- W empik go
Władcy nocy, złodzieje snów - ebook
Władcy nocy, złodzieje snów - ebook
Owen Yetaes przyjmuje dziwne zlecenie od dziwnej damy. Dama jest wiekowa, czcigodna, bogata i… osobliwa. Zlecenie zaś nietypowe, bo dotyczy zbrodni, która nie jest zbrodnią, a w dodatku wydarzyła się we śnie. „Madame, ukradłem pani lodówkę” przyznaje ze skruchą kapelusznik szacownej damy. Błaha na pozór sprawa okazuje się aferą stulecia, a zakończenie jest tak zaskakujące, że nawet Owen Yeates będzie się musiał zdziwić.
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).
Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.
Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7949-213-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmawiałem właśnie z Pymą, która najwyraźniej nudziła się w pracy i zadzwoniła, żeby przeprowadzić śledztwo:
– Właśnie przypomniałam sobie, że miałam cię zapytać, co ty widzisz w tych siostrach Deé Deé?
– Po pierwsze, lubię tę ich muzykę – odpowiedziałem, zezując na ekran, na którym bezgłośnie, bo przewidująco wyłączyłem fonię, rzeczone bliźniaczki kiwały się niczym muskane pasatem palmy. – Po drugie, podoba mi się, że są dwie, bo jak coś lubię, to chcę, żeby tego było dużo…
– Tak, wiem. Mówisz o biustach! Duże – dobrze, większe – lepsze! – rzuciła lekceważąco małżonka, ucieszona, że ma na kogo popatrzeć i do kogo się odezwać; w jej biurze zaczął się martwy-przemartwy sezon. – Tylko mnie dziwi, że właśnie one – zrobiła znaczącą minę typu „no, ja bym na nie nie spojrzała” – które zasłaniają biusty, tak na ciebie działają… – Wzruszyła ramionami.
– Żadna piosenkarka nie zasłania już biustu – zgodziłem się. – A ja wolę się domyślać, niż mieć podane na tacy. Na ogół modeluję takie rzeczy lepiej niż sama Natura.
Prychnęła.
– Czyli nie działają na ciebie wokalnie? – upewniła się. – Aż dziw, bo to taka bezpretensjonalna muzyczka, w sam raz dla kogoś, kto nie odtworzy bez wsparcia melodii hymnu…
– Może i nie odtworzy, za to muzyczka bliźniaczek nie jest tak rzygotliwie ambitna jak… No, jak jej tam było?… A, Shoga… kha kha… – rozkaszlałem się teatralnie, ale zaraz przestałem, gdy tylko Pyma otworzyła usta – co to „komponowała” swoje trudne kawałki, po prostu używając spinacza, czyli też kompa, jak mówiło się kiedyś, do przeszukiwania GlobNetu pod kątem wychwytywania możliwie rzadko spotykanych sekwencji dźwięków. A wy, nadęci i pokrętni wyznawcy Prawdziwej Muzyki, jedliście jej z klawiatury! – Uniosłem ramiona ku niebu. – Ach, Shoga to! Ach, tamto! Co za kadencja! Jakaż śmiałość, co za idea! Einstein keyboardu!
– OK. Tylko jak udowodnisz, że ja znajdowałam się w gronie jej wyznawców?
Zastanawiałem się chwilę.
– Po prostu okażę wielkoduszność i oszczędzę cię. – Wróciłem do tematu: – Po trzecie, skoro mówimy o zaletach sióstr Deé Deé, one są dwie…
– To właśnie wyciska mi łzy z oczu, gdy je widzę – bliźniaczki, a aż dwie!
– …a noszą jedno imię – dokończyłem niezrażony. – Nigdy nie wiadomo, która jest która, do której się mówi i która ci odpowie. Mają dziewczyny fantazję!
– I duże niebieskie…
Poparła to miną. Popatrzyłem na nią hardo:
– A tak, pani Małobiust!
– Phi!
Rozłączyła się. Ja też. Ale po niej. Zastanawiałem się chwilę, kto założył Pymie elektronicznego kapusia, który zgłaszał jej moje telewizyjno-muzyczne fascynacje, ale nie znalazłem gada. Chwilę potem Montypyt poruszył brwią, chociaż do drugiej brakowało jeszcze kwadransa; Monty nigdy nie robił takich gwałtownych ruchów, dopóki klapa lodówki była zamknięta. Nastroszyłem zmysły. Szczęknęła furtka. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je, przełykając ślinę i odruchowo wciągając brzuch.
Za progiem stała pani Groddehaar, za nią sterczał wysoki jak maszt przed moim domem i nieco tylko od niego chudszy Joseph. Potem próg mojego domu bezgłośnie i łagodnie przesunął się i ułożył za panią Groddehaar, a ona minęła mnie i weszła do środka. Joseph zasalutował i rozpoczął odwrót do samochodu. Wszedłem do swojego salonu, który przestał właśnie być moim.
– Dzień dobry – powiedziałem dość zjadliwie.
Zapalała właśnie mojego GG i wypuszczając dym, skinęła tylko łaskawie głową. Potem plasnęła dłonią w siedzisko kanapy.
– Siadaj – powiedziała, nie dodając nawet „chłopcze”.
Usiadłem. Ale hardo – w fotelu.
– Mam dla ciebie zadanie…
– Ale ja… – postawiłem się; czułem, że albo teraz, albo wcale, i postanowiłem nie oddawać życia bez walki – nie jestem… nie prowadzę… nie nadaję się… – Pstryknąłem palcami.
– Bzdury! – ucięła. W tym momencie mój opór zdradził mnie i przeszedł na jej stronę. Poczekaj, gadzie, niech cię dorwę, gdy skończy się wizyta! – obiecałem mu. – Wiem dokładnie, kim jesteś. Czytałam nawet twoje książki. – Pokiwała głową. – Nie przepadam, taka wartka akcja niemal za wszelką cenę, ale poza tym całkiem, całkiem.
Puściła kółko z dymu. Puszczam lepsze, ale nie odważyłem się.
– Dzię…
– Zgadzam się, że za dużo jest tam nikotyny, picia, pospolitej mowy. – Zaciągnęła się i wypuściła dla odmiany kształtną smugę dymu. Mój rodzący się sprzeciw odcięła od korzeni jednym zdecydowanym ruchem dłoni: – Ale nie jestem też bigotką. Ja też palę, rzadko, ale palę. – Zezem zerknąłem na paczkę swoich GG. Może nie skończy całej przed końcem wizyty. – Wiem też, co to alkohol. Wszystko jest dla ludzi. Moja babcia na przykład uważała, że nic tak nie suszy wrzodów żołądka jak spirytus. Dlatego zawsze po przebudzeniu, na czczo, wypijała pięćdziesiąt gramów spirytusu.
Usłyszałem, jak moja nowa plomba za sto siedemdziesiąt kłapie w starszą, za dziewięćdziesiąt pięć.
– Pomogło?
Wzruszyła ramionami.
– Sekcja po śmierci nie wykazała śladu wrzodów. – Wyprzedziła moje pytanie: – A czy je miała wcześniej, nie wiadomo. Ona twierdziła, że tak i że wysuszyła, a z babcią nikt nie dyskutował – urwała i zgasiła papierosa. – Ale nie o tym mieliśmy mówić. Jak powiedziałam: nie pochwalam nadużywania papierosów ani alkoholu. – Powiedziawszy to, odetchnęła głęboko, jakby zabierała się do drugiej, jeszcze gorszej części perory. Dopiero teraz, niemal po minucie od zaciągnięcia, resztka dymu opuściła głębokie rejony jej szczupłej klatki piersiowej.
Zaryzykowałem:
– A pomarańczkę mogę sobie obrać?
Przypatrywała mi się chwilę, mrużąc oczy i przekrzywiwszy lekko głowę.
– Ja też czytuję Chandlera, chłopcze. Nie igraj! – Kościsty palec uniósł się i dwa razy uderzył w powietrze.
To wyglądało naprawdę groźnie.
– Sprawa jest taka. Opowiem ci mój sen. Z przedwczoraj.
Teraz między plomby trafił język, więc nic im się nie stało. Język zabolał. Wystarczyło mi inteligencji, by nie otwierać ust, bo mogłem tylko mówić na „h”: Hale ha hie hestem hecjalistą hod hnóf!
Ale ona nie czekała, aż mi się poprawi.
– Tak więc śniło mi się, że szłam sobie przez stary targ warzywny… Ten, który był w Rennita – sprecyzowała. Skinąłem głową, choć nie pamiętałem, gdzie leży taki kraj. – Idę więc przez ten targ i nawet pamiętam, czego szukałam – takich małych perłowych cebulek. Ale tych fałszywych! – uzupełniła pośpiesznie, żebym sobie nie pomyślał. – Wiesz, ścinasz główkę nasienną pora i na korzeniu robią się te wspaniałe małe, niby perłowe cebulki. Niektórzy uważają, że prawdziwe są lepsze, ale ja nie! – Najwyraźniej czekała na moją opinię, więc pośpiesznie przychyliłem się do małych, niby perłowych. Pani Groddehaar kontynuowała: – Idę więc między straganami, wszystko jest takie realne i realistyczne… Poznaję niektórych sprzedawców, witamy się i tak dalej. I nagle wkracza absurd. – Uniosła brwi, tak więc zrozumiałem, że na scenę wkracza absurd. – W tym śnie, na tym targu, przypominam sobie, że za takim dużym kramem stoi moja lodówka! – Teraz ja uniosłem brwi. Żeby okazać, że widzę dobrze ten absurd. – Moja lodówka… A w niej jest jeszcze spory zapas perłowych cebulek! – Plasnęła dłonią o kolano. Plaśnięcie się nie udało z powodu spiczastości tej części ciała. Zaczęło mnie to wszystko nieźle bawić. – Zachodzę za kram… – zawiesiła dramatycznie głos.
– A lodówki nie ma! – wskoczyłem w lukę.
Oniemiała, a ja, widząc to, też skamieniałem. Po cholerę otwierałem ten głupi dziób?!
– Skąd wiesz?
– Jestem detektywem – wykrztusiłem. I nagle poniosło mnie: – Ludzie opowiadają mi różne rzeczy, a zazwyczaj na końcu jest zadanie dla mnie. Rozumiem – mam odnaleźć pani lodówkę i…
– Czyś ty zwariował?! Jaką lodówkę?
– Przecież pani powiedziała…
– Ale to był sen! Jak chcesz szukać wyśnionej lodówki?
– No to nie wiem – poddałem się.
– Bo to nie wszystko. – Sięgnęła po golden gate’y, poderwałem się i podałem jej ogień. Przypalając, rzuciła mi spojrzenie. Chytre i badawcze. Poczułem, że robi mnie w konia. – Lodówki rzeczywiście nie było. Ukradli mi ją. W tym śnie byłam bardzo zła. I obudziłam się. – Puściła kółeczko. – Pośmiałam się trochę z siebie… – przyznała, a ja pomyślałem: A kto jeszcze by się odważył?
– No i wyglądało na to – kontynuowała pani Groddehaar – że to tyle. Po prostu zabawny sen: moja lodówka na targu, ukradziona… – prychnęła cicho. Strzepnęła popiół. – Jadę tegoż dnia do Verinciego po kapelusz. Miałam odebrać poprzedniego dnia, ale mnie zirytował przy przymiarce i postanowiłam go trochę ukarać.
Oczyma duszy zobaczyłem, jak personel biednego Verinciego czeka cały dzień, a on sam trzyma w drzwiach kapelusz, podczas gdy jej nie ma i nie ma… Boże! To ten Verinci?!
– Przyjeżdżam, kapelusz gotowy, nawet ładnie się trzyma… A Georgio podchodzi do mnie i mówi: „Madame, muszę panią przeprosić…”. Uśmiecha się przy tym, szelma. Te jego białe zęby… No, nie o tym miałam… Więc ciągnie: „Madame, ukradłem dzisiaj we śnie pani lodówkę!”. I czeka, że się roześmieję, a mnie… – przyłożyła rękę do piersi i pochyliła się ku mnie – aż ciarki przeszły! Chwyciłam go za klapę marynarki, przyciągnęłam i syczę: „Opowiadaj, łobuzie!”. A on zbladł i zaczyna mamrotać, że to we śnie, że on nawet nie wie, jak naprawdę wygląda moja lodówka, i że to przecież jakaś paranoja, żeby lodówka stała na targu… Rozumiesz? Z każdym zdaniem… jak wy to mówicie: wkopuje się coraz bardziej?
Nagle cała ta scena przed oczami duszy rozwiała się i nie wiadomo, dlaczego przestało być śmiesznie.
– W końcu wyciągnęłam z niego wszystko: to był jakby ten sam sen, tylko od strony sprawcy. On w swoim śnie szedł po targu, zobaczył lodówkę pełną wspaniałego jedzenia, nie mógł się powstrzymać i ją ukradł, i gdy tylko wyszedł z targu, to się obudził. – Zaciągnęła się i chwilę trzymała dym w płucach.
Zrobiłem mądrą minę i poruszyłem językiem. Mogłem już mówić.
– No… To rzeczywiście zadziwiający zbieg okoliczności.
To, co widniało w jej spojrzeniu, było politowaniem. Ale nie zrażałem się:
– Miliardy ludzi codziennie udają się do jakichś łóżek, większość z nich śni. Część zapamiętuje sny. Ze statystyki wynika, że niektóre sny muszą się powtórzyć. – Przypomniałem sobie coś, ale mi przerwała:
– Tylko mi nie mów o milionie małp, które wystukają „Iliadę”!
Nie powiedziałem więc. Milczałem.
– Nie jestem… głupia. Wiem, że milionom ludzi śnią się sny erotyczne, śni im się, że są ścigani, że latają. Ale żeby TAKI sam absurdalny sen, tylko z innego, że tak powiem, ujęcia, śnił się TEJ SAMEJ nocy dwojgu ZNAJOMYCH ludzi? Owen?! Owen?
Tak, to było politowanie.
Mógłbym odetchnąć, ale wtedy nieładnie wypiętrzał mi się brzuch. Właśnie – za mało ruchu! Siedzę i piszę, kiedy siedzę i piszę, a poza tym nic. Zero ruchu…
– Słucham więc?
– To proste. Wyjaśnienie. Potrzebuję wyjaśnienia!
A nie lepiej by było zaangażować jakiegoś naukowca od snów? Jakiegoś psy… Idiota! – proponować jej psychologa?! Zająknąłem się: – Psy…najmniej by był kompetentny… – dokończyłem niezręcznie.
– Nie sepleń. – Potrząsnęła głową. – Nie. Żadne tam uczelnie, stypendia, fundacje… Ja wierzę w ciebie i wierzę, że jeśli się zainteresujesz, to wyjaśnisz ten fenomen. – Pochyliła się do mnie i poklepała, przysięgam, po kolanie. – Jak nie masz w ustach papierosa albo brzegu szklanki, to masz taki fajny bulterierczy zacisk, łapiesz i nie puszczasz. To lubię.
Odsunęła się i popukała w stolik czubkiem palca. Tak czasem gliny stukają czubkiem lufy w drzwi podejrzanego. Omal się nie roześmiałem – to mój dom, mój stolik, tu nie zadziałają żadne mikrofony, nikt nie zareaguje na jej wezwanie! Coś jednak nade mną czuwało, bo zanim nieelegancko parsknąłem, drzwi otworzyły się i stanęła w nich pokojówka.
– Lucy, kochanie, wychodzimy! – Pani Groddehaar odłożyła papierosa i podała mi dłoń.
Zanim zdążyłem jakoś zareagować, wyszły, a potem coś subtelnie pstryknęło, zapewne drzwi do jej rolls-royce’a. Wyszedłem na ganek, pełną piersią odetchnąłem świeżym powietrzem, oddychałem i oddychałem. Dobrze jest żyć! Kto to powiedział? Ktoś, na kogo opadała pięciotonowa prasa, a w ostatniej chwili włączony został dopływ prądu? Ja?
Odwróciłem się, słysząc ciche postukiwanie. Oszołomiony wpatrywałem się w Monty’ego. Drzwi do jego chłodziarki były otwarte, na tacy leżała porcja sprasowanej masy mięsno-kostnej, jakieś dodatki witaminowo-mikro-makroelementarne i cała reszta. A on wpatrywał się w tę porcję, machał ogonem i pytał się mnie, czy może już jeść! Czyli robił to, czego nigdy nie robił i nie zanosiło się na to również w przyszłości. Wizyta starszej pani zreedukowała psa, czego nie udało się dokonać mnie, Pymie i dwóm treserom.
– Weź – powiedziałem spokojnie.
Wziął.
Odłożyłem do jutra naprawę wyrwanej z uchwytów tacki.
Wyszedłem do ogrodu i zwaliłem się w hamak.
Od roku świadomie nie miałem żadnego zlecenia, nie chciałem mieć żadnej roboty, a kiedy w końcu zacząłem się łamać i nawet postanowiłem odwiedzić biuro, to, w którym „zdechł z nudów ostatni pająk”, zjawia się pani Groddehaar i zatrudnia mnie. Do wykrycia złodzieja jej wyśnionej lodówki.
Zaraz, co ja plotę? Przecież złodziej jest znany, sam się przyznał…
No to co mi zostaje? Aha – mogę pojechać do zleceniodawczyni i powiedzieć, że przyśniło mi się rozwiązanie problemu. Przez chwilę smakowałem ten pomysł, choć wiedziałem, że wobec niej nie odważyłbym się na taki numer, nawet mając lufę Globmasera przytkniętą do tyłu głowy. Zacząłem przypominać sobie, jakie w ogóle miewałem sny: po pierwsze, ucieczki, po drugie, ucieczki ze stopami grzęznącymi w asfalcie, po trzecie i dalsze: pościgi, pościgi z nogami spętanymi sznurem czy drutem, następnie: sny o lataniu i o lataniu bez umiejętności latania, oraz spadania różnego rodzaju… Raz śniło mi się, że jestem skoczkiem o tyczce, kilka razy wyrzucano mnie we śnie z pracy, raz przyśnił mi się ojciec, radosny i pełen energii, nierealistyczny, bo takiego nie pamiętałem. Kiedyś przyśniła mi się śmierć prezydenta, ale nie spełniło się, bo po dziesięciu dniach zmarła żona, i to wiceprezydenta. Dwa razy widziałem we śnie sadystyczno-złośliwą Pymę, jeszcze głupsza wizja. Aha – raz leżałem spętany, oczekujący na zarżnięcie: jacyś mafijni rzeźnicy schwytali mnie i zamierzali zaszlachtować nad jakimś wodospadem. Na szczęście obudził mnie jego szum – hurkot odkurzacza, który nie wiadomo dlaczego akurat w tym momencie dostał ataku gorliwości i o drugiej w nocy ruszył do czyszczenia naszej sypialni.
Wyraźnie nie należałem do tych, których senne majaki odznaczały się jakimś wyrafinowaniem. Sięgnąłem po pilota, wystukałem portal i długą chwilę bawiłem się szperaniem po hasłach „sny”, „majaki”, „marzenia senne”, ale było tego od cholery i żadne filtry nie pomagały. W końcu po prostu wywołałem jakiś sennik.
Rany!
„Buraki Kopać”. „Gmerać w Mrowisku”. „Uciekać przed Ślimakami”. „Wypadać z Okna”. „Mieć Obcięte Ręce”. „Płaczące Dziecko”. „Śliniące się Dziecko”. „Spalone Dziecko”. „Bić Nożem po Zębach Czyichś”. „Wypadające Zęby”. „Kruszące się Zęby”. „Stopy Zatopione w Asfalcie”, o – to jakbym znał! „Gnijące Mięso”. „Gówno Psie”, „Robactwo”. „Przyklejonym do Krzesła lub Fotela Być”. „Chora Matka”. „Zmarła Matka”. „Szczerbata Siostra”. „Nad Wodą Latać”. „Młynarza Gonić”. „Młynek do Kawy”…
„Lodówka”? Przeszukałem i znalazłem tylko „Żywe Kalafiory w Lodówce”. „Lodówkę Kraść” – nie było. „Targowisko” – nie było, najbliższy był „Pożar w Sklepie”. „Tonąć w Mleku”… Ale to już znaczeniowo było zbyt odległe. Leżałem chwilę z zamkniętymi oczami, słońce łagodnie dobijało się do mnie przez powieki, było miło, ciepło i miło. I swędziało mnie w środku – co to jest z tymi snami?
Phila nie ma, Pyma w pracy, potem – przypomniałem sobie – ma golfa z tą pulchną i apetyczną Gamaiel. Mogę pojechać pokibicować, jakoś się przecież wytłumaczę z gapienia na opiętą porteczkami pupencję Gamy. A gdy już pomyślałem „pojechać”, coś wybiło mnie z hamaka.
– Monter! – cmoknąłem. Pojawił się z wilgotnym, świeżo oblizanym pyskiem. Nie znalazłbyś na tej paszczy, nawet używając mikroskopu tubingowego, atomu mięsa, wszystko było w brzuszku. – Jedziemy!
Usiadł i zaczął rozważać sytuację. Miałem nadzieję, że się zgodzi.
Już z łazienki włączyłem przez spinacz klimę w bastaadzie i krótki test, bo nie używałem wozu od dwóch tygodni. Ale jeszcze chwilę potrwało, zanim zaliczyłem prysznic i natrysk z zestawu antyperspiracyjnego. Pojechaliśmy wychłodzonym, pachnącym autem do Olvaiolla Hill. Trochę szukaliśmy Verinciego, potem chwilę upieraliśmy się, żeby wejść z psem do sklepu. W końcu stuknąłem ekspedienta w pierś i powiedziałem:
– Zadzwoń, mój śliczny, do pani Groddehaar. Dobrze?
Jego grdyka wykonała piękny skok i wylądowała chyba niżej, niż była wcześniej. Gdzieś w pępku. Odskoczył z przejścia i wyszeptał kilka słów do rogu kołnierzyka. Potem potrząsnął głową i pośpiesznie wyartykułował:
– Pan Verinci oczekuje pana w biurze.
Sam rzucił się do galopu przede mną; Monty Python, chyba dla jaj, zachował się jak prawdziwy pies tropiciel: wysunął do przodu czubek nosa i podążył za nim, choć wystarczył kontakt wzrokowy. Trzymając więc przewodnika dla pewności na kontakcie węchowym i wzrokowym, dotarliśmy do biura słynnego kapelusznika, Hugo Samuela Manolo de Verinciego. Sam HSMV wyszedł zza dużego spinacza WWW; na ekranie terminala widniała plątanina kosmatych linii. Na razie nie można było tego włożyć na głowę, ale – byłem pewien – za jakiś czas powstanie tu coś, za co elegantka wypłaci z konta męża kilka tysięcy. I słusznie – sam spinacz wart był kilkadziesiąt kafli, do tego człowiek. Wysoki brunet, na którego obliczu najwięcej miejsca zajmowała para grubych brwi, przypominających zmiotki do stołu bilardowego. Miękkie mokasyny i flanelowe spodnie, zamiast koszuli miał na sobie coś, co przypominało mi pelerynkę muszkietera, tyle że bez krzyża, godła czy herbu. Puszyste włosy spinała obręcz z kilkoma końcówkami do spinacza, a z tyłu długie pasma na karku zwinięte były w mały koczek. Ale i tak najwidoczniejsze w jego obliczu były brwi, zupełnie jakby na karku siedziała mu mała włochata małpka i trzymała łapki na jego czole.
Podszedł do mnie, ale zatrzymał się dwa metry od nas i skłonił głowę.
– Pani Groddehaar – zacząłem, żeby uprzytomnić mu z kim ma do czynienia i co mu grozi, gdyby sobie to zlekceważył – prosiła mnie o spisanie pańskiej dokładnej relacji z incydentu, jaki wydarzył się przedwczoraj.
Cofnął głowę, nie poruszając resztą ciała, trochę jak szykująca się do uderzenia kobra. Jeden z obiektywów obręczy mimochodem liznął mnie po twarzy.
– Czy naprawdę aż tak cierpiała, czekając na ten nieszczęsny model? – jęknął. – Awaria, na Boga! – Potrząsnął rękami z boku i na wysokości twarzy. – Awaria parowego formierza! Przecież nie mogę odpowiadać za dostawy prądu! – szukał u mnie współczucia.
Sam powinienem poszukać, zważywszy, co za chwilę miałem powiedzieć. Wyartykułowałem dobitnie:
– Nie chodzi o kapelusz. Chodzi o lodówkę!
Skamieniał. Chyba na chwilę umarł, bo Montypyt pisnął i zerknął na mnie pytająco. Każde nieżywe mięso uważa za swoje.
– Lod…dów…ka…ka… Ka-pe… – Coś mu przeskoczyło w instrumentarium, zakaszlał. – Chodzi o ten głupi sen?
Poruszył skórą na czole – małpka poruszyła łapkami.
– Tak. O sen.
Opuściłem „głupi” i zaakcentowałem „sen”. Pstryknąłem ponaglająco palcem w klips mikrofonu przypięty do patki mojej koszuli.
– Madonna Santissi… – Przetarł dłońmi twarz, a gdy oderwał je od oblicza, zmiotki-brwi nadal były na swoim miejscu. – Przecież to tylko… – Przypomniał sobie, komu ukradł lodówkę, i zaczął zeznawać: – Śniło mi się, że idę przez targ…
– W Rennita? – przerwałem mu. Ćwierć sekundy wcześniej uznałem, że jedynym honorowym wyjściem z tej superdebilnej sytuacji będzie bezczelne udawanie, że wierzę w kradzież, jakby miała miejsce naprawdę.
– Tak. Rennita, w dzielnicy Indian River… – Kaszlnął, potrząsnął głową. Zerknął na mnie i nieśmiało się uśmiechnął, jakby pytał, czy się czasem nie bawię jego kosztem? Odpowiedziałem mu twardym spojrzeniem tracącego cierpliwość człapa. Szybko starł uśmiech i kontynuował: – W tym śnie od początku, gdy tylko wszedłem na targ, miałem poczucie, że zrobię coś niedobrego, ale nic na to nie mogłem poradzić… Jakby na karku siedział mi diabeł i kierował moimi krokami. – Znowu potrząsnął głową. We mnie coraz silniej kiełkowała nadzieja, że któraś brew nie wytrzyma i odpadnie. – I kiedy zobaczyłem lodówkę pani Groddehaar, załamałem się. Podskoczyłem do niej i chichocząc, poniosłem za róg. Nikt mnie nie ścigał, nikt nie krzyczał, tylko ja chichotałem. I ten chichot mnie obudził. To wszystko.
– A co było w lodówce?
– Na Boga, skąd mam wiedzieć? Nie otwierałem jej! Ja tylko wiedziałem, nie wiem skąd, czyja to lodówka, i… ją ukradłem, nie wnikając w zawartość!
– Nie wydawało się panu, że jej wnętrze kryje coś niezwykłego?
– A co, na Boga! może kryć wnętrze lodówki!?
– Nie wiem – ciało kobiety, smoka, sztaby lodowego uranu, fałszywe perłowe cebulki…
Zupełnie serio zastanawiał się chwilę.
– Nie.
Stał, pocierając gładko wygolony, może nawet trwale wydepilowany podbródek; nabrałem pewności, że zaraz po moim wyjściu pacnie się w czoło i zacznie zastanawiać, dlaczego nie wyrzucił intruza. Postanowiłem nadać rozmowie ironiczno-satyryczny wydźwięk – ot, coś się ubzdurało starszej pani! Pociągnąłem smycz, wycelowałem palec w Verinciego.
– Proszę nie wyjeżdżać z miasta, a gdyby coś pan sobie przypomniał… – powiedziałem serio, ale najwyraźniej jak potrafiłem uśmiechając się oczami. Podałem mu wizytówkę.
– Dobrze – powiedział potulnie.
No masz! Nie podniósł spojrzenia i nie dojrzał mojego sygnału. Kupił całą tę rozmowę na poważnie. O matko, co teraz robić? Postanowiłem uciekać.
– Do widzenia – powiedziałem i pociągnąłem Monty’ego.
Gospodarz coś odpowiedział, ale raczej przepraszał za coś, niż się żegnał.
Przemaszerowaliśmy przez sklep, wsiedliśmy do wozu. Przypiąłem Montera.
– Od kilkudziesięciu lat ludziska powtarzają, że ten kraj – powiedziałem do psa – schodzi na psy. Najpierw były kradzieże, potem kradzieże wirtualne, teraz okradamy się we śnie i nikogo… Słuchasz mnie? – Poruszył brwią, słuchał. – Najgorsze, że nikogo to nie dziwi! Chyba rzeczywiście schodzimy na psy. – Oblizał górną wargę. – A ty to już w ogóle nie wiem, na co schodzisz.
Monty otworzył pysk i zacisnął zęby na pasie.
– Hej?
Ciąg dalszy w pełnej wersji e-bookaFragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: Ostatnia przygoda (tom 8)
…A mnie mało co dobrego czekało dziś. Praca. Robota. Nowe miejsce zatrudnienia. Splunąłbym na podłogę, gdybym miał choć odrobinę śliny w ustach. Susza.
Upał.
Już się nie cieszę sympatią Stwórcy.
Chyba.
Gdyby tak nie było, gdybym nadal był pupilkiem – wiedziałbym. Niestety, tę zmianę odczuwałem tak mocno i niezawodnie, jakbym szedł w upalny dzień i nagle ktoś wywalił na mnie z siódmego piętra beczkę wody z pokruszonym lodem. Przecież dobrze pamiętam, jak się dowiedziałem, że Stwórca mnie lubi, i Pyma, choć ma inne zdanie w tej kwestii, faktom zaprzeczyć nie może. Kiedy pojechaliśmy do jej mamy z wieścią o zbliżającym się powiciu wnuka, teściowa zdobyła się na gest niezbicie przyjazny, mianowicie oddała nam dwa bilety na musical „Delma w cyrku”. Zaparłem się, że nie pójdę, że nie znoszę tego sortu muzyki, tych bab, co wyglądają, jakby ktoś nanizał na trzpień z nogami cztery opony, a udają osiemnastolatki, tych facetów, co nie mogą długo wciągać bandziochów, bo przecież muszą też podśpiewywać co jakiś czas… Tych dekoracji… Nikt mnie nie słuchał, to znaczy – Pyma. Idziemy, i koniec. Premiera w małym mieście, wszyscy notable, jej koleżanki ze szkoły, jej byłe dwie sympatie, a ona chce im pokazać detektywa, który niedawno uratował Ziemię od najazdu spoza Ziemi. I kropka.
Wypożyczyła mi garnitur! Poszliśmy. I było tak, jakem przewidywał: pięćdziesięciodziewięcioletnia osiemnastolatka, siedemdziesięcioczteroletni dwudziestoletni amoroso, dykta i papa, i fałszująca orkiestra. W pierwszym antrakcie błagałem, żebyśmy wyszli i poszli. Nie. W drugim – płakałem. Nie. Trudno. W połowie trzeciego aktu usłyszałem wyraźnie: „Owen, biedaku. Uważaj. Dostaniesz, czego chcesz, ale nie śpij, bo przegapisz!” Wyostrzyłem zmysły, bo cynk był taki przekonujący… I czekałem do ostatniej minuty trzeciego aktu. Już stały babusie z koszami plastykowych kwiatów, już co poniektórzy obmacywali kieszenie w poszukiwaniu numerków do szatni. Na scenie udającej cyrkową arenę tańczył otoczony wianuszkiem facetów w czarnych rajtkach biały rumak, przewodnik tego baletu. I tak się rozochocił, tak wywijał, podskakiwał, aż się wybił w powietrze, zakręcił… i zahaczył nóżką o czarnego konika. I wylądował na lewej połowie twarzy na deskach sceny, a reszta ciała po chwili ułożyła się na nich też. Nie powiem, że się szybko poderwał, o nie – dyrygent musiał z osiem taktów powtórzyć, zanim biały wałach chwiejnie się wyprostował, ale już nie wirował i nie skakał. Dokończyli koledzy, nieco bezładnie improwizując… A ja ryczałem na całe gardło. Śmiali się wszyscy, nie było wyjątków, albowiem pięknie facet gruchnął, lecz elita miejscowa chichotała kulturalnie! A ja uważałem, że skoro Pan zesłał mi chwilę humoru po czterech godzinach siedzenia w cudzym garniturze, to muszę okazać wdzięczność, no bo jakże to: serwuje mi się taki numer, a ja zdawkowe „chi-chi!”? O nie, Owen Yeates jak jest wdzięczny, to to widać. I słychać.
Było słychać.
Zwłaszcza jak ta serdelka wyszła się kłaniać, główna rola kobieca, a za nią ten koń biały. Z opuchniętą połową twarzy, z której opadł cały puder i starła się szminka!
To był pierwszy raz, kiedy się dowiedziałem, że co jakiś czas mogę liczyć na pomoc z najważniejszego kierunku.
Potem przekonałem się o tym dobitnie kilka razy, może kilkanaście. Przecież w końcu żyłem!
Dziś jednak czułem, że jestem osamotniony. Parasola nad głową nie wyczuwałem, nikt nie głaskał mnie po głowie. Musiałem radzić sobie sam. A dzień nie zapowiadał się wesoło.
Pojechałem do pracy (co za ponury początek zdania!) vantourem.
Mieliśmy rezydować w niewielkim na oko, ale rozległym piwnicznie domku na peryferiach, kawałek za Cicero. Filia wydziału kontroli podatkowej, dział statystyki wielkoformatowej. Żeby nikomu nie przyszło do głowy przyjść tu z formularzem podatkowym. Pracując w takiej jednostce, nie powinienem rzucać się w oczy taką furą jak bastaad. Musiałem więc przebyć drogę wozem z klimatyzacją efektywną niczym jednoręki górnik, nie mogło to się skończyć dobrze. Po drodze jeszcze raz wysłuchałem cyfrowego głosu powtarzającego, co powinienem wiedzieć o swoich nowych pracownikach. Pracownicach. Wyszło mi, że chyba mam lekcje dobrze odrobione.
Zaparkowałem w obszernym garażu, na razie dość chłodnym, zamknąłem drzwi, wewnętrznym korytarzem dotarłem do salonu. Miał udawać – i dobrze się spisywał – poczekalnię. Stały tu pod dwoma ścianami kanapy, między nimi dobrze dopasowany wysokością imponujący stół, operacyjny, można by na nim śledzić inwazję Hitlera na Brytanię. Jakieś fotele, cztery podajniki napojów, ulotki na stelażach i pęczki pisaków. Oglądałem to wcześniej i wiedziałem, że nie ma się czego przyczepić.
Z korytarza, a właściwie ze znajdującego się w połowie jego długości właściwego pokoju operacyjnego dobiegła mnie salwa śmiechu. No, trzeba stawić czoło przeznaczeniu. Przecież świetnie widzą na podglądach, że ich nowy szef już jest.
Idziemy.
Wszedłem do operacyjnego. Udały, że przerywają miłą rozmowę, i stanęły ni to w postawach zasadniczych, ni to kuszących.
Skinąłem głową, powiedziałem „dzień dobry” i przysiadłem na skraju stołu. Nie pozwoliłem sobie na chwilę ciszy wypełnionej wymianą spojrzeń.
– Matrina Hollywater – powiedziałem patrząc w oczy wysokiej, dość ciężko, ale jeszcze kształtnie zbudowanej Afroamerykance. – Wiek opuszczam, zwolniona czy też przeniesiona z żandarmerii w stopniu sierżanta. Słabo strzela, za to niemal ze wszystkiego. Rozwódka.
– Anya Buonaparte Panagiotidis – przeniosłem wzrok na drugą ciemnoskórą podwładną. – Panna. Policjantka, wybitnie strzela z czterech najpopularniejszych pistoletów służb mundurowych.
Skinęła głową. Nie wiem, czy podziękowała za ocenę umiejętności strzeleckich czy tylko zgadzały jej się dane.
– Jane Mary Braden – przedstawiłem pozostałym paniom trzecią koleżankę, białą. – Rozwódka z czteroletnią córeczką. Policjantka. Porucznik. Znam wyniki z siedmiu broni i jestem pod wrażeniem. Ja sam strzelam gorzej, a moją jedyną zaletą jest to, że strzelam z zaskoczenia. Chętnie w plecy.
Wstałem i wymieniłem z koleżankami uściski dłoni. Nie dało się o tych uściskach nic powiedzieć. Wróciłem na stół.
Jane Mary Braden miała wielką masę najcieńszych włosów, jakie widziałem w życiu. Gdyby były normalnej grubości, a nie cieniutkie jak… włoski z futerka myszy, miałaby ich na głowie stertę, szopę, stóg. Cieniutkie i leciutkie przy każdym poruszeniu głową falowały i podlatywały jak podczas zdjęć podwodnych. Musiała je mieć krótko obcięte, inaczej ciągle zakrywałyby twarz.
Anya Buonaparte Panagiotidis, twarz wydłużona, jak z ikony – kto tak malował kobiety? Gauguin? – duże wypukłe oczy, długi nos, nostalgiczny wyraz oblicza… Mulatka, wzruszający – nie wiem dlaczego – pieprzyk na konsze lewego ucha, wyglądał jak mały kolczyk z agatu. I spory biust. Lekko maskowany luźną bluzką, ale pozostawiono mu sporo możliwości prezentacji.
Matrina Hollywater na pierwszy rzut oka wyróżniała się nieco przesadnie pomalowanymi wargami, to znaczy szminka na nich miała też za zadanie maskować malutką bliznę w lewym kąciku ust. Czy ktoś trzymał w tym kąciku ostrze noża? Czy jako dziecko skaleczyła się pijąc z nadtłuczonej szklanki?
– Nie oczekujcie peror i planów. Na razie nic nie wiem. To znaczy, wiem o was sporo, ale to papiery. Na przykład każdego by zdziwiło, że wszystkie trzy znalazłyście się tu z podobnego powodu. Z powodu molestowania.
– Tyle że to nie ja byłam molestowana – wskoczyła mi w słowo Matrina.
Jak na wysoką kobietę przystało, przemawiała niskim, lekko bluesowym głosem.
– Wiem, w twoich aktach stoi, że niemal zgwałciłaś kolegę z oddziału…
– Nie wiem, czy mi pan uwierzy, ale ten palmus wsadził mi łapę pod spódnicę w szatni, a kiedy go znokautowałam drzwiczkami szafki, oświadczył, że go ogłuszyłam, a jak się ocknął, właśnie kończyłam się onanizować za pomocą jego… niego – dokończyła.
– Ja miałam romans – oznajmiła Panagiotidis. Miałem dziwne wrażenie, że nie dam rady myśleć o niej jako o Anyi Buonaparte. – Z przełożonym. Uznał w pewnej chwili, że to mu może zaszkodzić w karierze, a jeśli będzie ofiarą molestowania, przeciwnie, nawet powinno pomóc. Więc zakapował mnie… właściwie nas. I wypunktował moją agresywną rolę. Nawet jakiś strzęp nagrania przedstawił… – Wzruszyła ramionami. Przez kilka sekund pożerała mnie wzrokiem, ruszając żuchwą na boki, potem powiedziała: – Wiem, że mam nazwisko, które brzmi jak nazwa leku na przeczyszczenie i mogę sobie z tego żartować. Ale tylko ja.
Popatrzyłem na trzecią podwładną.
– Ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia – odezwała się po raz pierwszy. Mówiła nie tyle cicho, ile w taki sposób, że człowiek odruchowo nastawiał uszu, spodziewając się albo informacji o wysokiej wygranej w lotto, albo pytania, czy już przestał spuszczać łomot swojej żonie.
– Hm… nie oczekuję zwierzeń. Chciałem tylko jakoś zagaić… – powiedziałem, kiedy stało się pewne, że już skończyła i nie ma na co dłużej czekać. Wstałem i przeciągnąłem się. – …bo chcę wam uświadomić, że tworzymy chwiejny zespół, który powstał nie wiadomo po co. Może to taki ściek, gdzie będą upłynniać wszystkich niewygodnych, ale jednak niewinnych i dobrych fachowców. Patrzcie, już na starcie same antagonizmy: szef mężczyzna, podwładne kobiety, z kolei wśród was najwyższą szarżę ma biała. Czyli powinniśmy się pożreć, pociąć i dać sobie popalić. Proponuję odejść od tego scenariusza i zachowywać się normalnie. Ja was nie będę molestował, natomiast z waszej strony nie oczekuję podobnych deklaracji, bo to by mi uwłaczało.
Podszedłem do lodówki, w której zostawiłem trzy dni temu karton z wódką. Nie pytając, nalałem po słusznej dozie i nikt nie zaprotestował. Uniosłem szklankę.
– Nowa sekcja, nowe życie, nowe radości.
– Oby – mruknęła bluesowa Matrina.
Wypiliśmy.
– A tak generalnie, ma pan pojęcie, co to jest? – zapytała Jane Braden, pokazując obiekt kolistym ruchem ręki. – Mnie się kojarzy z archiwum.
– Właśnie, czy to jakieś „Archiwum X”? – sprecyzowała Matrina.
– „Archiwum X”? – powtórzyłem dość bezmyślnie. – To znaczy co: zbiór zdjęć dla dorosłych napalonych i niewyżytych?
– Nie, to taki odstojnik, mogilnik nierozpoznanych spraw, do których doszywa się niezwyczajne okoliczności i podsuwa jakiejś parze nieudaczników – wtrąciła się Panagiotidis. – Taki serial.
– Nie, nie sądzę, by to było to i by mi to odpowiadało. Ale na wszelki wypadek obejrzę – obiecałem.
Nalałem po jeszcze jednym, mniejszym. Na czczo, z rana i w taki upał wchodziła ta stolichnaya jak gwóźdź w kisiel.
– Jutro zaczniemy rozpakowywać pudła z aktami, to się zorientujemy, co jest grane – oświadczyłem.
– A ZNP? – zapytała Panagiotidis.
– ZNP?… – powtórzyłem z mętlikiem w głowie. – Czy masz na myśli…
– Zespół napięcia przedmiesiączkowego. Kilka słów o nim.
Wymieniły między sobą znaczące spojrzenia.
– Hm… Cóż, myślałem, że jesteście już dużymi dziewczynkami i wiecie na ten temat cośkolwiek. Ale skoro nie… No więc zespołem napięcia przedmiesiączkowego nazywamy kompleks objawów…
– Nie! Chodzi o dowcipy! – przerwała mi Jane Mary. – Każdy nasz szef za święty obowiązek uważał poinformowanie nas, że ZNP możemy sobie odreagowywać w domu, że to nie może wpłynąć na jakość pracy, że humorki mamy zachować dla swoich chłoptasiów…
– No to wszystko wiecie. Co więcej mam powiedzieć?
Atmosfera jakby zelżała nieco. Co prawda dopiero jak przestały się śmiać wzbudzone upiornym chrapliwym chichotem Matriny.
– Dobra, może z panem będzie inaczej – powiedziała Panagiotidis.
Pozostałe dwie wzruszyły brwiami i zasufitowały.
Przyłapałem się na myśli, że jakoś nadal nie potrafię myśleć o Panagiotidis jako o Anyi Buonaparte. Chyba wyczuła, że o niej myślę.
– A czego pan od tej pracy oczekuje? – zapytała.
– Na pewno nie siedzenia i gmerania w teczkach.
– Czy dlatego położył pan nacisk na umiejętności strzeleckie czy to tylko… dowcip?
Chyba nie tak chciała skończyć pytanie.
– Jedno i drugie. Informacje o innych waszych umiejętnościach, może i specyficznych, są nieobiektywne, bo podane przez nieobiektywnych szefów. Dlatego wiem o nich, ale niemal nie biorę ich pod uwagę.
Skinęła z aprobatą głową. Dziękuję – pomyślałem – nie było łatwo na to zasłużyć.
– Możemy się spodziewać niemiłych spraw – powiedziałem z namysłem. Tyle sam wydedukowałem. – Te miłe zagarną inne agendy, ale to są rutynowe robótki. Nam powinny przypaść takie, za które wdzięczny nie będzie nikt, a podłoży świnię każdy.
– Lubi pan takie dymanie? – wypaliła milcząca dotąd raczej Braden, porucznik Braden.
– Dymany jest ten, co o tym nie wie. Skoro wiem, to nie dam się. Nie dam was. Nie damy się. Po prostu mogą na nas spłynąć zadania nie bardzo nadające się dla instytucji rządowych. – Westchnąłem. – Zapewne wiecie, że jestem czy też byłem do wczoraj prywatnym człapem…
– Który wspierał swoim intelektem stróżów porządku i ładu w całym kraju – przerwała mi entuzjastycznie Matrina.
Albo się upiła tymi dwoma naparstkami, albo robiła ze mnie wała.
– Słusznie – kiwnąłem głową. – I coś takiego marzy mi się i tu, tyle że w ramach państwowości i praworządności. Jakby zamieniono mi licencję na etat.
– Czy to dla pana stworzono tę komórkę?
Odwracałem się po butelkę, dlatego nie od razu się zorientowałem, kto tak podle dźgnął mnie w plecy. Oczywiście pani porucznik.
– Wiecie co? Prywatnie przyznam, że nie pytałem. Bo żadna odpowiedź by mnie nie satysfakcjonowała.
Zapanowała cisza. Zapadła, zawisła nad nami.
– Wie pan, w mojej sytuacji – powiedziała cicho najwyższa z kobiet, Matrina – mogłam wybrać honorowe odejście albo etat tu. Wybrałam to drugie, a wtedy mi powiedzieli prywatnie, że idę na śmietnik. Ale bardzo bym chciała udowodnić kilku kutasom, że to oni siedzą w dołach z gównem, a nie ja.
– Wszystkie mamy podobne odczucia – poderwała się Panagiotidis.
– Kurtyna, orkiestra gra hymen, dzieci rzucają kwiaty, staruszki płaczą, inwalidzi odrzucają protezy i ogólne alleluja – wzniosłem ręce ku górze jak hinduska tancerka. Czy kaznodzieja. Raczej kaznodzieja.
Braden parsknęła śmiechem.
– Jak żona wytrzymuje z panem?
– Dostaje co pół roku medal.
Panagiotidis podeszła ze szklaneczką.
– Naleje mi pan jeszcze jednego? Jestem strasznie spięta.
Powstrzymałem się od komentarzy i błyskotliwych puent. Nalałem wszystkim.
Panagiotidis popatrzyła na koleżanki pytająco. Obie skinęły głowami. Coś się szykowało. Braden wyszła bez słowa i wróciła, zanim ja zdążyłem wypowiedzieć choćby jedno. Trzymała w ręku dłoni doniczkę z czymś, co przypominało przerażoną wieżę telewizyjną w Ottawie – długi badyl z odwróconym parasolem na górze – potworne uciernione to wszystko, najeżone.
– Cuccubata – powiedziała. – Od nas. Podlewana rozwija ciernie w liście, przesuszona w jeszcze dłuższe, nawet dwucalowe ciernie.
– Normalnie wącha się otrzymane kwiaty – powiedziałem, rozpaczliwie szukając dowcipniejszej odzywki.
– Nie liczymy na to…
– Nawet w najśmielszych marzeniach…
Cóż, dowcipne odzywki wyszły wszystkim. Bez kompleksów zatem… Odstawiłem płaską stabilną donicę, wskazałem ręką kierunek.
Przeszliśmy do salonu, rozsiedli się wygodnie w fotelach i na kanapach i solidnie przepaplaliśmy dwie godziny. Poszła butelka i połowa drugiej.
Byłem zachwycony zespołem.
Dwie miały śliczne nogi. Jedna wspaniały biust. Wszystkie trzy były młodsze ode mnie. Na szczęście nie mogłem być ojcem żadnej z nich.
Chociaż… czy to już jest szczęście?