Władca wojny - ebook
Władca wojny - ebook
Zmurszała konstrukcja starego świata trzeszczy i się chwieje. Upadek Stanów Zjednoczonych i walki w Europie to jeszcze nie koniec – wojna obejmuje rosję.
W krwawym chaosie grupa całkiem zwyczajnych bohaterów stanie przed szansą, o której marzy każdy z nas – mogą zmienić świat na lepsze.
Matt – amerykański tropiciel morderczych metaludzi.
Plazma – polski ochroniarz córki rosyjskiego ministra.
Cyrus – amerykański specjals w służbie RP.
No i jeszcze ona – Ev – która budzi się do życia. I jest głodna.
Powieści Vladimira Wolffa bywały niebezpiecznie prorocze. Czy za tę wizję po raz pierwszy można trzymać kciuki?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955356 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Kapitan Oleg Iwanowicz Frankow był okazem zdrowia. Trudno się dziwić – mało pił, zdrowo się odżywiał i uprawiał sport, głównie strzelectwo i biegi długodystansowe, w końcu bycie dowódcą kompanii szturmowej w 76 Gwardyjskiej Dywizji Desantowo-Szturmowej zobowiązuje. Poza tym Oleg nie był jeszcze taki stary, miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Piękny wiek, można by rzec. Większość jego dawniejszych kolegów zdążyła już założyć rodziny, a niektórzy nawet się rozwieść, ustatkować i tak dalej, ale on uważał, że na niego jeszcze nie pora. Szczególnie że czasy były niespokojne.
I to bardzo.
Ojczyzna została zaatakowana. Prawdę mówiąc, agresji z południa nikt się nie spodziewał. Turcja to przecież niedawny sojusznik. Do zerwania aliansu doszło po tym, jak w moskwie kilkutonowa bomba unicestwiła gmach fsb na Łubiance i przyległe kwartały ulic. Precyzyjnej liczby ofiar do tej pory nie udało się ustalić. Oficjalnie mówiło się o dwóch tysiącach zabitych oraz trzech i pół tysiącu rannych, lecz nieoficjalne szacunki były o wiele wyższe i jeżyły włos na głowie. Nadal niepojętym się zdawało, jak mogło do tego dojść. Gdzie były służby, które zazwyczaj wiedzą wszystko o wszystkich, a w tak gardłowej sprawie zawiodły na całej linii? Odwołanie paru ministrów oraz szefa federalnej służby bezpieczeństwa niewiele pomogło. Porażka tak ogromna, że w żaden sposób nie dało się jej ukryć, spowodowała, że zwykli ludzie wypięli się na władze. Prawdopodobnie sprawy zaszłyby dalej, może nawet do próby obalenia rządu, gdyby nie kolejna katastrofa, tym razem w cieśninie Bosfor, gdzie płynący do Odessy gazowiec wyparował w potężnej eksplozji, zmiatając przy okazji z powierzchni ziemi sporą część Stambułu.
Tak się jakoś złożyło, że tuż przed tą tragedią w cieśninie Dardanele znaleziono zwłoki nurka z miną magnetyczną. Okazał się nim rosjanin z oddziałów dywersyjnych.
Dla większości tureckiego społeczeństwa wszystko stało się jasne: podli rosjanie nie zapomnieli o swoim dawnym wrogu i próbują go teraz zniszczyć za wszelką cenę. Za Ankarą stanęła Arabia Saudyjska, Pakistan i emiraty znad Zatoki Perskiej. Za moskwą nikt znaczący, czyli Fidżi, Wenezuela, Kuba i pomniejsze państwa, zupełnie nieliczące się w układach międzynarodowych.
Na Morzu Czarnym doszło do rzezi. Oba kraje za pomocą samolotów i rakiet wystrzeliwanych z okrętów próbowały zredukować potencjał przeciwnika do zera.
Po kilku dniach zmagań trudno było określić, kto wygrał. Obie strony, mimo ogromu strat, przypisywały sobie zwycięstwo, zdaniem ekspertów raczej niesłusznie.
Należało przegrupować siły. Rosjanie zaczęli ściągać świeże oddziały, których jednak nie było tyle, ile wymagała sytuacja. STAWKA, czyli Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa, wciąż głowiła się nad następnym ruchem Ankary. Wydawało się, że na ataki najbardziej narażony będzie Krym – rosyjski niezatapialny lotniskowiec, godzący jak żądło wprost w terytorium Turcji oraz rejon Kaukazu.
Kapitan Frankow pamiętał artykuł, który w poprzednim tygodniu ukazał się w „Komsomolskiej Prawdzie”, że oto nadeszła z dawna wyczekiwana sposobność, by przejść Dardanele.
Autora chyba zanadto poniosła własna propaganda, a może teraz w szkole uczą, że wojna krymska była zwycięstwem rosji? Frankow jednak pamiętał, czym się ona skończyła, a przede wszystkim dlaczego. Jego zdaniem Londyn i Paryż zaraz podniosą krzyk, że Ankarze dzieje się krzywda, i wyślą kontyngenty, by wesprzeć działania sojusznika z NATO. Kapitan zaczął się zastanawiać, czy aby dowództwo – uprzedzając te działania – nie postanowiło ich zrzucić wprost nad cieśninami, by zadać Turkom cios prosto w serce. W sumie rosja dysponowała czterema dywizjami desantowymi i kilkoma brygadami na dokładkę, to nie byle co. Cały problem w tym, że islamistyczne bojówki rozpanoszyły się po całym kraju. Czarne flagi dżihadystów już jawnie łopotały w Machaczkale, Astrachaniu i Krasnodarze. Rosjanie gremialnie i pospiesznie wyprowadzali się na północ, uciekając przed tym, co ich mogło spotkać.
A mogło wiele. Muzułmańscy sąsiedzi całkiem oszaleli. Dochodziło do napadów na szkoły, szpitale i cerkwie. Nie oszczędzano nikogo, mordując w najbardziej bestialski sposób. Aż trudno było uwierzyć, że to wszystko działo się w dwudziestym pierwszym wieku. Powbijane na sztachety odrąbane głowy, poćwiartowane ludzkie zwłoki, oskórowani żołnierze… Telewizja z początku dosyć dokładnie relacjonowała poszczególne incydenty, ale z czasem władze zaniechały tego, uznawszy, że podgrzewanie konfliktu wyznaniowego nie jest im na rękę. Islam, w przeciwieństwie do takiego katolicyzmu, to jedna z oficjalnych religii federacji, przede wszystkim zaś robienie sobie wroga ze wszystkich muzułmanów to droga donikąd, ponieważ coraz częściej dochodziło do spontanicznych odwetów. Nacjonalistyczni bandyci w dużych miastach i na prowincji dokonywali samosądów, które mobilizowały dotychczasowych umiarkowanych wyznawców Proroka. Spirala przemocy zaczęła nakręcać się zaskakująco szybko i rosji oprócz wojny z wrogiem zewnętrznym przyszło toczyć drugą na własnych tyłach.
Bezpieczne zaplecze to podstawa – najwyraźniej tak pomyślano na samej górze, co przełożyło się na działania poruczone oddziałowi kapitana.
Już od paru dni gonił swoich podkomendnych, jakby byli psami. Wciąż ćwiczenia, ćwiczenia i ćwiczenia. Męczące to, lecz konieczne, bo w szeregach znalazło się sporo osób z uzupełnień, a kompania Frankowa rozrosła się ponad stan. Dziś czekał ich mały egzamin. Niedługo zapakują się do transportowych Iłów 76 i desantują na poligonie czebarkulskim w obwodzie czelabińskim. Tam w ciągu trzech kolejnych dni wyciśnie ich jak cytrynę i zgłosi gotowość do działań bojowych. Spodziewał się misji polegającej na osaczeniu i unicestwieniu którejś z licznych w tamtych rejonach band.
Bandy to nie wojsko, mimo to Oleg Iwanowicz trochę się martwił. Najbardziej doświadczeni żołnierze z jego kompanii walczyli na froncie, a tych, którymi przyszło mu obecnie dowodzić, w najlepszym razie dało się nazwać drugim sortem.
Desant – elita, psia jego mać…
Połowa z nich zdążyła już zapomnieć, co to znaczy być spadochroniarzem, wielu odwykło od ciężkich warunków służby. Sam zapał to trochę za mało. Potrzeba kilku tygodni, by wrócili do formy, lecz właśnie czasu im brakowało.
Frankow spojrzał w niebo, gdzie białe cumulusy płynęły wolno na zachód. Pod Pskowem pogoda była idealna, ale jakie warunki panowały na Uralu, tego już mu nie przekazano. Mógłby spytać pilotów, ale właściwie jakie to miało znaczenie?
Kapitan usłyszał, jak łącznościowiec odebrał rozkaz z wieży kontroli lotów, co oznaczało, że pora zapakować się do transportowców i ruszać na misję.
Najwyższy czas. Dochodziła trzynasta. Lot to co najmniej dwie godziny, później skok i zebranie całego majdanu do kupy. Przez następne siedemdziesiąt dwie godziny wyciśnie z nich siódme poty, oddzieli ziarna od plew.
A teraz jazda, nie ma ani chwili do stracenia.
– KOMPANIA… – okrzyk kapitana dotarł do siedzących przy pasie startowym desantowców. – Powstań!
Dowódcy plutonów ustawili się na czele oddziałów.
Przedstawienie czas zacząć.
2
Dwie i pół godziny po wylocie znaleźli się w okolicach celu.
Frankow co rusz zerkał przez okienko. Pod nim rozciągały się lasy tak wielkie, że z trudem dawało się je ogarnąć wzrokiem. Tylko gdzieniegdzie spośród zwartej połaci drzew przebijała migotliwa tafla jeziora bądź większa polana.
Nad kabiną pilotów światło z czerwonego zmieniło się na zielone, a drzwi desantowe transportowca rozsunęły się na boki. Kapitan wstał i jako pierwszy zaczepił karabińczyk o stalową linkę przechodzącą przez całą długość Iła. Skoczy jako pierwszy, reszta pójdzie za jego przykładem. Do tej pory Frankow wykonał ponad sto pięćdziesiąt skoków, przez co uważano go za doświadczonego skoczka, ale nadal emocje, które odczuwał w takich momentach, nie należały do przyjemnych. Pęd powietrza działał deprymująco.
Spadochroniarze ustawili się za nim, wielu z wyrazem ulgi na twarzy. Najpierw ćwiczenia, a potem lot w ciasnej ładowni pełnej chemicznych wyziewów potrafiły doprowadzić na skraj wytrzymałości. Za parę minut będą na ziemi i odetchną świeżym powietrzem, a to dużo, tym bardziej, że szeregowego z końca zemdliło i zwymiotował wprost na bluzę kolegi.
Sierżant kierujący zrzutem dał znak. Ruszyli truchcikiem jeden za drugim, każdy z nadzieją, że i tym razem skok się uda.
Ta pierwsza sekunda, gdy nogi tracą oparcie, zawsze jest najgorsza. Później już nie ma odwrotu. Człowiekiem przez moment rzuca na wszystkie strony, a po trzech sekundach otwiera się nad nim czasza spadochronu. Szybkie spojrzenie w górę i niewypowiedziana ulga, do której dochodzi rozkosz szybowania niczym ptak.
Było mocno pochmurno, ale to kapitanowi nie przeszkadzało w najmniejszym stopniu. Zostaną zrzuceni na skraj lasu i ciągnącego się kilometrami pasa taktycznego. Problem w tym, że wiatr zaczął ich znosić na drzewa.
– _Job twoju mać_ – zaklął siarczyście, ujrzawszy pod nogami gałęzie rosochatego dębu.
Został przeszkolony na taką okoliczność i wiedział, co robić, choć już w tym momencie domyślał się, że bez strat się nie obędzie. Dobrze, jeżeli skończy się „tylko” na połamanych rękach i nogach, a nie na zgonach z powodu obrażeń wewnętrznych. Co prawda, niefart dotyczył desantowców z jednego tylko Iła, czyli pierwszego i drugiego plutonu bojowego jego kompanii, bo tych z trzeciego i wsparcia zrzucono nieco dalej na południe, ale marne to pocieszenie.
Nogi razem, zasłonić twarz. Bał się tylko, że złamie kręgosłup, co na resztę życia uczyni z niego kalekę. Spiął ciało w oczekiwaniu na uderzenie. Spadochron, jakiego używał, nie za bardzo nadawał się do manewrowania, pozostało więc za wszelką cenę zminimalizować skutki upadku. Udało się tylko połowicznie. Trochę się wygiął i ominął pierwszy konar, kolejnych już nie zdołał. Gdy zawisł na linkach, bolały go lewy bark i prawa noga od kolana aż do stopy. Miał sporo szczęścia, że nie nadział się siedzeniem na odłamaną przez wichurę gałąź.
Sprawdził, na jakiej jest wysokości, i zaczął kombinować, jak pokonać te ostatnie metry. Jeśli coś źle obliczy, nabawi się kolejnych obrażeń, a tego, oczywiście, wolał uniknąć.
Jakoś zlazł na sam dół, cicho przy tym postękując. Krzyk z prawej strony sprawił, że własne problemy odłożył na bok. Był desantowcem, tacy jak on nie poddają się łatwo. Rozłożył kolbę AKMS-a i przerzucił broń przez ramię, gotów do działania. Teraz należało spojrzeć prawdzie w oczy i oszacować straty. Przykre, ale taki był obowiązek dowódcy.
Znalazł zastępcę dowódcy drugiego plutonu, chorążego Gawrowa, i wspólnie zaczęli scalać rozproszony oddział.
Obiektywnie mówiąc, nie było najlepiej.
Większość spadochroniarzy poniosła większe bądź mniejsze obrażenia. Niestety, zdarzyło się też wybite oko oraz otwarte złamanie kości podudzia. Dobrze, że sanitariusz pierwszego plutonu wyszedł ze zdarzenia obronną ręką, lecz ten z drugiego plutonu na razie zniknął bez śladu.
Gawrow miotał się na wszystkie strony. O ćwiczeniach w tej sytuacji nie mogło być mowy. Zamiast manewrów należało rozpocząć akcję ratunkową.
– Gdzie porucznik Pawliszczew?
Gawrow pozwolił sobie na wzruszenie ramionami.
– A Sycow?
– Przepadł.
Dowództwo pułku dostanie szału, gdy dowie się o tym incydencie. Już teraz armii brakowało wyszkolonych żołnierzy, a on przez głupi przypadek stracił kolejnych, i to bez kontaktu bojowego z nieprzyjacielem. Oj, nie pogłaszczą go za to po głowie.
– Wiadomo, ilu brakuje? – Frankow zadał to pytanie z ciężkim sercem.
– Na chwilę obecną około dwudziestu. Widziałem, jak wiatr pognał na północ przynajmniej niektórych z nich. – Gawrow machnął ręką, orientacyjnie wskazując kierunek.
– Trzeba po nich iść.
Sugestia nie przypadła chorążemu do gustu. Sam miał tylko podrapaną gębę, ale wielokilometrowy marsz w nieznanym terenie przez gęsty las i bagna wyssie z niego resztę sił i sprawi, że jutro będzie chodzącym trupem.
– Stworzymy dwie grupy – postanowił Frankow. – Staniecie na czele jednej z nich. W ten sposób przeczeszemy większy obszar.
– Nie lepiej wezwać wsparcie?
Regulamin nic nie mówił o takiej sytuacji, a kapitan wątpił, by na podorędziu znajdował się transportowy śmigłowiec mogący ewakuować rannych do szpitala. Przecież trwała wojna i każda maszyna była na wagę złota. W tych okolicznościach muszą poradzić sobie sami.
– Ja poprowadzę drugą – powiedział twardo.
Chorąży za dużo sobie pozwalał. W gru będą musieli zwrócić na niego baczniejszą uwagę. Jeszcze trochę i zacznie siać defetyzm.
– Zbierzcie wszystkich, którzy są zdolni do marszu. Wyruszamy za pięć minut – wydał rozkaz kapitan i zaczął przyglądać się mapie, żeby wyznaczyć optymalną trasę.
Łatwo nie będzie. Te cholerne lasy ciągnęły się całymi kilometrami. Do najbliższej wsi było stąd ze trzydzieści wiorst, czyli dzień marszu. Nie każdy da radę. Niektórych trzeba będzie nieść na improwizowanych noszach.
Frankow otarł przedramieniem pot z czoła, próbując przebić wzrokiem gęstą masę zieleni ponad głową. Pozostało im co najwyżej pięć godzin dziennego światła, później zapadnie noc. Wtedy nikogo już nie odnajdą. Gdyby tylko dysponował kilkoma doświadczonymi podoficerami…
Ale nie dysponował.
– Przygotować się do wymarszu! – wrzasnął w stronę formującego się oddziału. – Gdzie wasz entuzjazm? No, gdzie, ja się pytam. Michajłow, ogarnij się – zwrócił uwagę kapralowi o płaskiej, pryszczatej twarzy. – Wy, Płastunow, zostajecie. Zorganizujecie tu punkt medyczny i poczekacie na porucznika Koliesowa. Zrozumiano?
– Tajest, towarzyszu kapitanie.
– Gawrow, idziecie z drugim plutonem. Ja biorę pierwszy. – W pierwszym było trochę mniej ludzi, ale na to nic nie poradzi. – Łączność co pół godziny, chyba że zajdą nieprzewidziane okoliczności. – Dokończył znacznie łagodniej. Oby zabrano stąd jak najmniej czarnych worków z trupami.
Czując nieznośne łaskotanie między łopatkami, odruchowo obejrzał się za siebie. Niczego oczywiście nie dostrzegł, ale nieprzyjemne wrażenie pozostało.
Głupi. Przecież nie ma się czego bać, to tylko gra świateł. Jedynym potworem na tej planecie jest człowiek, a gorszego sukinsyna od niego w tych lasach nie było.
Niestety, tym razem Frankow mylił się.
I to bardzo.
3
W szkole średniej co najmniej raz w tygodniu chodził do kina, a w domu obejrzał chyba wszystkie filmy SF, jakie wyszły po rosyjsku. Klasykę, tę radziecką i zagraniczną, znał na pamięć. „Star Wars”, „Władca Pierścieni”, „Terminator”, „Wiedźmin” – to się oglądało, i to tyle razy, że długie partie dialogów znał na wyrywki i potrafił nimi sypać przy lada okazji.
Z setek obrazów skumulowanych w jego pamięci jeden niemal idealnie pasował do okoliczności. Tam też oddział przedzierających się przez dżunglę komandosów natrafił na zwisające głową w dół ciało wypatroszonego człowieka. Zupełnie jak teraz. Umysł kapitana nie chciał się pogodzić z tym, co widział. Takie rzeczy normalnie się nie zdarzają.
– Kapitanie…
Rozcięcie biegło od szyi po brzuch. Jelita wypłynęły sinymi zwojami, układając się pod głową nieszczęśnika. Od smrodu robiło się niedobrze.
– Co robimy?
Frankow powoli odetchnął przez nos, usiłując nie skompromitować się przed podwładnymi.
– Zamknijcie mordę, Michajłow. A jeszcze lepiej zabezpieczcie teren. No ruszcie się, kurwa, bo nas tu noc zastanie.
Na wszelkie problemy posiadał jedną sprawdzoną metodę – zagonić ludzi do działania. Mają przestać myśleć, bo z tego biorą się tylko kłopoty.
– To sprawka diabła.
– Michajłow, jesteście debilem? Diabła nie ma. Zapamiętajcie sobie dobrze. Nigdy nie było, nie ma i nie będzie. – Głos kapitana zrobił się cokolwiek piskliwy. – Lepiej, jak weźmiecie saperkę i od razu zaczniecie kopać sobie grób, bo jak wam…
– A co z nim? – Strach kaprala przed dowódcą jakby zmalał. – Przecie nie może tak wisieć.
– To go odetnijcie, do jasnej cholery, a reszta zabezpiecza rejon. – Przestał gapić się na zwłoki, rozsądek kazał skoncentrować się na tym, co muszą zrobić. Ręce mu dygotały febrycznie. Spodziewał się wszystkiego, ale nie takiej masakry.
Lądujący spadochroniarze mogli ponabijać się na gałęzie, więc nic dziwnego, że tego rozpruł jakiś odłamany konar. Nic innego nie przychodziło kapitanowi do głowy.
– Długo to jeszcze będzie trwało?
Michajłow go wkurzał. Co ten głupek sobie wyobraża? Że kim on jest – prostakiem? Frankow skończył Riazańską Wyższą Szkołę Dowódczą Wojsk Powietrznodesantowych imienia generała armii W.F. Margiełowa, z jednym z lepszych wyników i był z tego szczególnie dumny. Uczyli go prawdziwi frontowcy pamiętający Czeczenię. Sam odbył jedną turę w Syrii. Przez pół roku uganiał się po pustyni za terrorystami w sandałach, odnosząc przy tym niegroźną ranę łydki. Do tej pory wspominał tamte czasy. Nabrał tężyzny i doświadczenia. A teraz co? Na takie wyzwanie nie został przygotowany.
– To Fiedutin – wysapał Michajłow, próbując dosięgnąć ostrzem desantowego noża linki z przyczepionym na jej końcu żołnierzem. – Z trzeciego plutonu. Wszyscy go znają.
Jak na złość Frankow nie potrafił sobie przypomnieć, o kogo chodziło.
– Łapę miał taką, że jak dowalił, to…
– Oszczędźcie mi szczegółów.
– I baby… – Kapral na moment się zawahał. – Chciałem powiedzieć, że kobiety go lubiły. Leciały za nim jak do miodu, a on litościwy był, żadnej nie odmówił.
– Ostrzegałem, Michajłow, żebyście zamknęli mordę. Tak czy nie?
– Oczywiście, że tak, towarzyszu kapitanie. Ja tylko tak. Żeby nerwy uspokoić.
Nagle odcięte ciało runęło głową prosto w wężowe sploty jelit. Frankow czym prędzej odwrócił wzrok.
Po tej części poligonu nikt się nie powinien kręcić. Czy mógł tu być jakiś chutor? Z mapy nic nie wynikało.
– Zabieramy go?
– I chcesz go nieść? W nocy przez te bagna? Nikt z nas nie ma tyle sił.
W oczach kaprala Frankow dostrzegł głęboko zakorzenioną niechęć. Jeżeli coś się komuś nie podoba, to już nie jego sprawa. On swoje obowiązki wypełniał z pełnym zaangażowaniem.
Sytuacja nieco się zmieniła i przypuszczał, że dowództwo jednak podeśle którąś z maszyn, by ich ewakuować, bo coś mu mówiło, że Fiedutin nie będzie jedyną ofiarą. Znajdą się kolejni i choć niczemu nie był winny, to i tak cała odpowiedzialność spadnie właśnie na niego. Nie na pilotów i nie na dowódcę batalionu. Ci okażą się krystalicznie czyści.
Radiostacja na ramieniu kapitana niespodziewanie zatrzeszczała. Jeszcze do tej pory miał nadzieję, że jakoś to będzie, pozbierają się i rozpoczną przygotowany cykl szkoleń. Teraz nagle poczuł, że nic z tego nie wyjdzie.
– Frankow, mówcie. – Z przygnębienia zapomniał, jaki przybrał kryptonim. Może żaden?
– Mówi Gawrow, towarzyszu kapitanie. Mamy kłopoty.
Żadna nowina. Po uszy siedzieli w gównie.
– Jakiego rodzaju? – zapytał, zastanawiając się, czy coś może go zaskoczyć.
– Jeden z moich ludzi, konkretnie szeregowy Łodygin, zaginął.
Gawrow silił się na spokój, lecz w głosie wyczuwało się napięcie.
– Rozumiem, że oddalił się samowolnie.
– Tego nie powiedziałem.
– Gawrow, wy mi tu szopki nie odstawiajcie. – Frankow musiał uważać, by nie zacząć krzyczeć. – Jeżeli go nie ma, to znaczy, że zdezerterował. Za to grozi sąd polowy i karna kompania. Co najmniej.
Łodygin to kolejna osoba, o której niewiele mógł powiedzieć, co najwyżej tyle, że był niskim wypłoszem pochodzącym z Woroneża. Kompletny przeciętniak. Aż dziw, że taka miernota trafiła do desantu.
– Szedł na końcu i ubezpieczał tyły. Nagle wyparował. – Chorąży przerwał. Ciężko oddychał, ale chyba nie ze zmęczenia.
– No, mówcie.
– Tuż przy ścieżce odkryliśmy ślady krwi.
– Może się zranił. – Umysł Frankowa próbował racjonalnie zinterpretować informacje.
– To gdzie ciało?
Kapitan zaczynał mieć dość tego lasu. Od momentu skoku nic się nie układało. Wciąż zmagali się z czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. Pamiętał, jak nieraz śmiał się z artykułów w tabloidach o nawiedzonych miejscach, biesach, duchach i tajemnicach, z których wyjaśnieniem nie radzi sobie współczesna nauka.
Jeszcze przed kilkoma minutami myślał, że co to dla niego – potwora rozwalą serią z AK, niech no tylko wejdzie im w drogę. Tymczasem okazywało się, że rzeczywistość ich przerasta. Był bezradny jak dziecko we mgle. I znikąd pomocy.
– Gawrow, posłuchajcie mnie uważnie… – Rozkaz należało właściwie sformułować. Później, gdy już stanie przed sądem, każde jego zaniedbanie zostanie wyciągnięte na światło dzienne, każde słowo stanie się częścią oskarżenia. – Macie jeszcze co najmniej godzinę dziennego światła. Na razie kontynuujcie zadanie. Ile wam się uda obejść przed zmierzchem, w to już nie wnikam. Pilnujcie się wzajemnie, nie rozłaźcie i nie…
Przerwały mu dziwne odgłosy dobiegające z głośnika, ni to skowyt, ni to płacz.
– Gawrow, co tam u was się dzieje?
– Towarzyszu kapitanie, chyba…
Usłyszał strzały. Stłumione, ale wyraźne.
– Gawrow! – krzyknął do mikrofonu.
Frankowowi odpowiedział pisk tak głośny i niespodziewany, że kapitan omal nie wypuścił mikrofonu z rąk.
Rozejrzał się na boki, widząc zaniepokojone spojrzenia swoich podkomendnych. Milczeli ponuro, lecz ich miny mówiły, że nie chcą tu być i zrobią wszystko, by jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu. Z nim lub bez niego.
A on, niezależnie od tego, co czaiło się za szarymi pniami drzew i w zielonej gęstwinie, musiał wiedzieć, co stało się z grupą chorążego. Był dowódcą, to do czegoś zobowiązuje.
4
Mustafa Czubarow, Tatar z Krymu, który tak świetnie odnalazł się w posowieckiej rzeczywistości, a później wszystko stracił, stając się ściganym przez państwo przestępcą, mocniej uchwycił rękojeść noża.
Znacznie zmężniał od czasu przemiany, jak nazywał efekt działania środków zaaplikowanych mu przez Reitza. Nie był już grubaskiem. Muskulaturą może nie imponował, ale kondycję miał znakomitą. Biegał, skakał i nurkował jak mistrz olimpijski, choć i tak w żaden sposób nie dorównywał Reitzowi i Paully’emu, drugiemu nowemu kumplowi.
Był też sławny, chociaż nie w ten sposób, o jakim kiedyś marzył. Został bandytą. Terrorystą, człowiekiem, którym matki straszyły dzieci, najbardziej poszukiwanym człowiekiem w rosji, przywódcą islamskich bojowników i wszelkiej maści wyrzutków, którym nie podobały się obecne porządki. W szeregach jego organizacji walczyli ludzie wywodzący się z filipińskiego ruchu Abu Sajjafa, Kaszmirczycy z Laszkar-i-Toiba, czeczeńscy partyzanci i egipscy separatyści z Półwyspu Synajskiego, libijscy i syryjscy dżihadyści, w sumie kilka tysięcy ludzi, sam nie wiedział ilu dokładnie. Czarny sztandar Proroka poniosą wysoko, nic im się nie oprze. Czubarow czuł tę potęgę. Codziennie przybywali nowi, zachęceni przez mułłów w meczetach na całym świecie. Ten dżihad wreszcie przyniesie im zwycięstwo.
Kiedyś mogło się wydawać, że rosji nic nie pokona, ale czasy się zmieniły. Wspomagana przez Ankarę, która pewnie rozgrywała przy okazji własną grę, wewnętrzna rebelia sprawiła, że dni obecnego reżimu wydawały się policzone. Od wieków to państwo nie było tak słabe jak w tym momencie. Wskaźniki ekonomiczne i demograficzne pikowały. Według oficjalnych statystyk rosja wciąż liczyła grubo ponad sto czterdzieści trzy miliony obywateli, w rzeczywistości było ich znacznie mniej, z czego trzydzieści procent stanowili muzułmanie. Nie wszyscy spośród nich staną do szeregu, ale to bez znaczenia. I tak niedługo rosjanie jako naród przestaną istnieć, a na całym obszarze federacji powstanie nowy kalifat. On, Mustafa Czubarow, będzie w nim jedną z najważniejszych postaci. Widział siebie nawet jako zarządcę jednej z prowincji albo – jeszcze chętniej – wojskowego komendanta. Bo należało to otwarcie powiedzieć: rozsmakował się w wojnie. Nie wyobrażał sobie bez niej życia. Zabijanie upajało jak narkotyk. Nigdy by nie pomyślał, że kiedyś tak go to wciągnie, ale stało się. Do tej pory nie wiedział, ile tracił.
Gdy przez gęste zarośla obserwował miotających się spadochroniarzy, uśmiech nie schodził z jego twarzy. Ci żołnierze podobno należeli do elitarnej formacji, ale w tym momencie wydawali się zupełnie bezradni. Jeden na pewno znajdował się na granicy paniki. Wystarczy głośniej krzyknąć i będzie spieprzał, gdzie go oczy poniosą.
Przyczajony niedaleko Czubarowa bojownik napiął cięciwę łuku, przymierzył się i wypuścił strzałę. Facet rzekomo pochodził z Malezji, ale ile w tym było prawdy, tego Mustafa nie wiedział i niewiele go to obchodziło. Ważne, że promień trafił rosjanina w kark. Spadochroniarz otworzył usta i bezgłośnie padł twarzą prosto w poszycie.
Teraz do działania przystąpił krępy Uzbek, do niedawna hodowca kóz z Kotliny Fergańskiej. W paru skokach dopadł zwłok i wprawnymi cięciami noża odciął zmarłemu głowę. Koledzy zabitego dostaną szału, gdy zobaczą, co się stało. O to właśnie chodziło. Wściekłość sprawi, że staną się nieostrożni.
Czego właściwie tutaj szukali? Pojawili się dosłownie znikąd, zakłócając spokój oddziałowi Paully’ego, do którego wkrótce miał dołączyć Reitz ze stu pięćdziesięcioma bojownikami, wśród których była spora grupa egipskich komandosów i pakistańskich zwiadowców. Dopiero co opuścili oni szeregi armii, decydując się na dżihad. Ich wspólny rajd w głąb terytorium przeciwnika mógł przeważyć szalę wojny. Przed bojownikami jeszcze spory odcinek do pokonania, lecz nie spieszyło się im jakoś szczególnie. Trochę jechali, więcej maszerowali, a teraz podciągali wsparcie i zaopatrzenie. Lasy poligonu czebarkulskiego wydawały się idealnym miejscem na kryjówkę i nagle takie zaskoczenie – oddział federalnych żołnierzy spadł im prosto na głowy. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że spadochroniarze natkną się na nich albo na grupę Reitza i powiadomią dowództwo, trzeba było szybko się ich pozbyć. Stąd to całe zamieszanie.
Pomiędzy drzewami dostrzegł pierwszego z powracających żołnierzy. Teraz to już pójdzie szybko. Wykończą ich jednego po drugim tak, że w sztabie będą zachodzić w głowę, w jaki sposób kilkudziesięciu desantowców rozpłynęło się bez śladu.
Oby trwało to jak najdłużej.
5
Zmysły kapitana Olega Iwanowicza Frankowa naprężyły się niczym fortepianowe struny. Nie czuł głodu ani prag–nienia, tylko przekonanie, że jest w stanie maszerować kilometrami, mając przy sobie jedynie karabinek i dodatkową amunicję. Wiedział, że wyczerpanie pojawi się szybciej, niż teraz się spodziewa, ale przynajmniej na razie kapitana niosły emocje.
Z początku narzucił ostre tempo marszu, jednak rychło okazało się, że musi zwolnić. Nie każdy miał tak znakomitą formę jak on. Na przykład Michajłow, cholerna zakała kompanii. Na krótkim postoju wziął kaprala na bok i w paru twardych żołnierskich słowach powiedział, czego od niego oczekuje.
Podoficer zrazu wyglądał na przejętego, ale szybko okazało się, że to tylko wybieg. Niech sobie dowódca mówi, co chce, a ja i tak wiem swoje. Atmosfera w oddziale stawała się nie do zniesienia. Z doborowej jednostki przemieniali się powoli w grupę osób dbających wyłącznie o siebie. Istniało niebezpieczeństwo, że w przypadku konfrontacji z… z tym, co na nich czyhało, rozbiegną się niczym stadko spłoszonych antylop.
– Czego się boicie? – Frankow przełknął ślinę, a później słowa bardziej wypluł, niż wypowiedział, nie kierując ich do nikogo konkretnego.
W efekcie przestraszył ich jeszcze bardziej.
– A idźcie do diabła – warknął obrażony na cały świat.
Od tej pory musiał się liczyć z tym, że oberwie kulkę prosto w plecy od wkurzonego podwładnego. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Całkiem niedawno zdarzyły się dwa podobne incydenty – jeden w moskwie, gdzie pochodzący z Kaukazu poborowy wbił nóż w pierś dowódcy batalionu na placu apelowym podczas odprawy przed wyjazdem jednostki w strefę walk. Desperat oczywiście zginął, zastrzelony przez pozostałych oficerów, ale majorowi życia to nie zwróciło. Drugi incydent miał miejsce w Wołgogradzie podczas postoju kompanijnej grupy bojowej, gdy do kolegów zaczął siać seriami kolejny wyznawca Allaha.
Z muzułmanami w armii już od dawna był kłopot. Przeważnie kumali się ze sobą, tworząc osobne grupy, i bili swoich słowiańskich towarzyszy broni przy lada okazji. Trudno było sobie z tym poradzić. Ich bezczelność i buta przerażały samych dowódców. Pojawiły się głosy, by nie powoływać ich do armii, a tych, co są, odesłać. Niby proste, pasujące do okoliczności rozwiązanie, tylko że wskutek tego z wojska odpłynęłoby ze sto tysięcy ludzi. Kim ich zastąpić? Mają wcielić miękkich studencików, którym na widok krwi robi się niedobrze? Prawdopodobnie taki będzie finał. A młodzi muzułmanie przejdą w szeregi islamistów. Na szczęście to nie jego problem. W jego kompanii nie służył żaden czarno… to znaczy muzułmanin. I dobrze, bo za cholerę nie wiedziałby, co z takim zrobić.
Ścieżka, którą się poruszali, w pewnym momencie się rozwidlała. Obie odnogi wyglądały nieciekawie. Poszycie stawało się rzadsze, za to las gęstniał. Powoli zapadał zmierzch. Niedługo nic nie będzie widać.
– Michajłow.
– Tak jest.
– Wybierz sobie pięciu ludzi – polecił Frankow, zarzucając taśmę automatu na ramię i sięgając po mapę. – Pójdziecie tym szlakiem. Spotkamy się za około czterdzieści minut tu, przy strumieniu. – Wskazał punkt na planie. – Gawrow dalej nie doszedł. Jest gdzieś w pobliżu, tylko musimy go znaleźć.
Michajłow całkiem nieregulaminowo głęboko westchnął. Pomysł nie przypadł mu do gustu.
– A wsparcie, towarzyszu kapitanie?
– Co wy ciągle z tym wsparciem, Michajłow? Kolegom nie chcecie pomóc?
– Za przeproszeniem, chorąży Gawrow nie jest moim kolegą. – Kapral skrzywił usta.
– A pozostali?
– To różnie.
– Sam widzisz. Oni by po ciebie poszli. Zrób to dla nich, a chorążym się nie przejmuj.
Upłynęła minuta, zanim Michajłow wyznaczył tych, którzy mieli ruszyć razem z nim. Frankow sam wiedział, że pomysł nie jest dobry, ale co w tym wypadku należało zrobić? Mają się błąkać po wyznaczonym kwadracie, marnując czas i siły? To nie do pomyślenia. W sumie i tak pójdą oddaleni od siebie najwyżej o trzysta metrów. Miało to również ten plus, że gdyby coś zaatakowało jedną grupę, druga dzięki temu dystansowi będzie miała czas zareagować. Rzecz jasna, Michajłow nie za bardzo nadawał się do tego zadania, niestety, nikogo innego na jego miejsce nie było.
W końcu każdy z pododdziałów ruszył wyznaczoną trasą. Kapitanowi nogi grzęzły w błocie, zwolnił z obawy, że z tej mazi wyciągnie stopę już bez buta. Na dodatek zaczęło siąpić, co do reszty popsuło oficerowi humor.
A to co?
Na ścieżce leżał jakiś jajowaty przedmiot, dziwny, z daleka przypominał piłkę. Skąd w tej głuszy piłka? Dopiero bliższe oględziny wyprowadziły Frankowa z błędu. To była głowa, w dodatku ludzka, nie zwierzęca. Twarz kogoś kapitanowi przypominała. Gdy tylko mózg przetworzył informacje, Frankow odskoczył od niej jak oparzony.
Oblicze chorążego wyglądało nawet nieco lepiej niż za życia. Może nie nabrał rumieńców, ale też charakterystyczny drwiący uśmieszek nie zniknął Gawrowowi z ust.
Kapitan przeżegnał się, tak jak nauczyła go matka. Powtórzył to raz i drugi. O karabinie zapomniał, przynajmniej na razie.
Łatwo jest pieprzyć głupoty o swojej odwadze, siedząc z kumplami przy piwie, bądź wyobrażać sobie, jakim to się jest twardzielem, oglądając film. Sam zrobiłbym to lepiej – taka myśl towarzyszyła kapitanowi na widok każdej hollywoodzkiej niedojdy.
No to ma okazję się wykazać… Na takie wyzwanie nie przygotowywała żadna akademia. Może Michajłow miał rację i w tych lasach faktycznie mieszka nieznany stwór, a oni nieświadomie weszli na jego teren?
Postępujących tuż za nim spadochroniarzy pogonił do tyłu. Teraz należało myśleć o ratowaniu własnej głowy.
Co w tej sytuacji powinien zrobić? Michajłow wraz ze swoją sekcją znajdował się po prawej. Działając wspólnie, wydostaną się z matni.
Seria strzałów z tamtego kierunku sprawiła, że Frankow wrócił do rzeczywistości. Stwór z piekła rodem raczej nie strzelałby z karabinu maszynowego.
– Sidorczuk, Iwanow, naprzód.
Nie chciał, by to miejsce stało się jego grobem. Jeżeli walczysz, to musisz wygrać, a tak zdeterminowany jak w tym momencie nie był jeszcze nigdy. Już on im pokaże, jak wygląda człowiek niemający nic do stracenia.
Niewyraźną sylwetkę napastnika dostrzegł na gałęzi parę metrów ponad ziemią. Złożył się do strzału i pociągnął za spust. Trafił bez problemu. Ciało zleciało na ziemię, obijając się o niższe konary, aż plasnęło o grunt.
Zadowolony przywarł do pełnego narośli pnia. Zdążył w ostatniej chwili. Seria z AK przeszła wachlarzem tuż ponad nim. Część pocisków odłupała korę z drzewa. Niektóre utkwiły w nim na zawsze.
Teraz.
Zerwał się na równe nogi, próbując zmienić stanowisko. Już w chwili, gdy wstawał, wiedział, że to błąd. Oberwał w lewe ramię. Pocisk kalibru 7,62 mm ominął, co prawda, kość i przeszedł przez mięsień, ale ból był obezwładniający. Kapitan mimowolnie wydał z siebie zduszony jęk.
Gdzie jest opatrunek? W przypływie paniki zapomniał, gdzie do uprzęży przypiął apteczkę.
– Może ja…
Szeregowy Sidorczuk, jeden z bardziej doświadczonych desantowców w jego kompanii, znalazł się przy swoim dowódcy w paru skokach.
– Gdzie Iwanow?
– Osłania.
Szok, jakiego doznał, wcale nie przemijał. Wręcz przeciwnie. Było tyle krwi…
– Dam radę, dam radę – zaciskał zęby, powtarzając w kółko jedyne słowa, jakie przychodziły mu na myśl.
Sidorczuk tylko się uśmiechnął, a potem przez jego głowę przeleciała karabinowa kula. Na ocalałej połowie twarzy zastygło zdziwienie. Jak to tak? To już?
Frankow zamrugał, nie całkiem pojmując, na co patrzy. Szeregowy w końcu padł, przygniatając kapitana.
Zanim wyswobodził się spod ciężaru, upłynęła dobra chwila. Najgorsze było jednak to, że Iwanow przestał strzelać, co oznaczało jedno – został sam, bez pomocy i bez szansy na ratunek.
Strach sprawił, że przestał odczuwać ból. Przetoczył się na brzuch, szukając automatu, dostrzegł go i wyciągnął rękę, by przyciągnąć broń do siebie.
AKMS już prawie był w zasięgu, gdy ktoś przygniótł go butem do ziemi.
– Nie tak szybko, _tawariszcz_ komendant.
Bał się podnieść wzrok do góry, ale ostatecznie musiał to zrobić. Zobaczył człowieka z ogoloną głową i z brodą, ubranego w polowy mundur amerykańskiej armii. Takie uniformy da się kupić na każdym bazarze jak kraj długi i szeroki, ale przewieszony przez pierś MPT-76, standardowy karabin tureckiej armii, już niekoniecznie.
A więc tak wygląda diabeł. Może jeszcze należało dodać: współczesny diabeł.
Czart nie był sam. Dookoła wkrótce zaroiło się od jego towarzyszy. Wszyscy wyglądali podobnie, tylko jeden z nich się wyróżniał. Był czarny, o wyłupiastych oczach i wydatnym nosie.
– Jestem… – wychrypiał Frankow, nie wiedząc, co chce powiedzieć.
– Słuchamy.
– Jestem oficerem wojsk fede… federacji rosyjskiej i chroni mnie konwencja genewska.
– W dupie mam twoją konwencję – zarechotał ten, który stanął na karabinku kapitana, sięgając po ostry niczym brzytwa kindżał. – My uznajemy tylko prawo Proroka. To najwyższe prawo. A mówi ono, że w _dar al-harb_ możemy robić, co chcemy.
Frankow pamiętał, że muzułmanie dzielili świat na dwie strefy: strefę pokoju – _dar al-islam_, zamieszkałą przez wyznawców Proroka, oraz _dar al-harb_, czyli całą resztę.
Już domyślał się, co go czeka. Nie będzie to nic miłego. Ze strachu zaczął oddychać nierówno, z przerwami, dławiąc się przy tym swoją własną śliną.
– Sam Najwyższy zesłał cię w nasze ręce.
– Nie sądzę – to było ostatnie, co zdołał powiedzieć. Reszta życia zmieniła się w ciąg niewyobrażalnego cierpienia. Żałował, że nie umarł wcześniej.
Na początek stracił prawe ucho. Stało się to tak szybko, że z początku nie zdał sobie z tego sprawy. Zaczął krzyczeć, lecz właśnie o to chodziło oprawcom. Jego język…
Ucho, język, to nic… Wił się, gdy zerwano z niego spodnie. Kastracja to ostateczna hańba. Najgorsze, że nic nie mógł zrobić. Trzymało go czterech dręczycieli, a piąty z kindżałem nacinał skórę, przyglądając się, jak z rany wycieka krew. Tortury najwyraźniej go bawiły.
I pomyśleć, że to człowiek człowiekowi zgotował ten los. ■