Władczyni mroku - ebook
Władczyni mroku - ebook
Nie możesz pozbawić jej przeszłości i uniknąć konsekwencji
Megan Rivers jest tak przeciętna, jak tylko może być trzydziestoletnia kobieta mieszkająca w San Francisco. Jedyną rzeczą, którą ją wyróżnia, jest niezwykły tatuaż na plecach.
Jej zwyczajne i nudne życie zmienia się w dniu, w którym oblewa swojego szefa kawą. W niewyjaśnionych okolicznościach napój zamienia się we wrzątek. Megan oczywiście natychmiast zostaje zwolniona. Kolejne dni obfitują w coraz więcej trudnych do wyjaśnienia wydarzeń. Ludzie z otoczenia Megan umierają, a w niej budzą się niepokojące zdolności. Na świecie zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy…
Kiedy w życiu kobiety pojawia się tajemniczy i nieziemsko przystojny Nicholas Marlowe, Megan nie może oprzeć się wrażeniu, że zna go doskonale. Jakby spędziła z nim wieczność…
__
O AUTORCE:
K. C. Hiddenstorm urodziła się w 1987 roku. Jest pisarką pochodzącą z Białegostoku, której cechą rozpoznawczą jest prosty, chwytliwy język i duże poczucie humoru
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66338-22-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nocą, gdy spałam, zły człowiek wdarł się do mojej komnaty i skradł cały mój świat. Niszcząc go bestialsko, posłał mi bezduszne spojrzenie swych upiornych, zimnych oczu. Pozbawiona wszystkiego po tak zatrważającym upadku nigdy już nie miałam podnieść się z kolan. Nauczyłam się jednak władać słowem i obłaskawiałam magię, by posiąść dar tworzenia. I zbudowałam sobie inny świat – świat, którego nikt mnie nigdy nie pozbawi, do którego nikt nigdy nie będzie miał dostępu.
Hej, hej, przybyszu z daleka! Czy wiesz, jak wielką zyskałam moc? Nie jesteś choć trochę zdumiony, choć trochę zaniepokojony, nikczemny złodzieju dusz?
Powinieneś, zaprawdę, powinieneś.
Ta moc jest przerażająca.
– Megan Rivers, Piekielny talentKobieta w fioletowej peruce szła wąską uliczką, a Vinnie pomyślał, że właśnie zobaczył najpiękniejszą dziwkę na świecie. Bo to, że ta laseczka była dziwką, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Jej krzykliwy strój mówił sam za siebie. I jeszcze te buty! Długie do półuda, czarne lateksowe kozaki na obcasie tak wielkim, iż śmiało można by za jego pomocą przeprowadzić badanie prostaty. Niebywałe, że ta mała kroczyła w nich tak… że w ogóle w nich kroczyła.
Pstrokatą sukienkę nosiła niewyobrażalnie krótką i każdy, kto przechodził obok Panny Czarne Kozaki, wiedział, jakiego koloru są jej majtki. Z kolei dekolt był tak głęboki, że piersi prawie z niego wyskakiwały. Wulgarny makijaż i tandetna biżuteria dopełniały dzieła. Dziwka. Dziwka jak nic.
Chryste, ależ ona się poruszała! Jej biodra kołysały się zmysłowo, obiecując najdziksze rozkosze każdemu, kto zechce położyć na nich ręce.
Vinnie zdecydowanie chciał.
Sapnął, poluźniając krawat. Szybko zrewidował zawartość portfela i ruszył w stronę kobiety. Zaraz sprawdzimy, co potrafisz, mała – pomyślał, czując narastające podniecenie. Od wizji tego, co będzie robił z tą laleczką, niemal kręciło mu się w głowie.
Kobieta przystanęła na moment, żeby podnieść coś z ziemi, być może monetę. Prostując się, zerknęła prosto przed siebie. Nawet w dogasającym świetle kończącego się dnia Vinnie zauważył niesamowity kolor jej oczu. Są niebieskie. Nie, granatowe. Są granatowe – ocenił, a jego szczątkowa intuicja pisnęła cichutko: Żaden człowiek nie ma takich oczu. Nie ma prawa mieć.
Vinnie zignorował ją.
Uśmiechnął się głupkowato, strzepnął niewidzialne paprochy z poły marynarki i pomachał do kobiety. Zachęcona tym gestem ruszyła w jego stronę. Stukot jej obcasów odbijał się głośnym echem na brukowanym chodniku i wydawał się w jakiś sposób złowieszczy. Dla napalonego Vinniego brzmiało to jednak jak najpiękniejsza muzyka lub może rytm, jaki przy odrobinie szczęścia będą wybijać ich splecione ciała.
Jakby odczytując jego myśli, kobieta uśmiechnęła się bezwstydnie, choć też odrobinę wyniośle, tajemniczo. Nie wiedzieć czemu, jej uśmiech zmroził Vinniemu krew w żyłach.
Jednak mężczyzna zignorował również i to.
Zdawał sobie sprawę, że był nieco nerwowy. Matko Boska, każdy księgowy jest mniej lub bardziej nerwowy. Zwłaszcza gdy okazuje się, iż w księgach rachunkowych jest drobny błąd, na skutek którego w firmie brakuje dwóch milionów cholernych franków! W takiej sytuacji można się ciut zdenerwować. Można też postarać się rozładować ten stres towarzystwem takiej miłej damy jak ta, którą Vinnie miał zamiar za chwileczkę lepiej, a raczej dogłębniej poznać.
Stres można również rozładować, wypalając skręta, o czym Vinnie wiedział i czego też nie omieszkał uczynić kilka godzin wcześniej. Nie żeby od razu skuł się jak te hipisowskie ćpuny przesiadujące w parku, ot, ściągnął kilka dymów w sam raz na stłumienie nerwów. Wielkie mi halo.
Vinnie nie uważał się za narkomana. Chryste, nie! Był poważnym człowiekiem, szanowanym człowiekiem na poziomie! Po prostu znalazł się w podbramkowej sytuacji i musiał się wyluzować. Mógł wprawdzie kupić sobie butelczynę jakiegoś sikacza i ubzdryngolić się jak ta lala, ale nie przepadał za alkoholem. Ponadto od jakiegoś czasu korciło go, żeby zapalić trawę, a odkąd zjawił się tu ten amerykański gwiazdor, ulice pękały w szwach od cwaniaczków sprzedających to i owo. Grzechem byłoby nie wykorzystać tak fartownego zrządzenia losu.
Narkotyki w połączeniu z podnieceniem potrafią skutecznie zaburzyć osąd i wypaczyć percepcję. Dlatego też Vinnie mylnie założył, że to, co widzi, lub wydaje mu się, że widzi, to tylko skutek uboczny wypalonego skręta.
Skrzydła. Ona. Miała. Skrzydła.
Czarne! Ogromne!
Vinnie zamknął oczy, policzył do trzech i ponownie je otworzył. Nic. Skrzydeł nie było. Tak, to zdecydowanie przez trawę – zawyrokował, śmiejąc się nerwowo.
Zorientowawszy się, iż gapi się tępo przed siebie z rozdziawionymi ustami, pośpiesznie je zamknął. Kobieta podeszła do niego, rzucając zalotne „hej”, a Vinnie w jednej chwili zapomniał o wydumanych skrzydłach. Ba, o całym świecie.
– Hej, piękna. Jak masz na imię? – Vinnie poczuł, że na policzki wypełza mu rumieniec. Włoski na karku uniosły się jak naelektryzowane.
– Lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział – usłyszał w odpowiedzi.
Jezusie, jakiż ona miała zmysłowy głos! Maleńką cząstką świadomości zaczął niejasno podejrzewać, że mógłby się spuścić, nawet gdyby ta panienka po prostu siedziała obok i czytała mu książkę telefoniczną.
– Och, rozumiem – odparł, rozumiejąc tyle co woźny na seminarium z astrofizyki. – Pomyślałem, że może moglibyśmy…
– Zabawimy się, cukiereczku, tego chcesz? – spytała kobieta. Zakołysała biodrami, polizała palec wskazujący i zakreśliła na swoich piersiach wymyślny wzór, kończąc go na koronce czarnych majtek odważnie wyglądających spod sukienki.
Vinnie stęknął cicho. Jego spodnie stały się w jednej chwili niemożliwie ciasne.
– Ile? – spytał bezceremonialnie, wyciągając z kieszeni portfel. Próbował zapanować nad drżeniem rąk, lecz skutek był mizerny.
– Nie chcę twoich pieniędzy – odparła z rozbawieniem. Dopiero teraz Vinnie zdał sobie sprawę, że kobieta mówi z bardzo dziwnym akcentem.
– N-nie? – wybełkotał. – To czego chcesz?
Kobieta przysunęła się do Vinniego, kładąc mu ręce na piersi. Uderzył go jej zniewalający, lekko piżmowy zapach.
– Twojej duszy – wyszeptała mu do ucha. – Tego właśnie chcę.
Wariatka. Ewidentnie.
Czy stanowiło to jakiś problem? Bynajmniej. Jeśli ta panienka nie była dziwką, tylko świruską udającą dziwkę, tym lepiej dla niego. Zabawi się z nią i to kompletnie za darmo. No, ewentualnie rzuci parę franków na taksówkę. Vinnie uznał, że to w porządku. Nawet bardzo, kurwa, w porządku. Starszy brat powiedział mu kiedyś, że tylko dwie rzeczy nie są w porządku. Gwałt i seks z dziećmi. O seksie ze świruskami nie wspominał.
Namiętne usta zaczęły całować go po szyi i jego mózg skapitulował ostatecznie, przekazując dowodzenie organowi znajdującemu się niżej. Jęknął, gdy język kobiety począł ślizgać się po jego małżowinie usznej. Portfel wypadł mu z ręki, ale on nawet tego nie zauważył.
– Biedny, sfrustrowany rachmistrz – szepnęła kobieta.
– Skąd… – zaczął Vinnie, ale ona położyła mu palec na ustach.
– Ciii – szepnęła. – Wiem o tobie wiele rzeczy. Na przykład to, że gdy byłeś chłopcem, podglądałeś mamusię, kiedy się kąpała, i robiłeś potem rzeczy, jakich nie powinni robić chłopcy myślący o swoich mamusiach.
Vinnie zesztywniał na te słowa, ale natychmiast wmówił sobie, że to tylko kolejna halucynacja wywołana skrętem. Lekko zdezorientowany spojrzał na kobietę, na co ona uśmiechnęła się, gładząc go po policzku. Następnie jej język na powrót zajął się pieszczotami.
Odsunąwszy w bok cienki materiał sukienki, Vinnie ujął w dłonie jej piersi. W odpowiedzi kobieta mruknęła jak kot, oplatając go nogą odzianą w lateksowy but. Jej jędrne ciało napierało na niego, chętne i gotowe. Zaczął pieścić ją coraz śmielej, jego ręka ześlizgnęła się po brzuchu, przejechała po udzie…
Kobieta gwałtownie cofnęła biodra. Jej dłoń przesunęła się na kark Vinniego, unieruchamiając go. Jęk rozkoszy przerodził się w zaskoczony okrzyk bólu, gdy mężczyzna poczuł, jak ostre zęby zagłębiają się w jego skórze, jak przebijają ją z perwersyjną łatwością. Z rozszarpanej tętnicy trysnęła krew.
A więc to prawda! Wszystkie te historie i filmy to prawda! Wampiry istnieją! – pomyślał histerycznie, próbując wyrwać się z uścisku dziwki-wampirzycy. Oczy chciały wyskoczyć mu z oczodołów, ciepła krew spływała po koszuli, która przylgnęła do ciała, zmieniając się w lepki całun. Ugryzł mnie wampir i zaraz zmienię się w jednego z nich! Wielki Boże, a nasz Panie, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, nie pozwól mi tak umrzeć! Błagam, nie pozwól mi tak umrzeć!
Modlitwy nie zdały się na wiele, piękna nieznajoma nie była wampirem. Po tym jak rozerwała szyję Vinniego, nie zaczęła chłeptać parującej krwi, lecz z zadowoleniem patrzyła, jak szamocze się i walczy, starając się zatrzymać ulatujące z niego życie.
Okrutny uśmiech wykrzywił jej usta, nadając twarzy demoniczny wyraz. Chwyciła głowę Vinniego, obracając ją tak, by móc widzieć jego gasnące oczy, i lodowatym głosem oznajmiła:
– Twoja dusza należy teraz do mnie, nehyyn.
Vinnie chciał protestować i błagać o litość, lecz z jego gardła dobył się tylko niezrozumiały gulgot. Krztusząc się wypełniającą gardło krwią, podjął jeszcze jedną rozpaczliwą próbę wyartykułowania czegoś sensownego, lecz kolejny raz tylko bezradnie zacharczał. Po brodzie pociekła mu spieniona krew.
Kobieta odrzuciła głowę, zanosząc się kraczącym śmiechem, i uzupełniła:
– Twoja dusza i twoje serce.
Równocześnie z wypowiedzeniem ostatniego słowa jej ręka wykonała błyskawiczny ruch, wbijając się w ciało Vinniego, wyrywając wciąż bijące serce z piersi. Vinnie zawył przeraźliwie i zaraz został odepchnięty na ścianę kamienicy.
Niewiarygodne, lecz mimo odniesionych ran wciąż żył. Można było ze wszelkim prawdopodobieństwem przyjąć, iż tajemnicza nieznajoma przyczyniła się do tej koszmarnej aberracji. Widział własne serce leżące na dłoni kobiety, widział, jak ta dłoń się zaciska, miażdżąc je.
Oczy Vinniego poczęły mętnieć, z rozerwanego gardła dobył się ostatni świst. Skonał, zanim jeszcze jego ciało gruchnęło o ziemię.
Śmierć nie wyglądała tak, jak opisywano to w ezoterycznych czasopismach, którymi Vinnie zaczytywał się w wolnych chwilach. Nie było żadnego rozbłysku bieli, tunelu światłości ani życia przelatującego przed oczami. Jego świadomość zgasła nagle jak przepalona żarówka i to było wszystko.
– Miłej wieczności w Piekle, głupcze. Ciekawe, czy ci się tam spodoba? – rzekła kobieta. Odrzuciła serce, które trafiło trupa w brzuch, odbiło się i spadło na chodnik z obrzydliwym plaśnięciem.
Wytarła dłoń o brzeg sukienki i przechyliła głowę, nasłuchując.
Za rogiem zatrzymał się samochód.
Ruszyła za tym dźwiękiem, wychodząc na kolejną uliczkę, nieco większą, lecz równie opustoszałą.
Pomrukujący silnik srebrnego jaguara umilkł, reflektory zgasły. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z cichym pssyt. Ze środka wysiadł wysoki mężczyzna w eleganckim garniturze. Jego przystojna twarz budziła zachwyt w równym stopniu, w jakim napawała grozą. Ogniki tańczyły w jego niesamowicie czarnych oczach niczym płomienie w bezdennych jeziorach. Czarne były również jego zaczesane do tyłu włosy.
Nie fatygując się zamknięciem auta, ruszył w stronę przypatrującej mu się kobiety.
– Śmierć w Paryżu, to takie romantyczne – rzekł.
– W głębi duszy oboje jesteśmy romantykami – odparła, schodząc z chodnika.
Mężczyzna przytaknął skinieniem głowy.
– Wielce gustowny strój, skarbie.
– Przynajmniej nie tak pretensjonalny jak twój garnitur. – Ręka kobiety powędrowała do włosów. Chwyciła kosmyk i zaczęła okręcać go na palcu.
Mężczyzna teatralnie rozejrzał się dookoła i na powrót skierował wzrok na jej pstrokatą sukienkę.
– Nie wyprzedza swojej epoki w przeciwieństwie do tej przedziwnej kreacji.
Kobieta zbyła jego słowa machnięciem ręki. Podeszła do niego, chwyciła za koszulę i wciągnęła w bramę, obok której zaparkował jaguara.
– Proszę, wytrzyj się, mi serith – polecił, wyciągając z kieszeni jedwabną chusteczkę. Przemawiał miękkim tonem, jak kochanek.
Kobieta spełniła prośbę, skwapliwie ścierając z twarzy krew zamordowanego księgowego. Z początku śnieżnobiały materiał przybrał szkarłatną barwę.
Mężczyzna obserwował jej ruchy spod półprzymkniętych powiek, uśmiechając się sennie.
– W porządku. – Złapał ją za przegub. Chusteczka opadła na chodnik jak martwa ćma. – Podobasz mi się z tym wulgarnym makijażem. Wyglądasz jak…
– Dziwka samego Szatana? – weszła mu w słowo.
Mężczyzna zaśmiał się, szczerze rozbawiony.
– Ty to powiedziałaś, skarbie.
Kobieta spojrzała na niego powłóczyście i zamknęła mu usta pocałunkiem. Mężczyzna oddał go z ochotą. Jedną ręką objął ją w talii, drugą ściągnął jej z głowy perukę; Vinnie, gdyby żył, bałby się pewnie, że wystrzeli spod niej stado jadowitych węży. Na plecy kobiety opadły kaskady złocistych włosów, a on z widoczną rozkoszą zagłębił w nich palce.
– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham – szepnął, wpatrując się w nią roziskrzonymi oczyma.
– Tak bardzo jak ja ciebie, mi serith? – spytała.
– Bardziej.
Kobieta pokręciła głową w geście zaprzeczenia.
– To nie jest możliwe.
– Możemy wracać do domu? – Mężczyzna musnął ją palcem w czubek nosa.
– Możemy, ale…
– Tak?
– Chcę go, chcę jego – oznajmiła, stukając w podobiznę wokalisty na plakacie reklamującym koncert The Doors, znajdującym się na ceglanej ścianie za nimi.
Mężczyzna powiódł wzrokiem we wskazane miejsce i po chwili namysłu rzekł:
– Zgoda, dostaniesz go.
Kobieta uśmiechnęła się promiennie i cmoknęła go w policzek.
– Dziękuję. A teraz zabierz mnie do domu.
– Wedle życzenia, moja pani. – Mocniej objął ją w pasie i nagle oboje zaczęli stawać się coraz bardziej przezroczyści, a powietrze wokół nich zafalowało, nasuwając skojarzenie z przepływem prądu konwekcyjnego. Chwilę później zniknęli zupełnie, zmieniając się w smugę błękitnego dymu.
Puf!
I nie został po nich choćby ślad.
W nocnym powietrzu dało się wyczuć ostrą, gryzącą woń przywodzącą na myśl coś złowrogiego.
Niespełna dwa miesiące później świat obiegła tragiczna wiadomość – 3 lipca 1971 roku Jim Morrison został znaleziony martwy w toalecie paryskiego klubu Rock and Roll Circus po przedawkowaniu heroiny. Poszarzała twarz narkomana z krwawą pianą na ustach miała niewiele wspólnego z bożyszczem tłumów, jakim był za życia. Naoczny świadek zeznał, że w oczach martwego artysty malowało się bezgraniczne przerażenie.
Rzesze fanów pogrążyły się w żałobie po śmierci idola. Jak zeznała policji jego dziewczyna, Pamela Courson, muzyk zmarł w ich wspólnym mieszkaniu, biorąc wieczorną kąpiel. Dopiero po trzydziestu sześciu latach miała wyznać światu, jak było naprawdę.
Ciało Morrisona spoczęło na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, odprowadzone przez garstkę najbliższych przyjaciół. Wbrew temu, co w dzień po pogrzebie napisał jeden z dziennikarzy, charyzmatyczny lider The Doors nie został powołany, by śpiewać w anielskim chórze.
O nie. Zdecydowanie nie.1.
Mówi się, że jest tyle rodzajów piekła, ile tylko jest w stanie stworzyć ludzki umysł. Zgadza się. Jean-Paul Sartre twierdził, że naszym piekłem są inni ludzie. To również jest prawdą. Jednak w moim życiu to ja sama jestem swoim piekłem. Tkwi ono w mojej głowie, w mojej umęczonej duszy.
Nie to, że jestem nieszczęśliwa. Ja po prostu nie jestem szczęśliwa. A to różnica. Żyję w przeświadczeniu, że czegoś mi brakuje. Tęsknię za czymś, czego nie umiem nawet nazwać. Wrażenie jest takie, jakbym utraciła coś bardzo ważnego, tyle że nie mam pojęcia co.
Podczas naprawdę paskudnych dni czuję, że się dławię, tkwiąc w obcym świecie, który nie jest i nigdy nie będzie moim domem. Pustka, której nie jestem w stanie niczym zapełnić, doprowadza mnie do szaleństwa.
Jest jeszcze sen. Wciąż ten sam.
Zdjęta najwyższą trwogą kroczę przez umarłe, spopielone miasto, nad którym górują dym i płomienie. Chcę się z niego wydostać i nie potrafię. Próbuję uciec i nie jestem w stanie. Mogę tylko bezsilnie patrzeć, jak wszystko, co kiedykolwiek kochałam, obraca się wniwecz, jak okazuje się, że to, co znaczyło dla mnie więcej niż życie, nie jest niczym innym jak mrzonką. Ulice tego potwornego, martwego miasta spływają krwią broczącą z moich rozharatanych nadgarstków, niebo odarte jest z blasku. Choć po przebudzeniu nie wiem dokładnie, o czym śniłam, to jednak doskonale pamiętam każdy szczegół. Zawsze, za każdym razem. Zapach dymu zmieszanego ze słodkawą wonią mojej własnej krwi jeszcze długo po przebudzeniu wgryza się w nozdrza i wyciska łzy z oczu. To chyba najgorsze ze wszystkiego – być nieszczęśliwym w swoich snach. Gdy nawet tam człowiek nie może znaleźć ukojenia, cóż więcej mu pozostało?
Zrobiło się zbyt ponuro?
Zacznijmy więc jeszcze raz.
Nazywam się Megan Rivers, zdrobniale zapisuję swoje imię „Meggy”, nigdy „Meggie”. Mam trzydzieści trzy lata, niezwykły tatuaż na plecach i uważam, że z moim życiem jest coś nie tak. W lustrze widzę swoją twarz, tyle że nie jest to moja twarz. Jest nie całkiem prawdziwa, nie do końca właściwa. Tak w każdym razie czuję. Poza tym czasem widuję skrzydlate istoty. To nie przywidzenia, wiem, że istnieją. Mój kot, Tabris, również je widzi.
Jak na osobę po trzydziestce jestem potwornie niedojrzała, ale może to dlatego, że nie pamiętam niczego sprzed swoich ósmych urodzin i siłą rzeczy mój mózg uważa się za młodszy, niż jest w istocie. Moja amnezja jest skutkiem wypadku, w którym zginęli rodzice. Właściwie to nawet ją lubię, dzięki niej nigdy nie odczuwałam ich braku. Nie można tęsknić za kimś, kogo się nie pamięta.
Brzmi okrutnie? Może i tak, ale życie jest okrutne.
2.
Czarnowłosy mężczyzna stał na klifie, jego szata tańczyła pod wpływem lekkiej bryzy. Usłyszał kroki dobiegające z oddali, lecz się nie odwrócił. Doskonale wiedział, kto zmierza mu na spotkanie. Zamiast tego zadarł głowę, chcąc lepiej przyjrzeć się nocnemu niebu. Jaśniało purpurą jak ocean krwi. Spojrzał na gwiazdy, czy raczej na to, co w tym miejscu zastępowało gwiazdy – migotliwe iskierki zrodzone z rozpaczy.
Poczuł dłoń na ramieniu i zwrócił twarz ku jej właścicielce.
– Aniołowie upadają właśnie dla ciebie – rzekł. To jedno zdanie, pięć prostych słów, towarzyszyło im od początku, ono było początkiem. Była w nim magia, była w nim moc, jedyny słuszny sens, jedyna licząca się prawda.
Kobieta w czerni uśmiechnęła się, ale jakoś smutno.
– Nie tęsknisz za światłem, kochanie? – spytała.
– Za światłem? – zdziwił się. – Myślałem, że dałem ci wszystko, czego chciałaś.
– Dałeś, najdroższy – zapewniła. – Chyba więc przemawia przeze mnie malkontenctwo.
Dwie pionowe zmarszczki przecięły czoło mężczyzny.
– Malkontenctwo nie leży w twojej naturze, mi serith – zauważył. – I niech ten cień smutku zniknie z twojego głosu. Czyżbyś zapomniała, że niszczyłbym całe światy tylko po to, żeby zobaczyć jedno twoje przychylne spojrzenie? Wymordowałbym całe królestwo dla jednego twojego uśmiechu, wiesz to, prawda? Kocham cię miłością tak silną, że nawet On byłby zawstydzony mocą tego uczucia.
– Nie mówmy o Nim. – W głosie kobiety zabrzmiała pogarda. – To On zmusił nas do zbudowania królestwa w wiecznym mroku, czyż nie?
Mężczyzna przyjrzał jej się z uwagą. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się odrobinę.
– Skąd ta nagła tęsknota za światłem, mój skarbie? – spytał.
– Nie wiem, co ostatnimi czasy przewija się przez mój umysł. Skąd ta tęsknota za światłem, jeśli zakochałam się w mężczyźnie o oczach czarnych jak sama śmierć, w tym, który sam jest nosicielem światła. To doprawdy niedorzeczne – powiedziała, ukradkiem ocierając samotną łzę.
– Przestałem nim być eony temu – odparł, wbijając wzrok w gorejący horyzont. – Jeśli jednak tęsknisz za światłem, dam ci je. Nawet gdybym musiał spalić dla ciebie słońce i sam przy tym oślepnąć, dam ci światło. Dam ci wszystko, czego chcesz, tak bardzo cię kocham, rozumiesz? Jeśli nie, powtórzę raz jeszcze.
– Rozumiem, mi serith, bo kocham cię dokładnie tak samo – szepnęła, zbliżając wargi do jego ust.
Później mężczyzna wielokrotnie odtwarzał tę rozmowę w pamięci, wyrzucając sobie, że to, co się stało, było jego winą. Gdyby tylko wcześniej zrozumiał, co oznaczała ta nagła tęsknota za światłem. Och, gdyby tylko się nad tym zastanowił.
3.
Kiedy teraz analizuję wszystkie wydarzenia, dochodzę do wniosku, że lawina ruszyła 15 sierpnia. Zaczęło się w tramwaju, gdzie dopadło mnie jedno z tych moich widzeń. Kątem oka zauważyłam obserwującą mnie skrzydlatą postać i poczułam, że od patrzenia na nią robię się chora. Czym właściwie były te projekcje? Bałam się użyć określenia „epizod psychotyczny”, choć w takich chwilach jak ta cisnęło mi się na usta. W gruncie rzeczy widzenie skrzydlatych zjaw było jak lekki wietrzyk w ogrodzie moich dziwactw, zdążyłam do tego przywyknąć. Nie miałam tylko pojęcia, że niebawem ów wietrzyk zmieni się w tornado, a ogród przeistoczy się w dżunglę.
Jakiś kwadrans po moim pojawieniu się w redakcji sekretarka powiedziała, że szef chce ze mną pogadać. Nalałam sobie kawy z ekspresu i poszłam do jego gabinetu, nie przeczuwając, jaką bombę zaraz na mnie spuści. Larry wskazał mi krzesło i bez zbędnego owijania w bawełnę oznajmił, że mogę zacząć się rozglądać za nową pracą. Dobrze, że usiadłam, bo poczułam, jak miękną mi nogi. Zwalniał mnie, Chryste!
Próbowałam dojść do słowa, ale nie dał mi szans. Larry był gościem, który nigdy nie był w dobrym nastroju. Teraz zaś jego samopoczucie było gorzej niż fatalne.
Z jego wywodu jasno wynikało, że nawet ktoś, komu zamiast mózgu wszczepiono orzeszek, byłby w tej robocie lepszy niż ja. Zarzucił mi też niekompetencję, co ubodło mnie do żywego.
– Uwierz, mówię to z ciężkim sercem, ale nie ma tu miejsca dla osób takich jak ty, Megan. „Your Magazine” potrzebuje kogoś ze zdrowszym spojrzeniem na świat, kogoś o szerszych perspektywach. – Ton jego głosu nie wskazywał na to, że Larry jest człowiekiem „mówiącym coś z ciężkim sercem”.
I wtedy coś mnie opętało.
– Tak właśnie myślisz, złamasie? – spytałam.
Twarz Larry’ego stężała. Poczerwieniał od gniewu, przybierając barwę wozu strażackiego.
– Coś ty powiedziała?!
– To, co słyszysz, pało. Nazwałam cię złamasem – odparłam miękko, niemal zalotnie.
Jego szczęka opadła, a na mnie spłynęła fala chłodnego spokoju. Byłam opanowana jak rewolwerowiec przed pojedynkiem. Czułam ogromną satysfakcję, widząc, jak wyprowadzam Larry’ego z równowagi, a jego wściekłość nakręcała mnie jeszcze bardziej. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy miałam poczucie, że jestem, kim być powinnam. Byłam wolna, szczęśliwa, nieśmiertelna. Zdałam sobie sprawę, że stoję ponad ludźmi, ponad kodeksami. Nie ograniczało mnie żadne prawo, żadne zasady, bo to ja byłam prawem i to ja dyktowałam zasady.
Jak we śnie podniosłam się z krzesła, czując narastającą moc i delikatne mrowienie wytatuowanych na plecach skrzydeł. Ręka z kubkiem powędrowała przez biurko, obdarzona własnym życiem. Nie zorientowałam się, że wykonuję jakiś ruch, zbyt przepełniona euforią, o jaką przyprawiał mnie płynący w żyłach ogień. Dopiero po fakcie zdałam sobie sprawę, co się stało.
Chlusnęłam na Larry’ego kawą, ale nie to było najgorsze. Ta kawa, wystygła kawa, w jednej sekundzie zmieniła się we wrzątek, który ugotował mu jaja. Ze straszliwą klarownością widziałam parę unoszącą się z jego krocza, nie było mowy o pomyłce.
Larry zsunął się z fotela, zwijając się z bólu, niezdolny nawet krzyknąć. Stękał tylko, głośno chwytając powietrze, wywracając oczyma na wszystkie strony.
Moje wargi wykrzywił mściwy uśmieszek.
Nie czekając, aż ktoś wezwie policję albo egzorcystę, wybiegłam z gabinetu, złapałam swoją torebkę i wyszłam z redakcji. Nikt mnie nie gonił, a mimo to skręciwszy za róg, puściłam się pędem przed siebie, jak gdybym próbowała uciec od nadnaturalnych zdolności, które ewidentnie posiadałam. Pomyślałam: Jak odchodzić z roboty, to z hukiem i wstrząsnął mną suchy chichot. Byłam na granicy histerii. To, co się stało… Ja to zrobiłam. Jezu, zmieniłam zimną kawę we wrzątek. Czy tak właśnie wygląda opętanie?
Wierzyłam, że jednak nie.
4.
Niesamowitego majestatu i niezwykłej urody postać szła niespiesznie kamienistą plażą. Fale przypływu raz po raz obmywały brzeg sukni. W karmazynowym blasku dogasającego dnia jej jasne włosy zdawały się płonąć. Wyglądały jak utkane z żywego ognia. Górskie szczyty majaczące w oddali były niczym pazury, które zadały śmiertelne rany niebu i teraz nurzały się w jego krwi. Zapierający dech w piersi widok, którego nie chciałby oglądać żaden człowiek.
Samael obserwował Lilith z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Czekał na nią.
Kochał ją od dnia, w którym ją ujrzał. To on odnalazł ją na pustyni i trzykrotnie namawiał do powrotu do Raju. Jednak ona, zacięta w gniewie, trzykrotnie odmówiła, skazując się na boskie potępienie. Wtedy i on wymówił posłuszeństwo Bogu, bez wahania stając u jej boku.
A ona wybrała Lucyfera.
Mimo wszystkiego, co dla niej zrobił, wybrała Lucyfera. Teraz jednak nie miało to znaczenia, teraz miał Uzjel. Powiedzmy.
– Czy byłoby nietaktem wznieść toast ziemskim winem? – spytał, wskazując butelkę z ciemnozielonego szkła. Jego niespotykanego koloru tęczówki zamigotały; chłodny fiolet rozpalił się od wewnątrz niespokojnym blaskiem.
– Za miłość wypiję zawsze. – Lilith się uśmiechnęła. – Cieszę się, żeś wreszcie znalazł ukochaną.
– Cieszysz się, że wreszcie przestanę cię męczyć. – Kąciki ust Samaela drgnęły.
Lilith roześmiała się chrapliwie. W tym śmiechu pobrzmiewały hardość i dzikość istoty, która nie bała się sprzeciwić samemu Bogu, byleby tylko nie dać się zamknąć w klatce.
Przespacerowali kawałek, zostawiając Morze Boleści za plecami, i rozsiedli się na ziemi porośniętej zwęgloną trawą. Samael ręką zakreślił koło w powietrzu i zaraz w tym miejscu pojawiły się dwa puchary. Napełnił je i wsunął jeden w dłoń Lilith.
– Smakuje prawie jak krew Chrystusa – oceniła, upiwszy łyk.
Oczy Samaela pociemniały ze strachu. Rękę na pucharze zacisnął tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie.
– Któż przy zdrowych zmysłach chciałby pić krew Chrystusa? To tylko wino.
– Nowa miłość pozbawiła cię, jak widać, poczucia humoru. Swoją drogą, nie najgorsze to wino. – Lilith wyciągnęła przed siebie pusty puchar.
– Miłość rządzi się swoimi prawami, ty wiesz o tym najlepiej – zauważył. W myślach dopowiedział jeszcze, że patrzenie na ukochaną osobę, otulaną ramionami innego, jest najdotkliwszą z tortur, jest jak powolne umieranie dzień po dniu. A on nie chciał już dłużej umierać.
– Wszyscy to wiemy – zgodziła się. Przyjęła napełniony puchar i zaczęła pić.
Samael patrzył na to, czując obrzydzenie do siebie. Zdołał się jednak uśmiechnąć i odkrył, że uśmiech przyszedł mu zaskakująco łatwo. Wyczekał chwili, w której Lilith odwróciła wzrok, i ukradkiem wylał zawartość swojego pucharu na ziemię. Przejechał dłonią nad tym miejscem i pociemniała plama znikła bez śladu.
– Światłość zdolna przepędzić najgorszy mrok, czy nie tego wszyscy łakniemy? – spytał ostrożnie, wiedząc, że balansuje na krawędzi.
Lilith popatrzyła na niego z uwagą. Bogini z ogniami piekielnymi okalającymi głowę.
– Rozkwitające uczucie wpędziło cię w filozoficzny nastrój, przyjacielu.
Słowo „przyjacielu” smagnęło Samaela niczym bicz. Zacisnął usta, myśląc: Przyjaźń to ostatnie, czego kiedykolwiek dla nas chciałem.
– Możliwe, że tak właśnie jest – rzekł. – Uzjel potrafi zawrócić w głowie.
Lilith wybuchnęła śmiechem. Wychyliła się i cmoknęła Samaela w skroń. Wspomnienie tej chwili miało powracać do niego do samego końca.
5.
Ziemskie wino sprawiło, że Lilith zaczęła się czuć dziwnie. Pożegnawszy Samaela, postanowiła jeszcze trochę pospacerować, chcąc uspokoić myśli, które zaczęły się plątać.
Szła, bosymi stopami stąpając po kamieniach, ze spojrzeniem utkwionym w krwawej łunie nieba. Wspięła się na wzniesienie i dostrzegła jaśniejącą postać. Jej twarz wykrzywił gniewny grymas. Widok odzianego na biało przybysza raził w oczy. Nie powinno go tu być. Nie miał prawa.
– Gabriel. – Wypowiedziała imię archanioła tak, że zabrzmiało jak obelga.
W następnej chwili znalazła się tuż za nim.
– Że też chciało ci się brukać szaty – prychnęła. – Myślałam, że nie kalacie się przebywaniem w tym miejscu i odczuwacie ból, schodząc aż tak nisko. Nie szkoda ci energii i zdrowia, Gabrielu, na pałętanie się po moich włościach?
Gabriel obrócił się, spoglądając na nią. Z jego lewego skrzydła opadło kilka piór. Po zetknięciu z ziemią uległy natychmiastowemu spopieleniu.
– Witaj, Lilith – rzekł.
– Czego chcesz?
– Złożyć ci pewną propozycję. Jego propozycję.
– Mam się czuć zaszczycona? – Wściekłość Lilith rosła, wraz z nią ciemniało niebo.
Archanioł wpatrywał się w Lilith z wielkim skupieniem. Wyglądał, jakby szukał odpowiednich słów i argumentów, jakie pozwoliłyby mu jak najszybciej zakończyć tę wątpliwej przyjemności rozmowę i opuścić miejsce, które uważał za potworne.
– Pan chce, byś powróciła do światłości – oznajmił. Podążył wzrokiem za opadającym samotnie piórem i skrzywił się, gdy podzieliło los swoich poprzedników.
Odpowiedzią Lilith był szyderczy śmiech.
– Nikt nie powraca z Piekła i ty dobrze o tym wiesz.
Na twarz Gabriela wypłynął jakiś taki lunatyczny uśmiech.
– Pan jest litościwy, miłościwy. Może On…
– Dość! Nie chcę tego słuchać! – Lilith uniosła rękę. W oddali coś zaryczało. – Nie jesteś tu mile widziany. Odejdź, dopóki możesz zrobić to o własnych siłach.
Gabriel zerknął przez ramię, jakby spodziewał się, że bestia, która wydała ten ryk, za chwilę wyrośnie tuż za nim i rozerwie go na strzępy.
– Kieruję zatem do ciebie me ostatnie słowa – powiedział, wbijając w Lilith poważne spojrzenie. – Jeśli chcesz powrócić do światłości, wiedz, że jest to możliwe.
Lilith nie odpowiedziała. Uniosła wzrok, spozierając na rozbłyskujący w górze krąg białego światła. Gabriel zatrzepotał skrzydłami, poderwał się z ziemi i poszybował w jego stronę. Po chwili zniknął razem z nim.
Lilith sposępniała.
Kiedyś ona również miała takie same skrzydła. Jednak po opuszczeniu Raju uległy transformacji. Ceną za wyrzeczenie się łaski bożej było między innymi to. Niegdyś śnieżnobiałe, obecnie były smoliście czarne, w miejscach, gdzie pióra wypadły – pokryte błoną. Wyglądało to, jakby anioł z diabłem zwarli się w miłosnym uścisku i trwali tak po kres czasu. Było to piękne i straszne zarazem.
Lilith zmaterializowała skrzydła, a gdy złożyły się wokół jej kostek, spojrzała na nie i zachciało jej się płakać. Czy teraz również byś mi ich zazdrościł, Adamie? – pomyślała z goryczą.
6.
Następnego dnia cała ta paranormalna akcja wydawała mi się tylko chorym snem. Jednak Dzień Wrzącej Kawy był faktem. Ludzie z redakcji wydzwaniali, ale nie miałam ochoty z nikim gadać. Co niby miałabym powiedzieć? Że gdy się wkurwię, potrafię zagotować wodę siłą umysłu? Rzeczywiście, świetna historia.
Wbrew obawom policja nie zapukała do moich drzwi. Larry nie wniósł oskarżenia o napaść, fajnie. Raczej nie zrobił tego, bo taki klawy był z niego gość. Myślę, że się bał. Nawet jeśli przeoczył fakt przemiany letniej kawy we wrzątek, to jednak czuł, że coś tu nie gra, i postanowił trzymać się z daleka.
Ode mnie.
Ponieważ byłam niebezpieczna.
Doszłam do wniosku, że za wszystko odpowiedzialny był wypadek z dzieciństwa. Spowodował nie tylko amnezję, lecz także aktywował obszary w mózgu odpowiedzialne za zdolności psychokinetyczne. Tak, to musiało być to. Wmówiłam sobie, że tak właśnie jest. We wmawianiu nie miałam sobie równych.
– Będziesz mnie kochał, nawet jeśli zacznę strzelać laserami z oczu? – spytałam czającego się w rogu Tabrisa. Potwierdził miauknięciem. – Super, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Kocur łypnął na mnie zielonymi ślepkami i przydreptał, ocierając się o moją dłoń. Chciał jeść, znaliśmy się na tyle długo, że umiałam to poznać.
Odrzuciłam kołdrę i wstałam, myśląc, że każdy, kto ma kota, staje się jego niewolnikiem. Ale to było najzupełniej w porządku. Koty to najwspanialsze stworzenia na świecie. Stworzenia magiczne. Obcować z nimi to zaszczyt.
Mniej więcej w połowie korytarza doleciał mnie przeraźliwy koci syk. Klnąc pod nosem, zawróciłam do sypialni i zamarłam.
Tabris czaił się przy drzwiach na taras, a jego syk zmienił się w jednostajny warkot. Powodem był wielki kruk przycupnięty na balustradzie na zewnątrz. Nie, nie wielki. Ten pieprzony ptak był po prostu ogromny!
Pochwaliłam się w duchu za zamknięcie drzwi na taras wczorajszego wieczora – Tabris nie miał jak przypuścić frontalnego ataku. Ostrożnie podeszłam do okna, chcąc przepłoszyć ptaka, ale wcale się nie wystraszył. Siedział sobie, jak gdyby nigdy nic, kanarek z piekła rodem.
– Spieprzaj, Nevermore! No już! Spieprzaj stąd! – zawołałam.
Ptak obrócił głowę i spojrzał na mnie inteligentnym okiem. Złotym okiem.
Kruki nie mają złotych oczu, Megan. Wiesz o tym, prawda?
Przełknęłam ślinę i zerknęłam na Tabrisa. Jego nastroszony ogon kołysał się na boki, miarowo, jak metronom. Kocur w dalszym ciągu warczał, obsesyjnie wpatrując się w kruka. Chyba mu się wydawało, że za moment szkło rozstąpi się pod siłą jego spojrzenia, jak kiedyś Morze Czerwone rozstąpiło się przed Mojżeszem.
Schyliłam się i ostrożnie wzięłam go na ręce. Próbował protestować, jednak gdy zasłoniłam mu ślepka dłonią, zaczął się uspokajać. Poszliśmy na śniadanie, na które nie miałam najmniejszej ochoty.
Memłając suchą bułkę, myśląc o złotookich krukach i incydentach z płynami, wpadłam na genialny pomysł. Zadzwoniłam do Rogera, starego kumpla, i od słowa do słowa zostałam zaproszona na imprezę. Czy zamierzałam pójść?
Och, proszę.
Szklanka jest w połowie pusta czy pełna? Bez różnicy, bo brakującą część zawsze można zalać wódą.
7.
Ciche nawoływanie zbudziło Lilith ze snu. Otworzyła oczy i zrozumiała, że pochodzi ono z głębi jej własnego umysłu. Usiadła na łóżku, czując, jak jej ramiona skuwają się lodem. Włosy opadły złotymi kaskadami, okrywając nagie piersi. Lucyfer poruszył się niespokojnie za jej plecami. Wciąż spał, to dobrze.
Wstała ostrożnie i przywdziawszy szatę, wyszła z komnaty. Nie miała pojęcia, dokąd zmierza, jej nogi – przeciwnie. Prowadziły ją na klif.
Idąc, zauważyła, że wszystko wokoło wygląda nie tak, jak powinno. Horyzont nie żarzył się czerwienią, z ziemi podniosła się dziwna mlecznoniebieska mgła. I jeszcze ta cisza, dziwna i martwa. Nie spodobało jej się to.
Czy to nadal sen? Wizja? Proroctwo?
Harrinh – nieśmiało podsunął jakiś głos.
Wychodząc zza pagórka, ujrzała Gabriela. Wyrastał spośród mgły niczym boży żart.
– Znów tutaj? – powitała go. – Chyba ci wieczność niemiła.
Gabriel długo ważył słowa. Wreszcie rzekł:
– Przystań na Jego akt miłosierdzia. Oferuję to po raz ostatni.
Lilith przewróciła oczami.
– Już ci mówiłam, że nie mam ochoty wysłuchiwać tych bredni.
– To nie są brednie. Gdy Syn Boży powtórnie zstąpi z Niebios, Pan powoła do siebie wszystkich nehyyn oraz mal-esh-immos. Nawet upadłych. Jedynie garstkę pozostawi w wiekuistych ciemnościach ku przestrodze. Wiesz, do której kategorii będziesz należeć? – Gabriel obnażył zęby w nieprzyjemnym uśmiechu. – Pierwsza, która odwróciła się od Boga. Władczyni Mroku. Chyba nie ujrzysz światła.
Lilith poczuła, jak coś w niej szarpie się z przerażającą gwałtownością. Chciała zobaczyć światło. Rozpaczliwie tego potrzebowała. Jednakże było też coś jeszcze.
– Chcesz przez to powiedzieć, że Lucyfer…?
Gabriel powoli pokiwał głową.
– On tak, ty nie.
– To kłamstwo! – Oczy Lilith zapłonęły. – To tylko podłe kłamstwo. Mówisz mi o czymś, co jest niedorzecznością. Nie wierzę w ani jedno przeklęte słowo.
– Skąd więc w tobie ta rozpaczliwa tęsknota za światłem? Jeśli opowiadam tylko kłamstwa, skąd ona się bierze? – Gabriel zmierzył ją wzrokiem. – Wiesz, że mówię prawdę, ponieważ czujesz ją w sercu. Prawda jest tęsknotą.
Lilith milczała, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. Piekielna bogini, której wytrącono z ręki cały świat.
– Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. – Odwróciła się, chcąc odejść.
Gabriel złapał ją za przegub i natychmiast cofnął rękę. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma, zdumiony własną poufałością. Postąpił krok w tył, potem jeszcze jeden i wtedy Lilith rzuciła się na niego. Jedną ręką chwyciła go za gardło, drugą pociągnęła za skrzydło; kilka piór zniknęło w jej zaciśniętej dłoni, jedno opadło, znikając we mgle. Nachyliła się ku niemu, wargami muskając go w ucho.
– Dotknij mnie jeszcze raz, a cię zabiję – szepnęła i silnie pchnęła Gabriela w pierś.
– Błagam o wybaczenie – wyrzęził, rozmasowując szyję. Fragment skalnego nawisu, na którym stał, zgrzytnął złowrogo i runął w przepaść. Gabriel rozłożył skrzydła, zatoczył łagodny łuk i osiadł nieco dalej, na stabilnym gruncie.
– Błagaj o wybaczenie za brednie, które mi opowiadasz. – Mina Lilith wyrażała pogardę, za którą jednak kryła się niepewność. A co, jeśli Gabriel nie kłamał? Wtedy czekałaby ją wieczność bez Lucyfera. Rozdzielono by ich. A na to nie mogła pozwolić. Prędzej dałaby się zabić.
Myślisz, że gdyby to była prawda, Lucyfer nic by ci nie powiedział? Czegoś takiego by przed tobą nie zataił.
– Zastanawiasz się, czy Lucyfer o wszystkim wie? – spytał Gabriel, zupełnie jakby odebrał jej przekaz myślowy. – Rzekłbym, że nie ma o tym pojęcia, choć z drugiej strony… Może przeceniasz siłę jego uczucia. W świetle ponownej szansy na zbawienie mógł przemilczeć pewne fakty, nie sądzisz?
Oczy Lilith nie płonęły, teraz wypełniał je ciekły ogień. Gniew wtargnął do jej serca, a prowadzony był na smyczy przez zaślepiający żal. Już nie wiedziała, co sądzi, i to było najstraszniejsze. Coś mąciło jej myśli, wykrzywiało obraz świata. Jednak jednego mogła być pewna. Lucyfera.
– On nigdy by mnie nie okłamał – wycedziła.
– Och, naturalnie. – Gabriel uśmiechnął się z politowaniem.
– To ciebie nie jestem pewna.
Gabriel udał, że tego nie słyszy.
– Pan jest litościwy i dlatego daje ci ostatnią szansę – podjął z nową żarliwością. – Jest tylko małe „ale”.
Lilith odrzuciła głowę, śmiejąc się chrapliwie.
– Oczywiście, od Niego nigdy nie dostaje się niczego za darmo. – Machnęła ręką na Gabriela. – No, dalej, zaskocz mnie.
– Jeżeli się zgodzisz, zstąpisz na Ziemię, aby przeżyć życie jako śmiertelniczka. Od tego, jak pokierujesz tym życiem, zależeć będzie twoje zbawienie. – Gabriel zrobił pauzę, sprawdzając, jaki efekt wywołała ta rewelacja. – Pamiętaj tylko, że przyjmując ludzkie wcielenie, wyrzekniesz się tego, kim jesteś, zapomnisz wszystko, co znasz.
– To bardzo wysoka cena – rzekła Lilith.
– Bo i gra toczy się o wysoką stawkę. – Skrzydła Gabriela zaczęły bić powietrze. – Jeśli się zdecydujesz, przybądź na ten klif za dwie noce. Po tym czasie propozycja wygasa.
Lilith powiodła wzrokiem za sylwetką archanioła znikającą na tle horyzontu. Dać się zmienić w człowieka i zawalczyć o wieczność z Lucyferem lub nie robić nic i patrzeć, jak zostaje jej odebrany – oto był wybór, przed jakim stała. Jej palce zakrzywiły się jak szpony i przesłoniły twarz. Spowita mgłą wszechpotężna bogini, nagle równie wylękniona co ziemskie dziecię, zawyła rozdzierająco i runęła na kolana.
8.
Szamotanie się Lilith zbudziło Lucyfera. Podciągnąwszy się do siadu, przyjrzał jej się z uwagą. Dwie pionowe zmarszczki przecięły jego czoło.
– Obudź się, mi serith, coś złego ci się śniło – rzekł, gładząc ją po mokrych od potu włosach.
Lilith otworzyła oczy. Miała wrażenie, że wynurza się z wielkiej głębi.
– Sen? – spytała.
– Tylko zły sen, ukochana. – Lucyfer przyciągnął ją do siebie i zamkął w ramionach. Lilith wtuliła głowę w zagłębienie między jego szyją a barkiem, myśląc: To było coś więcej niż sen. Harrinh. Mistyczne spotkanie na skraju wymiarów.
Szkarłatna łuna poczęła wlewać się przez okna, zwiastując rodzący się dzień. Lilith spostrzegła, że jej lewa ręka jest wciąż zaciśnięta. Rozwarła ją i niemy krzyk uwiązł jej w gardle.
Na pościel opadły trzy śnieżnobiałe pióra.
Pośpiesznie strząsnęła je na podłogę. Spadły, wirując wokół własnej osi. Ostatni poblask bieli zamigotał, po czym zniknął jej z oczu.
Chyba właśnie w tamtej chwili podjęła decyzję.
9.
Do hotelu Hilton, w którym odbywała się impreza, miałam stosunkowo niedaleko, jakieś pół godziny spacerkiem. Uznałam, że pójście tam na piechotę będzie wdechowym pomysłem. Nie było.
Po przejściu mniej więcej dwóch przecznic poczułam, że ktoś mnie obserwuje, a to paranoidalne przekonanie potęgowało się z każdym krokiem. Co rusz nerwowo zerkałam przez ramię, jednak nie widziałam nikogo podejrzanego, tylko dziwne ruchome cienie i te moje zwidy. „U szczytu schodów, tych wysokich, stał człowiek, którego tam nie było. Nie było go tam znowu dzisiaj! I oby to się nie zmieniło”, jak powiedział William Hughes Mearns, a ja właśnie czułam się jak bohaterka jego wiersza.
Przeszłam jeszcze kawałek i uznałam, że mam tego dość. Nie było mowy, żebym szła dalej. Zwyczajnie nie wytrzymam i padnę na atak serca, nakręcana własną psychozą. Wyciągnęłam komórkę i zadzwoniłam po taksówkę, nie przypuszczając, że w zasadzie wpadam z deszczu pod rynnę.
Zamówiona taksówka zjawiła się po niecałych sześciu minutach. Jej kierowca, łysy osiłek obwieszony złotem, okazał się fanatykiem religijnym. Całą drogę zalewał mnie opowieściami o miłości Ducha Świętego i pomyślałam, że gdybyśmy mieli do przejechania kilka mil więcej, zaraziłabym się tym od niego jak odrą.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, rzuciłam zdawkowe „dzięki”, zapłaciłam za kurs i czym prędzej wysiadłam, by następnie pędem puścić się przez parking. Weszłam do hotelu, windą pojechałam na właściwe piętro, przeszłam przez hol i stanęłam pod drzwiami apartamentu. Słyszałam dudniącą wściekle muzykę, dobrą muzykę, chwała Bogu. Wbrew obawom zostałam wpuszczona do środka, zanim od pukania dorobiłam się odcisków wielkości arbuzów.
Impreza była w stylu tych niegrzecznych. Fajnie, bo aż mnie ssało na myśl o prochach. Ostatni raz miałam z nimi styczność na studiach, więc możliwe, że zaczynał mi się jakiś kryzys wieku, skoro znowu zachciało mi się wchodzić w ten niebezpieczny romans.
A może po prostu było mi już wszystko jedno.
Byłam niedojrzała i nieodpowiedzialna, to prawda. Mimo to moje podejście do narkotyków było liberalne, nie naiwne. Wiedziałam, żeby nie traktować ich jak panaceum na problemy, bo one same mogły się stać problemem. I to szybciej, niżbym się zorientowała. Jednak nie ma się co oszukiwać, ludzie nie sięgają po używki, bo są szczęśliwi, ale dlatego, że rozpaczliwie poszukują szczęścia.
A ja go poszukiwałam.
Za wszelką cenę.
10.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej