnie. – A tymczasem muszę panią przeprosić, spieszę się.
Ponownie się ukłonił i oddalił, czując na plecach jej wzrok. Zupełnie jakby była w stanie dostrzec podłużne blizny na jego barkach.
– Króla nie ma – powiedziała nagle, gdy planował wejść do klatki schodowej. Obrócił się wolno. Na jej twarzy wykwitł uśmiech satysfakcji. – Minęłam się z nim. Wyjechał. – Conrad nieznacznie napiął mięśnie. – I nie, Wasza Wysokość, nie wyjechał z najbliższymi ludźmi – dodała, uprzedzając jego pytanie. Może jednak nie była aż tak głupia. – Zabrał przypadkowych oficerów. Do widzenia, Conradzie. – Dygnęła głęboko, posyłając mu krótki uśmiech, i wyszła na balkon.
Conrad nie dał po sobie poznać zmieszania, że zwróciła się do niego po imieniu. Zacisnął tylko pięści i zszedł piętro niżej.