- promocja
- W empik go
Władca soli i kości - ebook
Władca soli i kości - ebook
Kiedyś marzyła o przystojnym rycerzu, który ją ocali. Z czasem ta wizja stała się mroczniejsza.
Isadora Quinn jest samotna. Jedyną osobą, na której może polegać, jest jej ciotka. Od najmłodszych lat dziewczyna marzyła o tym, aby uciec z Bonesalt, gdzie wszyscy patrzą na nią z góry. Aby zebrać odpowiednią sumę pieniędzy na wyjazd, postanawia przyjąć posadę opiekunki cierpiącej na demencję matki spadkobiercy najbardziej bogatego i wpływowego rodu w okolicy.
Połowę twarzy Luciena Blackthorna znaczą rozległe blizny, a jego ekscentryczny sposób bycia i tajemniczość podsycają niepokojące plotki na temat Diabła z Bonesalt. Uznawany za winnego śmierci swojej żony i syna, budzi postrach wśród przesądnych mieszkańców rybackiej miejscowości.
Kiedy Isadora podejmuje pracę, nie wierzy w plotki na temat klątwy ciążącej na rodzinie Blackthornów. Wszystko się zmienia, gdy odkrywa mrożące krew w żyłach sekrety.
Ostrzeżenie:
Książka zawiera sceny przemocy, opisy brutalnych i perwersyjnych praktyk seksualnych, a także elementy horroru, które mogą wywoływać niepokój. Treść jest fikcją literacką i nie stanowi realistycznego odzwierciedlenia. Powieść przeznaczona dla dorosłych czytelników i czytelniczek.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-565-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aby zachować wierność światu i postaciom wykreowanym w mojej głowie, osadziłam tę historię w fikcyjnym miasteczku na fikcyjnej wyspie u wybrzeży Massachusetts. Przypomina ona nieco istniejącą wyspę Martha’s Vineyard, a cypel Bonesalt został zainspirowany przez znajdujące się na niej klify w Aquinnah. Na mojej wyspie zamieszkuje niezwykła społeczność rybacka, ponadto jest na niej współczesny zamek. Dziękuję, że postanowiłaś przeczytać moją książkę! Mam nadzieję, że spodoba Ci się historia Luciana i Isy <3
KeriPROLOG
LUCIAN
_Piętnaście lat temu_
– Mamo, chcę wracać do domu.
Sztywne taśmy przechodzące przez moją twarz ograniczają ruchy szczęki. Leżę na twardym łóżku na środku niemal pustej mrocznej celi. Zajadły chłód przenika mnie do szpiku kości, a nieustanny pomruk niepokoju jest tylko lekko przytłumiony przez leki, które siłą wcisnęli mi do gardła. Pasy bezpieczeństwa na nadgarstkach i kostkach mają sprawić, że nie wyskoczę z łóżka i nie pobiegnę za nią, kiedy wyjdzie.
– To miejsce to piekło.
Wygląda jak szpital, ale nie stworzyli go z myślą o uzdrawianiu. Ich metoda to istna udręka. Terapia awersyjna. Eksperymentalne procedury medyczne, które nie zostały zatwierdzone przez żadne organy zarządzające. Wątpię, że jakikolwiek praktykujący lekarz był kiedykolwiek wewnątrz tego budynku.
Biorąc pod uwagę, że znajduje się głęboko w północnych lasach Vermontu, aż dziw, że moi rodzice zdołali tutaj trafić.
– Jesteś chory, Lucianie. Tutejsi lekarze… pomogą ci. – Oczy matki, zapewne po wielu dniach płaczu, są zaczerwienione i opuchnięte, widzę wzbierające w nich łzy. – Sprawią, że poczujesz się lepiej.
– Wszystko… ze mną… w porządku – udaje mi się wykrztusić przez zaciśnięte zęby unieruchomione niepoddającym się paskiem ze skóry, który przyciska podbródek. Nacisk na szczękę powoduje pulsujące rwanie w czaszce. Ból tętni wyraźnie tuż za oczami, a postać matki rozmywa się za łzawą zasłoną, podczas gdy niewielkie fragmenty wspomnień tego, co mi tutaj zrobili, przemykają przez mój umysł.
Zastrzyki. Leki. Zaciski. Kajdanki. Elektrowstrząsy. Syk. Krzyki.
– Zabierz mnie do domu!
– Ma szczęście, że już nie żyje Chciałabym, żeby spotkało ją to, co najgorsze.
Jej palce zaciskają się na pasku modnej torebki, patrzy w przestrzeń, a usta wykrzywiają się w grymasie obrzydzenia. Jednak chwilę później mruga nerwowo, a na jej twarzy pojawia się wyraz satysfakcji.
– Mój Boże, czy masz pojęcie, co zrobiliby tutaj z pedofilką?ROZDZIAŁ 1
ISADORA
_Obecnie_
– Wydajesz się zdenerwowana.
Dym papierosowy miesza się z ciepłym, słonym morskim powietrzem, które wpada przez uchylone okno, podczas gdy moja ciotka uderza kciukiem o kierownicę rytmicznie niczym metronom.
– Tak, ty też byś była, gdybyś zwracała jakąkolwiek uwagę na „plotki”, jak je tam nazywasz. – Jej policzki się zapadają, gdy zaciąga się dymem, nie odrywa wzroku od drogi przed sobą i nie patrzy na mnie.
Wiatr porusza moimi zbyt długimi włosami, ale nie zadaję sobie trudu, żeby je zaczesać. Stary grat, który moja ciotka pieszczotliwie nazwała Halem na cześć swojego byłego, sunie po nadbrzeżnej drodze. Poranne niebo zasnuły szare chmury, zwiastując burzę, a ciśnienie zdaje się dokładać całkiem sporą dawkę niepokoju do jej, już i tak dość wojowniczego, nastroju.
– Cóż to za radość ignorować wszystko dookoła siebie, to jak jedno wielkie kłamstwo.
Słyszałam różne plotki o posiadłości rodziny Blackthorne’ów. To współczesny zamek wzniesiony na skraju nadmorskiego klifu, znany pośród miejscowych pod nazwą Bonesalt ze względu na białą glinę i piasek, które pokrywają jego strome ściany. Obecnie jest własnością jedynego dziedzica rodziny, Luciana Blackthorne’a, czule nazywanego Diabłem z Bonesalt. A ja na najbliższych kilka miesięcy mam stać się towarzyszką jego chorej matki.
– No dobra, to co tam o nim mówią? Że biega nago po lesie i pożera zwierzęta żywcem? Albo że kąpie się w ludzkiej krwi? – pytam kpiąco, kręcąc z niedowierzaniem głową. – A nie, czekaj, mówisz, że podkrada się do miasta i nocami porywa dzieci z ich łóżeczek.
– Nabijaj się, ile chcesz, śmiało. Niedługo sama się przekonasz.
– O tym, że ludzie w tym miasteczku mają za dużo wolnego czasu? W sumie już to wiedziałam.
– Przekonasz się, że ten facet jest wariatem. Inaczej dlaczego nazywaliby go Szalonym Synem?
Ach tak, mówi się, że Lucian Blackthorne spędził nieco czasu na oddziale psychiatrycznym, co sprawiło, że dorobił się drugiego przezwiska. Niemniej jak w przypadku wszystkich innych niedorzecznych plotek, które o nim krążą, wcale nie mam pewności, że jest prawdziwa.
– Po prostu cię wkurza, że tak naprawdę nic o nim nie wiesz. W każdym razie nie znasz żadnych faktów.
– To denerwujące, że tak się ze wszystkim kryje. To nie w porządku – stwierdza. Wysuwa lekko język, oblizując wargę, po czym kręci głową. – Tylko ci, którzy trzymają się z daleka od ludzi, mają coś do ukrycia – dodaje.
– Może po prostu ceni sobie prywatność.
– Tak jak większość morderców.
Prycham, kręcę głową i odwracam wzrok, wiedząc, że to ją wkurzy. Z tego, co czytałam, jego żona popełniła samobójstwo, a syn zaginął. W jakiś sposób miejscowi doszli do wniosku, że to musiało być podwójne zabójstwo.
– Jeśli naprawdę byłabyś przekonana, że ją zabił, nie wiozłabyś mnie do jego domu – rzucam, spoglądając na nią ponownie. – A więc dlaczego mnie tam wieziesz?
– Bo znam cię wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że znalazłabyś sposób, by się tam dostać, z moją pomocą lub bez niej. Właśnie dlatego. A poza tym pomyślałam, że trasa będzie trwała wystarczająco długo, żeby udało mi się przekonać cię do zmiany zdania. – Zerka na mnie i fuka. – Powinnam była wiedzieć, że będziesz taka uparta. Wiesz, że nie musisz tego robić? Mogłabyś pracować w wielu innych miejscach…
– Na przykład obsługiwać w knajpie?
To przytyk do mojej ciotki, ale spróbowałabym wielu różnych nieprzyjemnych zajęć, zanim rozważyłabym to, co ona robiła dzień w dzień przez ostatnie dwadzieścia lat. Nie chcę być kolejną kobietą z rodziny Quinnów, która sprząta resztki w tym mieście.
– Ej, w The Shoal spotkało mnie dużo dobrego. Dobrzy ludzie. Dobra praca.
Gówniana płaca.
– Posłuchaj, nie robię tego po to, żeby cię wnerwić. Potrzebujemy pieniędzy. Ty ich potrzebujesz.
– Nie jest aż tak źle, Iso.
Jest aż tak źle.
Tempest Cove to miasto, którym rządzą przesądy. Wcina się w północne klify na niewielkiej wyspie u wybrzeży Massachusetts. To miejsce, gdzie większość rudowłosych ludzi nigdy nie znajduje sobie pary i nikt, niezależnie od tego, jak duże ma ambicje, nie wypływa z portu w czwartki ani piątki, ponieważ „gdy w niedzielę płyniemy, do brzegu dobijemy”. Panuje przekonanie, że kobiety na pokładzie przynoszą pecha, a gwizdanie sprowadza sztorm. Ponadto faceci o rozczochranych włosach i brudnych paznokciach to nie bezdomni, ale najczęściej zatwardziali rybacy wierzący, że dbanie o siebie przyniosłoby im pecha podczas połowów. Do diaska, każdego wieczoru połowa stałych klientów The Shoal wyglądała, jakby ktoś zgarnął ich z ulicy. A wszystko przez te ich wariackie przesądy.
Tutaj? To właściwie po prostu styl życia.
Poza tym mieszkańcy wierzą, że jeśli czyjś los splecie się z rodziną Blackthorne’ów, dana osoba będzie skazana na jakieś bliżej nieokreślone nieszczęście.
Co najpewniej wyjaśnia, dlaczego dostałam pracę, która miała polegać na zajmowaniu się panią Blackthorne, tylko na podstawie rozmowy telefonicznej. Nikt z Tempest Cove nie był na tyle szalony, aby się tego podjąć.
Po prostu byłam wystarczająco zdesperowana.
Z tego, co wiem, rodzina Blackthorne’ów posiada najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo żeglugowe w całych Stanach Zjednoczonych, więc nie tylko ja jestem wariatką, która chce zarabiać. Jednak jeśli mam być zupełnie szczera, firma podobno ma główną siedzibę w Gloucester, gdzie jej pracownicy raczej nie wiedzą zbyt wiele na temat rodzinnej historii swoich pracodawców. Odwrotnie niż tutejsi mieszkańcy.
Zresztą to, co tutejsi mieszkańcy o nich wiedzą, może być tylko ich wyobrażeniem. Jedyną pewną rzeczą, jaką wiem o Blackthorne’ach, jest fakt, że są najbogatszą rodziną w Tempest Cove. Iście królewskim rodem posiadającym zamek, jedyny, o jakim słyszałam w tej okolicy. Można go dostrzec z dowolnego miejsca w centrum miasteczka.
Ach, Blackthorne’owie są także przeklęci. Podobno przez syrenę, choć niektóre wersje mówią o morskiej wiedźmie. To zależy, kto opowiada tę historię.
Wystarczy zapytać kogokolwiek w Tempest Cove, nikt nawet nie mrugnie okiem na wspomnienie o morskiej wiedźmie czy syrenie. Mieszkańcy wierzą w takie rzeczy niemal tak samo jak w Boga, który – jak się upierają – ocali ich przed całym złem tego świata.
W tym przed Blackthorne’ami.
– A co z edukacją?
Jej oczy nadal skupione są na drodze, nawet na mnie nie spojrzała, zaciągając się kolejny raz papierosem. To dobrze, bo już to przerabiałyśmy i nie chciałabym, żeby znów oglądała moją twarz wykrzywioną grymasem irytacji.
– Masz dar. I to taki, którego nie powinnaś zmarnować.
Od dzieciństwa wykazywałam niesamowitą zdolność odtwarzania muzyki ze słuchu – każdej jednej nuty, choć nigdy nie nauczyłam się czytać zapisu muzycznego. Zanim skończyłam szkołę sześć miesięcy temu, mój nauczyciel muzyki mówił o mnie jako o straconym potencjale. Wydaje mi się, że dokładne sformułowanie, jakiego użył, brzmiało: „Ogromna strata talentu”. Nie żeby kiedykolwiek wierzył, że byłabym w stanie coś osiągnąć, gdybym rozwijała swoje predyspozycje. W końcu dzieciaki w tym mieście były skazane na to, aby iść w ślady rodziców. Synowie zostawali rybakami, a córki ich samotnymi żonami. Tak było od pokoleń.
Choć tak się akurat składa, że moja matka była i nadal jest naczelną dziwką wyspy, dzięki której mężowie swoich samotnych żon sami nie czuli się samotni. No cóż, jest to pewne barwne odstępstwo od naszej małomiasteczkowej normy. Mój prawdziwy ojciec zmarł, kiedy się urodziłam, niemniej moja matka upiera się, że mógł to być każdy z mężczyzn, z którymi spała. Zawsze podkreślała, jakie to szczęście mieć całe cholerne miasteczko tatusiów. Kiedyś nazwała je moim osobistym królestwem. Tak jakby miało mi to ułatwić wpasowanie się w tę społeczność.
Ile bym dała, żeby umieć ignorować wszystkie potępiające spojrzenia i szepty mieszkańców. I sposób, w jaki kobiety zasłaniają swoich mężów i synów, gdy przechodzę obok nich – jakbym zamiast włosów miała węże zdolne zamienić ich w kamień.
Niestety dorastałam jako córka grzesznicy i z ich punktu widzenia sama już zawsze będę grzesznicą.
– Potrzebuję pieniędzy na naukę – mówię, rysując symbol dolara na szybie pokrytej warstwą nikotynowego osadu. – To właśnie problem. Mój niepraktyczny potencjał to moje przekleństwo. A twoim jest wtrącanie się w nie swoje sprawy.
– Jeślibym się nie wtrącała, mieszkałabyś teraz pod wiaduktem.
Mówiła prawdę, choć nie odwiedzałam mojej matki od tygodni, więc nie miałam pojęcia, czy nadal koczuje koło autostrady. Ostatnio, kiedy sprawdzałam, była pijana do nieprzytomności w towarzystwie jednego ze swoich licznych zaćpanych chłopaków.
– Chciałam tylko zaznaczyć, że twoja matka nie zawsze była zła.
Czasem zapominam, że jeśli ktoś może zrozumieć, jak to jest być córką miasteczkowej czarnej owcy, to właśnie siostra rzeczonej czarnej owcy. Może dlatego ciotka Midge jest tak zahartowana i zmęczona życiem. Może to przez moją matkę, a może chodzi o fakt, że musiała mnie wychowywać przez te wszystkie lata.
Niezależnie od tego, jaka jest prawda, obie jesteśmy przeklęte, dokładnie tak jak Blackthorne’owie, więc nie ma dla mnie sensu, że ciotka bierze stronę plotkarzy.
W miejscu, gdzie brzeg oceanu zaczynają porastać drzewa, ponad drogą unosi się gęsta mgła. Jakiś kształt po prawej stronie przykuwa moją uwagę, mrużę oczy, aby dojrzeć coś przez biały opar, ale gdy go mijamy, dostrzegam tylko zarys krzyża. Kolejny znajduje się kilka stóp dalej.
Obracam się na siedzeniu, żeby spojrzeć przez tylną szybę, i dostrzegam trzeci po przeciwnej stronie drogi.
– O co chodzi z tymi krzyżami?
– Różne kościółkowe typki przychodzą tu czasami i przypominają nam wszystkim, jak bardzo są bezużyteczni.
Pomimo że moja ciotka nosi krzyżyk na szyi, zawsze traktowała religię nieco pogardliwie. Chyba te wszystkie lata nauczania katechizmu sprawiły, że jej wiara nieco się wypaliła. Albo sprawili to ludzie, którzy próbowali wciskać jej religię na siłę, kiedy dowiedzieli się, że mój wujek ją zdradzał.
– Czy Blackthorne’ów zawsze tak nienawidzono? – pytam.
Ciotka wydmuchuje ostatni kłąb dymu i odpowiada, wyrzucając niedopałek przez okno:
– Myślałam, że nie lubisz plotek.
To prawda, nie lubię. Nienawidzę tego miasta i jego bajdurzenia, ale coś w tej rodzinie cały czas mnie intryguje.
– Chciałabym po prostu wiedzieć, czy to kwestia pokoleniowa, czy też ten Lucian jest jedynym przedstawicielem rodziny oskarżanym o morderstwo. – Przewracam oczami i w tej samej chwili dostrzegam kolejny krzyż na skraju drogi.
– Przewracaj oczami, ile chcesz, ale ty nie znałaś Amelii. Była księżniczką Tempest Cove. Wszyscy ją uwielbiali. A kiedy zaczęła się kręcić w pobliżu tego mężczyzny… No cóż, wszyscy wiedzieliśmy, że będą z tego kłopoty. Zawsze tak było z Blackthorne’ami.
– Amelia. To jest jego żona?
– Była jego żoną. Już jej tutaj nie ma, pamiętasz? – Ciotka uporczywie wpatruje się w przednią szybę, wzdycha i kręci głową. – Jaka szkoda. Ale odpowiadając na twoje pytanie, wydaje mi się, że zawsze coś było nie w porządku z tą rodziną. Nie wiadomo, czy w poprzednich pokoleniach mężowie mordowali swoje żony. Przynajmniej ja nic nie wiem na ten temat. Ale oni są tak bardzo skryci, że kto wie.
Fakt, że Lucian niemal nigdy nie zapuszczał się do miasta, sprawił, że pojawiły się iście mitologizujące plotki o tym, że jest jakąś wygłodniałą bestią, która poluje w okolicznych lasach.
– Wiesz, jest różnica między samobójstwem a zabójstwem. Sprawdzałam ostatnio, nigdy nie postawiono mu zarzutów o morderstwo.
Ciotka wybucha śmiechem i odrzuca głowę w tył, a potem posyła pełne zwątpienia spojrzenie w moim kierunku.
– Naprawdę sądzisz, że człowiek, który ma tyle pieniędzy i władzy, co on, mógłby zostać skazany?
Sądzę, że ludzie z tego miasta lubią wymyślać historie, kiedy fakty nie układają się dokładnie tak, jakby chcieli. Weźmy na przykład moją matkę. Wymyślili jej przydomek Syrena z Tempest Cove wyłącznie dlatego, że kobiety nie mogły pogodzić się z myślą, że ich mężowie są tak samo winni zdrady jak kobieta, z którą je zdradzali.
– Myślę, że niezależnie od wszystkiego nauka to nauka. A dowody nie biorą strony bogatych.
Na twarzy ciotki maluje się ponura wesołość, kiedy kręci z niedowierzaniem głową.
– Piękna. Mądra. Ale naiwna niczym mała foczka w basenie pełnym rekinów. – Kiedy spogląda w moją stronę, mogę przysiąc, że cienie dookoła jej oczu są jeszcze ciemniejsze, niż były. – Dowody nie zawsze są w stanie opowiedzieć pełną historię. Czasem musimy zawierzyć instynktowi, Iso. Pamiętasz o tym?
W ostatnich słowach ciotki słychać pewne wyrafinowanie. Potrafi być jawnie grubiańska i prostacka i wtedy jej osobowość przypomina zaśniedziałe srebro, które nie było polerowane przez dziesiątki lat. Niemniej bywają chwile, kiedy wydaje się o wiele bardziej błyskotliwa niż ja. Te słowa mają dać mi do myślenia, przypomnieć, że zaledwie kilka miesięcy temu popełniłam tragiczny w skutkach błąd, ignorując swój instynkt.
To myśl, którą decyduję się odrzucić. Nie potrzebuję teraz tych wspomnień, nie chcę, żeby ściągały mnie w dół i przeszkadzały w rozpoczęciu wszystkiego na nowo.
– Też jesteś ciekawa. Dlatego mnie tam wieziesz – mówię, wpatrując się w ciemne sylwetki mijanych drzew, żeby czymś się zająć. Korony drzew sprawiają, że nawet pomimo słońca na horyzoncie wydaje się, jakby nadal panował tu mrok nocy.
– Tak, jestem ciekawa. Tego, co zmieniłoby twoje zdanie.
Jęczę w duchu i znów kręcę głową.
– Tylko boska interwencja mogłaby sprawić, że odrzuciłabym taką kasę.
Czarny kształt pojawia się w moim polu widzenia, a ciotka Midge zaczyna gwałtownie hamować. Lecę do przodu w stronę deski rozdzielczej. Czuję twardy winyl pod dłońmi, a elektryzujące igiełki przebiegają mi po wyprostowanych rękach. Po chwili samochód zatrzymuje się z piskiem opon.
– Sukinsyn! – Ciotka Midge siedzi z wyprostowanymi rękami, a jej dłonie z bielejącymi knykciami zaciskają się na kierownicy.
Podnoszę głowę i widzę upiornie wirującą mgłę tańczącą w świetle samochodowych reflektorów. Zanim zdąży się rozwiać, dostrzegam na środku drogi czarne ptaszysko skaczące dookoła krwawych szczątków martwego zwierzęcia.
– Jezu. Co to, do diabła, jest? – Odpinam pasy bezpieczeństwa i wychylam się do przodu, żeby lepiej widzieć.
– Wrona? Nie mam pojęcia.
– Nie chodzi mi o ptaka.
Truchło zwierzęcia jest niemal nierozpoznawalne, to właściwie plama wnętrzności, które skubie przeklęte ptaszysko, zupełnie niespeszone światłami samochodu.
– A kogo to obchodzi? Cholerny zwierzak, niemal sprawił, że wypadłyśmy z drogi.
Ciotka naciska wściekle klakson, ale ptak nie zamierza się ruszyć. Właściwie w ogóle na nas nie patrzy, nadal ucztuje na padlinie. Widzę okrągły kształt, który trzyma w dziobie – to gałka oczna, którą szybko połyka. Krzywię się, wyobrażając sobie, że to ja leżę tam i jestem pożerana.
– Co, do diabła?
Gdy ciotka Midge omija ptaka, wyglądam przez okno pasażera, a kiedy ptak obraca głowę w moją stronę, marszczę brwi. Dostrzegam, że on sam nie ma jednego oka.
– Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego – mówi siedząca tuż obok ciotka. – Nawet nie zwrócił na nas uwagi.
Odwracając się na siedzeniu, oddycham głęboko, żeby ukoić nerwy, i rzucam okiem przez tylną szybę.
Ptak nadal się nie poruszył.
– Musiał być wygłodzony albo coś takiego.
Słyszę ironiczny chichot i widzę, jak ciotka kręci głową.
– Boska interwencja powiadasz? A może być sam diabeł? Ten cypel jest przeklęty, mówię ci. Prze-klę-ty. Każde stworzenie, które tutaj żyje, tego doświadcza. Mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku ciebie to nie spotka. Masz już dziewiętnaście lat, więc nie mogę ci już mówić, co możesz, a czego nie. Ale gorąco zachęcam cię, abyś rozważyła inne możliwości.
Nie ma innych możliwości, chyba że chciałabym pracować z moją najlepszą przyjaciółką Kelsey w Barnaby’s Baubles przy promenadzie, sprzedając zbyt drogie bibeloty tym nielicznym turystom, którzy odwiedzają nasze miasteczko. Albo jeszcze lepiej – wylewać resztki chowderu i piwa w The Shoal razem z ciotką Midge.
– Zamierzam podjąć się tej pracy. – Wynagrodzenie jest wystarczające, abym mogła spłacić część jej długów i zaległe raty kredytu za dom, a ponadto będę w stanie odłożyć na samochód, żeby w końcu stąd wyjechać. – Nic mi nie będzie. Słuchaj, rozumiem cię, chcesz się mną opiekować. – Robiła to od momentu, gdy matka zostawiła mnie na jej schodach i zdecydowała się odpuścić sobie rodzicielstwo. – Ale tak to właśnie wygląda. Wszystkie te rozmowy, że mam się stąd wyrwać… Nie zrobię tego dzięki muzyce albo pracując w miasteczku w sklepie z badziewiem dla turystów.
– Może mogłabyś to zrobić w ten sposób, gdybyś dała temu szan…
– Nie. Do zarabiania pieniędzy potrzebne są pieniądze, pamiętasz? Ty mi to powiedziałaś.
– Nie musisz słuchać wszystkiego, co mówię, dzieciaku. Wiesz o tym, prawda? – W jej spojrzeniu dostrzegam uśmiech, który tym razem dociera także do oczu. – Czasem gadam same głupoty.
– Powiedziałabym, że nawet częściej niż czasem.
Klepie mnie w ramię i parska.
– Mądrala.
Kilka mil dalej mgła się przerzedza i wyjeżdżamy z lasu na otwarty teren. Wita nas wejście do posiadłości – kuta żelazna brama z wytrawionym w metalu napisem _Blackthorne Manor_ rozstawionym po dwóch stronach niezbyt zachęcająco wyglądającej czaszki z białymi kamieniami osadzonymi w oczodołach. Tuż obok podjazdu znajduje się srebrna metalowa skrzyneczka z czarnym przyciskiem. Ciotka Midge wyciąga rękę, aby go nacisnąć. Kilka sekund później brama się otwiera, a naszym oczom ukazuje się wąska droga dojazdowa obsadzona drzewami. Robi się szersza, dopiero gdy dojeżdżamy do zaniedbanego trawnika.
Nieuporządkowany krajobraz upstrzony jest pojedynczymi krzewami, które kiedyś musiały być wystrzyżone w określone kształty, ale teraz ich osobliwe krzywizny sprawiają, że rośliny wyglądają na stare i oklapnięte. Na samym środku okrągłego podjazdu stoi osuszona betonowa fontanna ozdobiona posągiem kobiety, która wyciąga w niebo jedną z rąk; druga jest ułamana w okolicy łokcia.
– To miejsce wygląda na zupełnie opuszczone – mówi ciotka Midge, zwalniając. W końcu zatrzymuje samochód.
Mój wzrok przenosi się na frontowe wejście, przyglądam się kamiennym schodom strzeżonym przez dwa złowrogie gargulce rozmieszczone po bokach. Stopnie prowadzą do wielkiej wieży umiejscowionej obok najbardziej ozdobnych drewnianych drzwi, jakie kiedykolwiek widziałam. Zostały wykonane z twardego wiśniowego drewna, tego samego, które osłania donice wymyślnie przyciętych, niewielkich przywiędłych krzewów.
Właściwie nigdy wcześniej nie widziałam na własne oczy zamku. Tylko na ilustracjach w książkach i w internecie. Zamek Blackthorne’ów wydaje się zbyt wyrafinowany na to miasto, czuję się tak, jakbym znalazła się w jakiejś średniowiecznej bańce czasu.
Drzwi się otwierają i pojawia się w nich mężczyzna w dopasowanym garniturze, ma siwe włosy i nosi okulary. Biorąc pod uwagę historie, które słyszałam, nie wygląda na to, że to pan tego domu, zwłaszcza że nie ma blizn, które ponoć szpecą twarz Luciana Blackthorne’a. Blizn, które zapewniły mu jego diabelski przydomek.
Diabeł z Bonesalt. Mój nowy szef.
Cóż to będzie za pożywka, kiedy ciotka Midge rozpocznie dzisiaj swoją wieczorną zmianę w The Shoal.
Wysiadam z samochodu i podążam za ciotką Midge. Wchodząc po schodach, napawam się opuszczonym pięknem tego miejsca. Nie wiem dlaczego, ale przemawia ono do jakiejś części mnie. Ciotka Midge ze swoimi spiętymi ramionami i zaciśniętymi szczękami wygląda niczym przestraszona na śmierć kotka, ale ja odnajduję w nim coś dziwnie intrygującego. Właściwie odczuwam panujący tutaj spokój. Niemal taki jak na cmentarzu.
Jakiś ruch przyciąga moje spojrzenie do okna na drugim piętrze wieży, dostrzegam w nim czyjąś ciemną sylwetkę. Otaczająca ciemność skrywa większą część twarzy tej osoby, ale to, co jest łatwo zauważalne, to fakt, że niektóre części tej postaci są potężne i imponujące. Z pewnością męskie. Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że to Lucian Blackthorne. Albo jeden z jego ochroniarzy, o których krążą plotki.
To niesamowite, jak wiele historii może otaczać jednego człowieka.
– Isadora Quinn? – Starszy mężczyzna stojący w drzwiach unosi podbródek w nieco królewski sposób; na widok tego gestu roześmiałaby się połowa mężczyzn z miasteczka.
– To ona. – Ciotka Midge wykonuje ruch kciukiem w moją stronę. – Jestem jej ciotką. Upewniam się tylko, że wszystko jest w porządku, zanim ją tutaj zostawię.
Na jego twarzy pojawia się surowa mina, oczy patrzą na mnie oceniająco, co sprawia, że spoglądam w dół na strój, który wybrałam na pierwszy dzień nowej pracy. Dżinsy z przetarciami wciśnięte do gumowców oraz jedyna posiadana przeze mnie koszulka, która nie ma plam po kawie lub keczupie. Wyobrażając sobie, jak muszę wyglądać w jego oczach z moimi długimi kruczoczarnymi włosami i tatuażem widocznym na prawym przedramieniu. Przedstawia wykonany krwią napis _Invulnerable_, oczywiście kursywą, oraz ciemnym eyelinerem. Ciotka Midge porównuje go do Alice’a Coopera tylko po to, żeby zrobić mi na złość; zaczęłam myśleć, że sformułowanie „swobodny ubiór” oznacza tutaj coś zupełnie innego. Gość jest pewnie przekonany, że jestem lokalną chuliganką. Co ciekawe, ubieranie się w ten sposób sprawia, że kłopoty trzymają się ode mnie z daleka. Inni ludzie także. W szkole nazywano mnie gotką i uważano, że jeśli ktoś rozpęta tam kiedyś strzelaninę, to na pewno będę ja.
Nie mogli mieć wyobrażeń bardziej dalekich od prawdy. Podczas gdy moi koledzy i koleżanki z klasy imprezowali w weekendy i siali wszelkiego rodzaju spustoszenie, ja zostawałam w domu, żeby poczytać książki i posłuchać Chopina.
Jestem uprzejma, dopóki inni są uprzejmi dla mnie, ale bywam bezczelna, kiedy wymaga tego sytuacja.
– Miałam pojawić się w swobodnym stroju, prawda?
– Jak widać, każde z nas ma swoją definicję tego sformułowania. W porządku. Zapraszam, Isadoro.
– Wystarczy Isa albo Izzy.
Odsuwa się na bok, zapraszając nas przez drzwi, które są co najmniej dwa razy wyższe ode mnie. Duża mosiężna kołatka w kształcie lwiej głowy sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś faktycznie kiedykolwiek z niej korzystał, a potem, przechodząc przez próg, przyglądam się misternym rzeźbieniom zdobiącym futryny pozbawione innych ornamentów.
– Nazywam się Rand, jestem asystentem mojego pana, pana Blackthorne’a – mówi mężczyzna, stając za nami. – Rozmawialiśmy przez telefon.
Zatrzymujemy się w eleganckim holu z piękną ciemnoszarą marmurową podłogą, w której centralnym punkcie znajduje się herb, zakładam, że rodziny Blackthorne’ów. Nieprzyzwoicie wielki i krzykliwy kryształowy żyrandol wisi ponad schodami prowadzącymi na piętro, ciemne drewniane poręcze i pasujące do nich równie ciemne ściany przywodzą na myśl filmy w stylu gotyckiego horroru. Bogate gobeliny zwisają ze złoconych prętów, a ściany zdobią obrazy; mogłabym się założyć, że są warte więcej, niż moja ciotka zarabia przez cały rok. Może nawet przez dwa lata. Ekstrawagancja tego miejsca jest przytłaczająca, a jednak mroczne i ledwo dostrzegalne akcenty kryjące się pod tym wszystkim poruszają jakąś niewidzialną strunę w moim sercu.
Jakby w powietrzu unosił się ukryty nurt krążącego smutku.
– Mówiłaś, że grasz na pianinie, zgadza się? – pyta Rand, podczas gdy ja nadal badam nowe miejsce.
– Tak. Potrafię grać. Nie jestem żadnym Mozartem ani nic z tych rzeczy, ale znam trochę utworów.
– Pani Blackthorne lubi słuchać klasyki. Dobrze się czujesz w tym repertuarze?
– Chopin, Liszt, Bach… jasne.
– Wspaniale. Gabinet jest po lewej. Proszę za mną.
Rand prowadzi nas w stronę drzwi sklepionych w łuk, zakładam, że trzeba było dopasować je na specjalne zamówienie, a potem podążamy za nim przez otwartą przestrzeń pełną eleganckich mebli wykonanych z drewna wiśniowego i skóry.
Gdy wchodzę do środka, złożony aromat drogich cygar i bogactwa atakuje moje zmysły. Książki ustawiono na półkach obok kredensu, przynajmniej część z nich wydaje się być zbiorami dokumentów. Na błyszczącej powierzchni niemal pustego biurka leży stos białych kartek, który odbija przygaszone światło.
– Proszę usiąść. – Starszy mężczyzna wskazuje dwa niewielkie skórzane krzesła przed biurkiem, a następnie obchodzi je i siada na o wiele większym krześle po drugiej stronie.
Twarda powierzchnia zatrzymuje mój impet, kiedy ciężko opadam na siedzisko. W ramach pracy dorywczej wysprzątałam wystarczająco dużo domów poza Tempest Cove, żeby wiedzieć, że drogie meble nie są ani wygodne, ani praktyczne – to krzesło nie jest wyjątkiem. Choć, jak sobie wyobrażam, wiele biznesowych transakcji jest finalizowanych w tym pomieszczeniu, ale może właśnie o to chodzi.
– Przygotowałem umowę, o której rozmawialiśmy przez telefon. – Rand przesuwa połowę kartek w moim kierunku.
Kładę dokumenty przed sobą. Są spisane przytłaczającym językiem poważnego przedsiębiorcy, którym zapewne jest Blackthorne. Pomimo to patrzę surowo na klauzulę poufności znajdującą się na pierwszej stronie.
– Co to takiego?
– Dziewczyna do towarzystwa, którą zatrudniliśmy ostatnio, robiła sobie selfie, które potem publikowała w mediach społecznościowych. Mój pan bardzo ceni sobie prywatność. Gdy będziesz tutaj przebywać, możesz zupełnie swobodnie poruszać się po całym zamku, co niezmiennie stawia prywatność pana Blackthorne’a w potencjalnie zagrożonej pozycji.
– Jeśli sądzi pan, że Isa będzie robić zdjęcia męskiej bielizny, mogę pana zapewnić, że nie ma takiej opcji. – Ciotka Midge wydaje z siebie nieprzyjemne prychnięcie i stłumiony chichot. – Jego białe majtasy są przy niej bezpieczne. – Gdy tylko słowa wybrzmiewają, przebiegły uśmiech ciotki znika, a ona sama marszczy brwi. – Oczywiście profesjonalnie rzecz biorąc.
Z twarzą wykrzywioną grymasem, który musi być zarezerwowany dla najbardziej nieokrzesanych miejscowych, Rand ściąga ramiona w tył.
– Tak, oczywiście, niemniej chcielibyśmy zabezpieczyć się na każdą ewentualność. – Jego ciemne oczy zwracają się w moim kierunku niczym chmura burzowa.
Zakładam, że wyobraża sobie mnie jak większość nastolatków z mojego pokolenia, które mają konta w mediach społecznościowych. Prawda jest taka, że prawdopodobnie według standardów współczesnego świata nie istnieję, ponieważ nie mam nawet telefonu z internetem. Mój aparat to proste urządzenie, do tej pory korzystałam z niego, tylko żeby odbierać oszalałe telefony i wiadomości od ciotki Midge, gdy zasiedziałam się w bibliotece.
Bez wahania podpisuję dokument.
– Mam nadzieję, że w umowie nie ma zapisu o tym, że Isa musi tytułować go „swoim panem”, bo my, Quinnowie, do nikogo nie zwracamy się w ten sposób.
Gdybym nie wiedziała, że mam już tę posadę w kieszeni, ciotka Midge z pewnością stałaby się powodem, dla którego nasz rozmówca ponownie by to przemyślał.
– Zawsze byłyśmy kapitankami naszego własnego statku.
– W zupełności wystarczy pan Blackthorne. Choć nie spodziewam się, że będziesz miała z nim wiele do czynienia podczas pobytu w tym domu. Tak jak mówiłem, jest człowiekiem, który ceni sobie prywatność ponad wszystko. Poza tym jest bardzo zajęty.
Biorąc pod uwagę wszystkie miejskie legendy, które otaczają to miejsce, zastanawiam się, co sprawia, że człowiek taki jak Rand pozostaje wierny swojemu tak nielubianemu przez wszystkich pracodawcy. Pieniądze?
Wypełnienie i podpisanie dokumentów zajmuje nam kilka minut. Kiedy kończymy, wzdycham głeboko.
– Mam nadzieję, że nie przepisałam wam swojej duszy.
– Oczywiście, że to zrobiłaś. – W głosie Randa nie słyszę nawet śladu wesołości.
Siedzę zmrożona na swoim miejscu, ale ośmielam się spojrzeć w stronę ciotki Midge.
Dźwięk, który wypełnia po chwili pomieszczenie, można pomylić ze śmiechem, ale takim, którego ktoś nie używał przez kilka lat. Rand siedzi i zasłania dłonią usta, a jego oczy przepełnia rozbawienie.
Przez chwilę mam wrażenie, że znalazłam się w odcinku _Strefy mroku_, pokój traci kolory, stając się czarno-białą alternatywną wersją rzeczywistości.
Na szczęście śmiech nie trwa długo, zamiera z westchnieniem. Rand odsuwa chusteczkę od oczu i odchrząkuje.
– A zatem pozwól, że oprowadzę cię szybko po posiadłości rodu Blackthorne’ów.
– Czy nie powinnam najpierw poznać pani Blackthorne?
Upewnić się, że ta kobieta w ogóle mnie polubi.
– Zrobimy to na końcu. Z samego rana pani Blackthorne bywa raczej nieprzyjemna.ROZDZIAŁ 2
LUCIAN
_Szesnaście lat temu_
Odciągając kamyk włożony w miseczkę procy, celuję nią w żołądź zwisający z nadłamanej gałęzi, jeden z najbardziej ukrytych pośród porannego mroku i gęstych liści. Wypuszczam gumkę i pozwalam pociskowi przelecieć w powietrzu aż do momentu, gdy trafia w cel. Wtedy coś czarnego, o wiele większego niż żołądź spada na ziemię z głuchym uderzeniem.
– O kurczę, trafiłeś ptaka! – Mój najlepszy przyjaciel Jude podrywa się na nogi pośród szeleszczących zarośli, a ja szybko podążam jego śladem i przypadam do ziemi obok czegoś, co wygląda jak duży kruk. – Wybiłeś mu oko! Patrz! – dodaje ze swoim brytyjskim akcentem.
Tam, gdzie powinna być gałka oczna, widać tylko pozostałości tkanki w zakrwawionym oczodole. Okaleczone oko leży w odległości kilku stóp od ptaka.
– To był wypadek.
– Ja pierdolę, to obrzydliwe! Wygląda na to, że go zabiłeś. – Usta Jude’a rozciągają się w uśmiechu, kiedy na mnie patrzy. Zachwyt w jego oczach przypomina mi dziecięcą radość, nie wygląda teraz na szesnastolatka, z którym dorastałem przez całe moje życie. – Choćbyś chciał, nie dałbyś rady tego powtórzyć. Nieźle ustrzeliłeś to ptaszysko.
Klękam obok leżącego stworzenia i przyglądam się jego nieruchomej klatce piersiowej. Niektórzy wierzą, że zabicie ptaka to zły omen. Mówi się, że mewy przenoszą dusze rybaków, a zabicie albatrosa oznacza nieuchronne zagubienie się na morzu. Nie mam pojęcia, co oznacza zabicie kruka.
– To przynosi pecha.
– Nie, to wrony. Kruki to tylko złole, co jedzą padlinę. – Jude chwyta patyk leżący obok i podnosi małą ciemną gałkę oczną ptaka, po czym rzuca ją w moją stronę.
Odskakuję, ale oko ląduje na moich spodniach.
– Dupek!
Gałka spada na ziemię, a ja sięgam po kamień, żeby czymś w niego rzucić.
– Wyraz twojej twarzy! Bezcenny! – mówi, tłumiąc śmiech.
Nagle błysk czerni trafia w jego twarz, a Jude wydaje z siebie wrzask. Czarne skrzydła trzepoczą ponad nim, a ptak skrzeczy, dziobiąc i drapiąc szponami.
– Zabierz go! Zabierz go, kurwa, ode mnie! – Macha rękami, a kiedy sięgam po patyk, żeby odgonić ptaka, ten zostawia Jude’a w spokoju i skupia się na mnie.
Ostre ukłucie dzioba pali moją skórę, podnoszę ręce, żeby zakryć twarz. Ptak kracze, a jego szpony wbijają się we mnie, przestaje atakować moje kończyny i przechodzi do włosów, wyrywając ich kolejne pasma.
– Kurwa, złap jakiś kij!
Udaje mi się rzucić, a za chwilę pierwszy cios trafia mnie w łokieć. Krzyczę i opuszczam ręce, żeby ukoić trochę przeszywający ból. Otwieram zaciśnięte powieki i widzę, że obok mnie Jude stoi nisko na nogach, gotów zamachnąć się kolejny raz.
– Nie we mnie, idioto, w ptaka!
Tylko że nie ma żadnego ptaka.
– Nie widziałem, żeby odleciał. A ty? – Nieprzyjemny ton głosu Jude’a sprawia, że przechodzą mnie ciarki.
– Nie. Musiał po prostu… zniknąć.
Patrzę na korony drzew ponad naszymi głowami, pomiędzy liśćmi dostrzegam małe fragmenty nieba, ale nie widać na nim ptaka.
– Zniknąć. Tak, jasne.
Kiedy przenoszę wzrok z powrotem na mojego przyjaciela, widzę długie rozcięcie przy linii włosów, z którego zwisa skóra razem z kawałkiem wyrwanej tkanki.
Gdy uświadamia sobie ból, wyciąga rękę, aby dotknąć rany.
– Skubaniec wyrwał mi kawałek skóry!
Czuję ciągłe pieczenie na rękach, więc je podnoszę. Liczne zadrapania i plamki tam, gdzie ptak próbował wydziobać mi kawałki ciała, wypełnione są ciemnoczerwoną krwią. Wyglądam, jakbym przetrwał jakąś bitwę.
– Matka mnie zabije. Jutro po południu mamy pozować do rodzinnych portretów.
Jude podnosi szybko moją procę z ziemi i parskając, cicho stwierdza:
– W takim razie będziesz pasował do swojej makabrycznej rodziny.
Byłem pewien, że nie uniknę gniewu matki, ale gdy wyobraziłem sobie, że tkwię obok niej pokryty krwią, a mój ojciec, jak zwykle srogi i rozeźlony, stoi za mną i przygląda się całej sytuacji, nie mogłem powstrzymać śmiechu.
– Miejscowi z pewnością będą mieć używanie.
– Skoro już przy tym jesteśmy, myślałem, że będziesz bardziej łaskawym gospodarzem i podarujesz staremu przyjacielowi jakąś cipkę, skoro już tutaj utknąłem.
Jude i ja poznaliśmy się w szkole z internatem, do której wysłał mnie mój ojciec, ale byłem tam tylko do czasu, gdy udało mi się zadbać o to, żeby mnie wydalili za podpalenie kanapy w gabinecie dyrektora. Teraz byłem zmuszony codziennie brnąć przez nudne lekcje z prywatnym nauczycielem, a mój przyjaciel odwiedzał mnie tylko od czasu do czasu, kiedy nie było zajęć w szkole.
– Masz na myśli jedną z lokalnych dziewczyn? – zapytałem. – Złapałbyś wszy łonowe.
Odgłos głośnego śmiechu Jude’a niesie się po lesie, gdy wracamy na teren zamku.
– No cóż, nadal sądzę, że jakieś cycki i tyłeczek byłyby miłym dodatkiem.
– Dodatkiem do czego?
Jude wkłada dłonie do kieszeni koszuli i wyciąga stamtąd dwa idealnie zwinięte skręty.
– Jak ci się udało to zdobyć w tym _Chateau de Prison_?
– Powinieneś zwracać więcej uwagi na swoją służbę. Ogrodnik załatwił mi towar za niewielką opłatą.
Biorę jeden ze skrętów z jego dłoni i podsuwam pod nos, wciągając orzeźwiający zapach ziół i drewna.
– Spotkajmy się dziś wieczorem w jaskini, po tym, jak moja matka zażyje swoje valium.
– A dziewczyny? – pyta Jude, wkładając oba skręty z powrotem do kieszeni.
– Zapomnij o dziewczynach, stary. W tym mieście nie ma nic, co mogłoby cię zainteresować.
W Tempest Cove ludzie są dziwni. Uśmiechają się, flirtują, a potem plotkują za twoimi plecami. Kiedyś zabawiałem się z jedną miejscową dziewczyną, poprzestaliśmy na całowaniu i dotykaniu, a przed końcem tygodnia połowa miasteczka gadała o moim fiucie.
A nawet nie zadałem sobie trudu, żeby wyciągnąć go ze spodni.
Ale tak właśnie tutaj działają. Jeśli tylko mogą podzielić się jakimiś pikantnymi szczegółami, będą drążyć temat.
Las kończy się, przechodząc w otwartą przestrzeń trawnika przy posiadłości. Mijamy ogrodnika Eastona, który uśmiecha się przebiegle, co teraz ma dla mnie o wiele więcej sensu, niż miałoby dziesięć minut temu.
– Myślę, że jesteś w błędzie, kolego – mówi Jude, zwalniając i chwytając mnie za ramię. – Sądzę, że zdecydowanie jest tutaj coś, co może mnie zainteresować.
Podążam za jego wzrokiem w stronę podjazdu przed domem, gdzie jakaś kobieta podnosi z ziemi walizkę.
Jude robi kilka kroków, wyprzedzając mnie.
– Proszę pozwolić sobie pomóc.
Kobieta odwraca się w naszą stronę, a moje serce zatrzymuje się na chwilę.
Jej oczy, skrywane przez długie czarne rzęsy, mają kolor głębokiej szarości, wąską twarz okalają długie delikatne fale opadające na szczupłe ramiona, a jej sylwetka rozszerza się w miejscu obfitych piersi rozciągających obcisły sweterek. Kiedy odwzajemnia uśmiech Jude’a, widać, że jeden z jej przednich zębów jest delikatnie krzywy, na tyle, żeby unieść jej pełną wargę w lekko wykrzywionym uśmiechu. Niesamowicie piękna kobieta, która, jak zakładam, parząc na dojrzałość rysów twarzy, jest co najmniej dziesięć lat starsza ode mnie.
– _Merci_ – odpowiada, a jej usta zaciskają się, gdy przesuwa wzrok na mnie. – Mam na imię Solange. Będę tutaj sprzątać. – Wyraźny francuski akcent dodaje jej zmysłowego uroku.
– Jude. – Mój bezpośredni przyjaciel wyciąga rękę w stronę młodej kobiety, ale ta, nawet podając mu dłoń, ani na chwilę nie traci kontaktu wzrokowego ze mną. Jude pochyla się, aby pocałować ją w rękę. – Miło mi cię poznać, Solange.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiada. Uśmiecha się i wysuwa dłoń z jego ręki. – A ty musisz być Lucian.
Gdy wypowiada moje imię, czuję, jak przechodzi mnie dreszcz.
– Wiesz, jak mam na imię?
Jej szare oczy na chwilę odrywają się od mojego spojrzenia, ale po chwili znów na siebie patrzymy.
– Jesteś ranny – mówi, zupełnie ignorując moje pytanie.
– Co proszę?
– Krwawisz.
Szybki rzut oka na ręce przypomina, jak sponiewierało mnie to ptaszysko.
– Nic mi nie jest.
– Lucian! Próbowałam się do ciebie dodzwonić przez ostatnią godzinę.
Krzywię się, słysząc niechciany jazgot mojej matki. Staram się ją zignorować, kiedy stoi przy wejściu do zamku ze skrzyżowanymi ramionami w swoim beżowym konserwatywnym kostiumie ze spodniami.
– A tobie co się stało? – Ta czepialska kobieta schodzi po kamiennych schodach w moją stronę. Wydaję z siebie jęk, czekając na gwałtowny wybuch jej matczynej troski. – Wyglądasz, jakby cię krew zalała!
– O, widzę, że osłuchała się pani z moim językiem, pani Blackthorne. – Jude ukrywa chichot pod chrząknięciem.
Wyraz twarzy mojej matki jest jeszcze bardziej surowy niż przed chwilą, a ona sama chwyta mnie za rękę i za twarz.
Czuję, jak moje policzki od razu oblewają się rumieńcem, gdy dostrzegam rozbawione spojrzenie, jakie Solange rzuca Jude’owi.
– Nic mi nie jest, mamo.
– Masz dziury w ręku, Lucian. Jak to się stało?
– Zadarł z niewłaściwym ptakiem.
Drażni mnie rozbawiony głos Jude’a.
Matka szarpie moją rękę i wykręca ją, nie przerywając inspekcji.
– Tak jak mówiłem, nic mi nie jest.
– Może się wdać infekcja. Musisz to oczyścić. Chodź, pielęgniarka cię obejrzy…
– Dasz mi spokój? Powiedziałem, że nic mi nie jest! – Kiedy mój gniew w końcu dochodzi do głosu, wyrywam rękę z jej uścisku.
Matka lekko rozchyla usta, a jej oczy rozszerzają się w wyrazie zdumienia.
– Lucianie Dariusie Blackthornie, nie będziesz odzywał się do swojej matki w ten sposób. Jak wiesz, już i tak mocno podpadłeś ojcu.
To, co zaczęło się jako niewielka bitwa na jedzenie pomiędzy mną i Jude’em, przerodziło się w prawdziwą wojnę, kiedy wyłamaliśmy szybki bezpieczeństwa od gaśnic i rozpyliliśmy z nich proszek gaśniczy po całej kuchni i salonie, co spowodowało – jak sama szacowała – zniszczenia mebli i dywanów o wartości tysięcy dolarów.
Pomimo denerwująco szerokiego uśmiechu przyklejonego do twarzy Jude’a zgrzytam zębami, ale nic nie mówię.
– Idź doprowadzić się do porządku. Porozmawiamy później.
Solange robi szybki krok w jej stronę i wyciąga dłoń.
– Miło mi panią poznać, pani Blackthorne.
Utrzymując sztywne ramiona swojej zwyczajowej wyniosłej postawy, matka nadal patrzy na mnie surowym wzrokiem, nie zadaje sobie choćby trudu zwrócenia uwagi na dziewczynę, która stoi tuż obok.
Solange opuszcza wyciągniętą rękę i odchrząkuje.
Jezu Chryste, ta kobieta nie jest nawet w stanie zaszczycić spojrzeniem dziewczyny, która będzie prała jej zasikaną pościel, kiedy matkę nawiedzi kolejny koszmar wywołany valium.
– Jeśli mogłaby pani… pokazać mi mój pokój, zostawię tam swoje rzeczy i zabiorę się do pracy. – Pokorny ton głosu nie pasuje do tej Solange, która przywitała się ze mną, zanim pojawiła się moja matka.
– Jeszcze jedno, Lucianie. Dziś wieczorem masz się nawet nie zbliżać do jaskini. – Nadal ignorując nową pracownicę, matka odwraca się i wchodzi z powrotem po kamiennych schodach. Na ich szczycie zatrzymuje się i spogląda za siebie. – Idziesz?
Z uśmiechem zażenowania Solange odbiera swoją walizkę od Jude’a i unosi brwi, uważając, aby moja matka tego nie zauważyła.
– Jest czarująca – szepcze.
– Nie będę udawał. Twoja mamuśka – mówi Jude – jest gorsza nawet od mojej.
– Sprawi, że zacznę pić, zanim będę mógł to robić legalnie.
Pomimo tego irytującego spotkania z matką w jakiś sposób jestem skupiony na kobiecie, która weszła za nią do środka.
– Ale trzeba przyznać, że to niezła dupa.
Marszczę brwi i odwracam się, żeby spojrzeć na mojego przyjaciela, który z zamkniętymi oczami oblizuje usta.
– Solange, nie twoja mamuśka. Jeśli kiedyś jej nie zaliczysz, obawiam się, że nie będziemy mogli być dalej przyjaciółmi. Proponuję, żebyśmy ją zaprosili na nasz wieczorek.
– A co, do diabła, miałaby robić z dwójką szesnastolatków?
– Nie jesteśmy tacy jak większość szesnastolatków. – Kładzie mi rękę na karku i przyciąga mnie bliżej. – Jesteśmy obrzydliwie bogaci i niesamowicie przystojni. Nie wspominając o tym, że nie chcę dostawać resztek po twoim ojcu. Lepiej się pospieszyć i skosztować jej w pierwszej kolejności.
– Co to niby miało oznaczać?
– Naprawdę sądzisz, że twój ojciec, człowiek posiadający więcej nałogów niż księża ruchający sprośne zakonnice, nie będzie chciał w któryś momencie jej zaliczyć?
Uderzam go pięścią w ramię.
– Gdybyś zapomniał, to przypominam ci, że jest żonaty z moją matką, dupku.
– Tak samo jak mój staruszek jest żonaty z moją mamuśką. Co nie przeszkadza mu ruchać wszystkiego, co nosi obcisłą kieckę.
– Twój ojciec nie wie, czym jest rodzina. Gdyby miał jakieś wyobrażenie na ten temat, nie wysyłałby cię do szkoły z internatem. Albo do mnie za każdym razem, kiedy wracasz na wakacje.
– To prawda. Ale podziwiam jego pasję dla zajęć dodatkowych. – Jude odwraca się w moją stronę, na jego ustach błąka się półuśmiech. – Oddam ci całą zawartość mojego lewego jądra, jeśli zaprosisz Solange do jaskini dziś wieczorem.
Wykrzywiam usta w grymasie obrzydzenia, kręcę głową i robię parę kroków, aby go wyprzedzić.
– Nie dotknąłbym twojego nasienia, nawet gdybyś dawał mi razem z nim fundusz powierniczy. Odwal się.
– Miałem na myśli mojego pierworodnego. – Jude rusza za mną, podbiega i znów się odwraca. – Żartuję. Ale serio, wszystko, czego chcesz, jest twoje.
– W jaki sposób miałbym niby to zrobić? Jest nowa. Zazwyczaj pierwszy tydzień upływa im na wchodzeniu w dupę moim rodzicom. Ona na pewno będzie robić to samo.
– Dokładnie. Jest nowa. Będzie chciała się przypodobać. – Chwyta mnie za ramiona i zatrzymuje w miejscu. – Uratowałem cię dzisiaj przed przeklętym ptakiem. Mógłbyś mi się odwdzięczyć.
– Porównujesz ze sobą dwie zupełnie różne rzeczy.
– Nie, porównuję jednego niebezpiecznego ptaka z innym. Czy ty widziałeś jej cycki? – Ściska mnie za ramiona, jakby wyobrażał sobie, że trzyma je w dłoniach. – Nie byłbym w stanie objąć ich dłońmi, nawet gdybym bardzo chciał. Muszę przelecieć tę dziewczynę, zanim eksplodują mi jaja.
– No to ty ją zaproś.
– To nie to samo. – Jude w końcu mnie puszcza i krzyżuje ręce na piersi. – Kiedy nie ma twojego ojca, jesteś panem tego domu. Każ jej przyjść.
– Jak?
– Użyj niesławnego uroku Blackthorne’a. A jak inaczej?