- W empik go
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz) - ebook
Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ur. dnia 1 7 września 1823 r., zm… dnia 15 września 1862.
Od chaty do chaty, do grobowej deski
Z swą lirą, wędrował nasz lirnik litewski.
Witały go dwory, witała go strzecha,
Wtórzyły mu wdzięcznie zabłąkane echa:
Bo z jego lirenki leciały piosenki,
Jak szare skowronki wzlatały z pod ręki.
Pod sercem się lęgły, pod sercem prostaczem,
Wyniańczone smutkiem, wykarmione płaczem.
I tak mu śpiewały gdzie jeno się ruszył,
Że próżno je głuszył – śpiewania nie zgłuszył.
Udanem weselem nie zabił żałości,
Ból rzewny, głęboki, jak wilgoć wszedł w kości:
I przegryzł mu serce, żałością przepoił,
I oną udaną swobodę rozbroił.
Daremnie wśród świata próbował wytchnienia;
Zamałe pociechy, zawielkie cierpienia.
Mocniejsze przemogło: gdy targnęło strony,
Od ust mu odleciał kielich niespełniony.
Wygrałaś piosenko, kochanko z za świata,
Zabiłaś śpiewaka, zabiłaś nam brata.
Odleciał w te strony, gdzie leci twa nuta:
Zwłok tylko pozostał jak lira popsuta.
Odleciał w powietrze burzami spłukane,
W to czyste powietrze, jak balsam na ranę,
W te strony błękitne, gdzie błogo, serdecznie,
Gdzie cicho, swobodnie, gdzie jedno bezpiecznie.
A bracia mu piszą na kamień grobowy:
Spoczywaj lirniku – nasz bracie wioskowy,
Spoczywaj lirniku, a zioła nadgrobne
Niech szemrzą nad tobą jak struny żałobne,
Wzruszone powiewem ojczystej dąbrowy.
Spoczywaj lirniku! nasz bracie wioskowy.
T. Lenartowicz.
Florencya Wrzesień 1862.
Przy świeżej, nie porosłej jeszcze mogile poety i człowieka, którego się szczerze kochało, nie pora wytaczać sąd o jego prace; ale nigdy właściwiej rozpocząć zapisywanie wspomnień i wrażeń, które na ziemi, zbyt prędko się zacierają.
Nie myślimy też wyrokować o licznych wydanych przez niego pismach, które różnie przyjęte były przez czytelników, dziwniej jeszcze przez pseudokrytyków naszych, ochoczych zawsze do wyszukiwania skaz, a nieudolnych do wykazania piękności, które w ogóle jednak jednały śpiewakowi "wioskowemu lirnikowi litewskiemu" współczucie, jakiem nie wielu pochlubić się może.
Ma to do siebie ta niedowarzona krytyka nasza, dotąd nazwiska o jakie się ubiega nie warta, że prawie zawsze wstecz idzie poczuciu ogólnemu, czepia się chciwie i poniżać usiłuje to, co wszyscy przyjmują serdecznie i oceniają wysoko: wywyższa i stara się podnieść to, co ma umrzeć i żyć nie jest godnem. Całą jej sztuką ta walka kunsztowna z czytelnikami, których zdanie jest prawie zawsze trafne, a zajęcie dziełem dowodzi w niem jakiejś zalety, gdy ary – starchowie nasi, na dobre zamknięte mając oczy, tylko wady dostrzedz umieją. Dawno to jednak powiedziano, że: plus potest negare asinus , quam probare philosophus , i nic łatwiejszego nad odkrycie w każdym utworze słabej jego strony. Tego łatwego sposobu dokonywania krytyki, trzymając się pierwszy lepszy, który sam nic skleić nie potrafi lub lepi niedorzeczności, i to jeszcze cudzem je łatając: bierze się u nas do sądzenia o tych, którym Bóg dał siłę tworzenia, i chlubi się, gdy arcydzieło podziurawił chwilowo. Koniec końcem, cóż z tego? oto te krytyki sztuczne i wysilone, często najeżone pozorną umiejętnością, przechodzą cicho i zapadają w zapomnienie, gdy najsrożej napastowani pisarze żyją, więcej na nich zyskując niż tracąc. I nie byłoby nic do powiedzenia o tem, gdyby nie upokorzenie dla ogółu, w którego imieniu występuje zarozumiała nieudolność. Koniec końców, naród którego rozsądku przedstawiciele tak na opak go wyobrażają, coś natem traci.
Od niejakiego czasu umilkła u nas krytyka, może poczuwszy iż fałszywą szła drogą; daj Boże, byśmy ją ujrzeli odrodzoną, z powagą sumienności i ze smakiem a czuciem piękna, jakich powołanie to wymaga.
Powiedzieliśmy słowo o tem na początku, bo poeta o którym nieco się chcemy rozszerzyć, bolał wielce i do zgonu czuł się złamanym kilką jednostronnemi krytykami przeciwko niemu wymierzonemi. Nie były one może tyle w gruncie niesłuszne ile formą niewłaściwe, i zbyt do wykazania wad utworów przywiązane. Opierały się szczególniej na płodności autora, na jego łatwości, bo nic bardziej nie razi tych ospałych robotników, którzy z wielkim mozołem ledwie coś z siebie dobyć mogą, jak dar Boży, śpiewania ptaszęcego w każdej chwili. Rady ich były dla nich samych doskonałe, zapomnieli wszakże słowa Goetego: że gołąb jako gołąb, orzeł jako orzeł sądzony być powinien. Chcieli, aby jabłoń rodziła gruszki.
To co w Syrokomli było przecudnie pięknego, natchnionego, nie wynaśladowanego, uchodziło ich oczów: ludzka i słaba strona stała się łatwą, pastwą krytyki. Umierający poeta jeszcze czuł, że to zajadłe pastwienie się nad kilką jego poezyami, do głębi duszy w nim utkwiło. Chciano od niego koniecznie epopei, wielkich i obmyślanych tworów, gdy natura lirnika powoływała go tylko do pieśni, do gawędy, do tego, co się leje samo z duszy, co wykwita od razu z pączka nabrzmiałego, z piersi zbolałej. Po staremu aby go uznano wielkim poetą, chciano wielkiego poematu, gdy maluczka perełka więcej jest warta, niż ogromna bryła granitu.
Lecz dajmy pokój pogrzebanej krytyce. Dziś Syrokomli poezyę żyją jeszcze i tryskają, życiem, gdy z tych rad ojcowskich i wielkich nauk moralnych, dawanych biednemu wieszczowi, pozostało – kilka kart makulatury.
* * *
Życie Ludwika Kondratowicza mało dla biografa przedstawia wypadków: ciche to pasmo walk serca, nie mogącego, nie umiejącego pogodzić się z życiem; cały dramat jego wewnątrz, w duszy, która przyszła na świat z pragnieniem ideałów, a nie znalazła ich na świecie. Syrokomla, jak to ktoś słusznie dosyć powiedział, przedstawia sobą naturę zwichniętą, nieszczęśliwą, poczciwą w głębi i nad wyraz biedną tem, że nie zbrojna stanęła do boju życia; ale oprócz tego uosabia w sobie naturę rozpragnioną, poetyczną, którą i najsurowszy hart nie byłby nigdy skamienieć potrafił. Inne może, szczęśliwsze okoliczności, byłyby tylko głębiej w nim zamknęły to, co zeń nazbyt tryskało jawnie, ze łzami razem i śpiewem'
Nie ma przeznaczeń, to prawda, ale są w kolebce już na męczeństwo naturą swą wysadzone istoty, które nie unikają nigdy boleści i walki. Dla wielu świat staje się ciepłą gospodą, w której im na końcu bardzo dobrze i wygodnie: dla nich on jest zawsze miejscem wygnania i doliną płaczu.
Będziemyż tych nieszczęśliwych potępiać, że im świat nie starczył, że ich mętne jego nie napoiły wody, że się nie pogodzili z ludźmi i wzdychali do niebios, nie mogąc ich znaleźć na ziemi?
Biedny Syrokomla należał do tych właśnie wybranych istot, z których wedle narodowości rodzą się we Francyi Musset, w Niemczech Heine, w Anglii. Stern. Poważni i przyzwoici mieszczanie Paryża, Berlina i Londynu, regularne wiodący życie, nie chorujący na głowę ani na serce, kontenci z kieszeni swej i stanu żołądka, dziwują się niezmiernie tym pariom, co z płomieniem złotym na czole, krzyż dobrowolny dźwigają na ramionach; ale kiedyż proza zrozumie poezyą, a rachmistrze wytłumaczą sobie fantazyą?
Dwie władze górowały w tym człowieku, chciałem powiedzieć w tych ludziach: serce najpoczciwsze, anielskie, i rozbujana fantazya, którąbym także nazwał serdeczną. Rodzą się oni jakby wstawali ze snu rozkosznego, który w nich rajskich widzeń zostawił pamiątkę; przynoszą na świat pojęcie człowieka, społeczeństwa, obowiązków, a nadewszystko serca i miłości, przesadzone, niemożliwe, dziwne, z których się wszakże nigdy uleczyć nie potrafi?… Ztąd wszystkie życia omyłki, zawody i nie zatamowanych łez zdroje. W każdym widzą oni i witają jednego z tych aniołów białoskrzydłych, które im się uśmiechały w marzeniu, a omyleni na stu bardzo pospolitych ludziach, co nigdy do skrzydeł żadnych nie mieli pretensyj, w drugim setku za – wodów nie są ani doświadczeńsi, ani oględniejsi niż byli w początku.Świat dzisiejszy poważny a surowy, nie bez przyczyny wymaga od swych poetów, jak od reszty swoich dzieci, zupełnej sił wszystkich równowagi: nie dozwala bujać w nich ani sercu ani fantazyi, nie przebacza nadewszystko łzom i słabostce. Ułomności skryte, wstydliwe, cielesne, czysto bydlęce, darowuje chętniej i nie liczy, ale snów na jawie i sercowych obłędów nigdy nie uniewinnia.
Otóż dlaczego i na trumnę, i na mogiłę posypały się kamienie tych surowych Minosów i Radamantów, coby uniewinnili zbrodnią chodzącą, w zapiętym surducie, ale przebaczyć nie potrafią trochę rozdzianej słabostce.
* * *
Ludwik (Władysław Franciszek) Kondratowicz, który zrazu przybrał sobie od herbu swego pseudonym Syrokomli, z obawy surowszej krytyki pierwszych prac swoich, a później utrzymał się przy nim, gdy współczucie czytelników już go sławą w początkach samych okryło, urodził się z niemajętnej rodziny szlacheckiej, w Mińskiem, w powiecie Słuckim, w majątku Jaśkowiczach dnia 17-go września (v… s.) w roku 1823 (1). Ojca miał Alexandra, człowieka światłego, wychowanego w szkołach Pijarskich i więcej wykształconego niżeli zwykle bywa drobna uboga szlachta. Przykre okoliczności domowe, kłopoty gospodarskie, brak silniejszej woli, nie dozwoliły mu zająć odpowiedniego jego ukształceniu stanowiska w świecie. To pewna, że na nie umysłem i sercem zasługiwał. Był – (1) Skimborowicz pisze w Smolkowie na Polesiu litewskim, my czerpiemy wiadomość od rodziny.
ojciec Kondratowicza komornikiem prywatnym (jeometrą), a następnie dzierżawcą w dobrach ks. Radziwiłłów.
Kto zna to życie naszego niezamożnego dzierżawcy, odgadnie wychowanie młodego chłopaka. Najprzód pieszczoty matki, potem przy gospodarskim jej trudzie, na niańki zdano dzieciństwo, otoczone miłością, ale zarazem uczące już ścierać się z drobnemi trudnostkami życia. To wiek w którym się z ust dworskiej służby czerpie podania i baśni, przygląda ciekawie wiejskiemu żywotowi ludu, biega ochoczo na pola i poślubia z naturą. Któż nie pamięta tych godzin naprzemian rozkosznych i łzawych, tych gorzkich płaczów dla postradanego jabłka i nagany ojcowskiej, tych rozmyślań nad widokami ziemi i nieba, tych rzutów fantazji usiłującej odgadnąć wszystko, i jak symboliczne owo dziecię św. Augustyna, wyczerpnął ocean i przelać go w dołek, który wykopał niepokój rozbudzającego się ducha.
Naówczas i pieśń ptaka, i szmer poruszanych tajemniczym wichrem gałęzi drzew, i pełzający robaczek, i przelatująca mucha… są prologiem do pragnień wiedzy, które się nigdy nasycić nie dadzą… Dziecię marzy, śni, zgaduje… cierpi, ma nadzieję, i umysł jego już się uczy pasować z temi, których nigdy nie pokona…
W mieście dziecko dojrzewa prędzej, inaczej, inspektowo: na wsi buja, rozrasta się i czerpie z samotności to, co go ma uczynić poetą. Poeci wszyscy jeśli się nie rodzą, to wychowują się na wsi… Szmer wody w rynsztoku nie natchnął jeszcze nikogo niczem, prócz ironii życia.
Nastaję na tę chwilę dzieciństwa Syrokomli, w której może pierwszych liter w wolnych godzinach uczyła go matka, na czerwono drukowanym Kalendarzu Manesa i Zymela, bo ona odbiła się mocno w jego poezyach, w których czuć wieś, lasy, pola, ludowy śpiew, podania i lata spędzone na zagonie, który pan Łagoda uprawiał.
W Kęsie Chleba, tej ślicznej sielance rozłzawionej, natchnionej nieszczęściem domowem, w postaci Łagody nie wątpię że Syrokomla odmalował nam swojego ojca, zacnego starca, szlachcica gospodarza na cudzej ziemi, jednego z tych poczciwych pracowników, których pasmo trudów i znoju na ciężki chleba kawałek, zostaje tajemnicą ukrytą w zaciszu odległych pól i lasów. Kto tam kiedy te ciche egzystencye badał i malował! W tem przekonaniu że poezya syna unieśmiertelniła ojca, przywiodę tu z niej wizerunek poczciwego Łagody. Wytłumaczę się później korrespondencyą autora, że mam do tego twierdzenia słuszne powody.
Stary Łagoda, co przez całe życie
Mógł się napatrzeć, nadziwować wiośnie,
Każdą pozdrawia i wita radośnie,
Z każdą się pieści w dziecinnym zachwycie.
Patrząc z uśmiechem ku domowej strzesie,
Najpierwszy dziatwie przylaszczek przyniesie,
Wszystkim zwiastuje, najwierniej, najwcześniej,
Powrót bociana i skowronka pieśni.
I nikt od niego lepiej nie pamięta
Wszystkie wesołe a doroczne święta:
Kiedy się święci chleb, ogień czy woda,
Nikt lepiej nie znał jak stary Łagoda.
…………………………..
I radość była: bo ją w sercu nosił –
Złym sercom obca, zepsutym nieznana,
Radość niewinna, spokojna i cicha,
Co się do trawki, do kwiatka uśmiecha,
Co na twarz starą wraca uśmiech młody,
Co rzeźwi duszę widokiem przyrody.
Taki skarb w sercu nie każdemu nosić,
Kto nie pracował usilnie i długo:
Tego modlitwa, nie można uprosić,
Lecz tylko nabyć cnotliwa, zasługą.
Jak długie lata żywota się liczą,
Przechować serce niewinność dziewiczą.
Bo czyje oko choć raz się zapruszy,
Kto raz sumienie w poniewierkę poda,
Już nie osiągnie tego szczęścia w duszy,
Jakie miał biedny, zgrzybiały Łagoda.
W obrazku starego Łagody stoi dla mnie uprzytomniony ojciec Syrokomli, milczący, pracowity, dla ludzi trochę powolny, ufny w Opatrzność, miłujący mocno przeszłość, serdecznie przywiązany do kraju, a myślą nie wybiegający po za tradycye narodowe i tę formę, jaką życie szlacheckie nadało pojęciom drobniejszej dziatwy wielkiego grona, poczynającego się od infuł i buław, kończącego pługiem i zardzewiałą szablą.
* * *
Minęły lata dzieciństwa, chłopak z domu rodzicielskiego wyprawiony more antiquo do szkoły z kobiałką, którą troskliwa ręka macierzyńska suto w zapasy i łakocie zaopatrzyła. Jest tam i biały pieróg litewski (tak w Litwie zowią bułki) i wędlina, i suszone śliwki, i piernik, i makownik ulubiony studentom… a w papierku trochę grosza przez skrzętną macierz wziętego za sprzedane ogrodowiny.
Z tęsknotą po swobodzie rodzicielskiego domu… z bijącem sercem do grona towarzyszów nowych….. Ludwik przybywa do miasteczka, którego wkrótce ulice, kamienice, ludzie, mury, mają mu być tak znajome, jak wiejskie owe rodzinne zakątki, tylekroć przebiegane ukradkiem.
W pierwszej gawędzie o Janie Dęborogu, Syrokomla wspomniał krótko owe szkolne czasy swoje, żywo wyryte w pamięci, i nakreślił obrazek udatny szkoły XX. Dominikanów Nieświeżskiej, z jej księdzem Łaciną, księdzem Matematykiem, i księdzem Fizykiem. Później ujął on ten obfity temat w roku 1859 na nowo, i nieporównanie odwzorował nam starą szkołę duchowną, jakich u nas było mnóstwo, jej ojcowskie wychowanie młodzieży, zabawne typy poczciwych nauczycieli i przewyborne rysy charakterystyczne jej bytu. Z dopisku widzę, że wszyscy professorowie są, malowani z natury, i jeden tylko ksiądz Historyk z księdzem Katolikiem wyidealizowani umyślnie, jak autor dodaje "dla potrzebnego w sztuce kontrastu. "
Niepotrzeba pełniejszego, wdzięczniejszego obrazu szkolnych lat samego autora, nad ten miluchny prawdą i uczuciem poemat. Pierwszy tu występuje ksiądz Matematyk, surowy, a w sercu dobry, zachwalający ścisło liczby, a nieumiejący rachować, gdy go ogarnęło uczucie…
Spogląda surowo
Stary Xiądz Matematyk z rozczochraną głową:
Na jego białej szacie jest plama dwojaka…
Bo bielsza jeszcze kreda i czarna tabaka…
Po nim idzie. Xiądz Russak –
Był to kleryk młody
Lubił czytywać pieśni, sielanki i ody…
Dalej Xiądz Fizyk –
Czoło nachmurzone,
Czarny, suchy i wiecznie chory na śledzionę,
Mówił przez nos, przeciągle – ale z nim nie żarty!
I Xiądz Francuz –
Ospowaty, łysy,
Niesie pod jedną pachą, francuzkie wypisy,
Pod drugą, sarnią nóżkę, a w niej z pod kopyta,
Cztery konopne sznurki jak kwiatki wykwita,
Głowę na bok przechyli i przy ławce stanie…
Ale kto się w rozbiorze grammatycznym stropi,
Tak mu łapę wysmaga sznurkami z konopi!
Xiądz Niemiec –
Człowiek drobny, szczupły, czarnowłosy,
Co na nas drobną trzodę uczniów i słuchaczy,
Nim się namyśli gniewać – to naprzód przebaczy…
Całe to opowiadanie jest dziś dla nas tem cenniejszą, pamiątką, że to obrazek z młodości wieszcza litewskiego. Nie były to zaprawdę złe szkoły, uczono się w nich kto chciał tyle, ile potrzeba do rozpowinięcia umysłu z pieluch, do nabrania pragnienia dalszej nauki.
Syrokomla słuchał tu wykładu literatury X. Szymona Czernieckiego, ale russycyzmy których użycie zarzuca mu p. Skimborowicz w swej krótkiej biografii, ani tu, ani od X. Russaka zaczerpnięte zostały: dało je późniejsze życie, obcowanie z urzędnikami i powszednie stosunki wiejskie.
Syrokomla jak wszyscy naówczas musiał się kształcić na wykładzie z Euzebiusza Słowackiego, bo on; służył za najzwyklejszy materyał dla nauczycieli, i nie można powiedzieć ażeby złym był, – niedostatecznym może. Słowacki już głębiej nieco sięgnął w starych pisarzy polskich, ale ceniąc ich po staremu, łupinę tylko oceniał, formę, język, fizyognomią; nie szło się wówczas do gruntu, przecież te skazówki utworów polskich złotego wieku wiodły na drogę ściślejszego ich badania, dawały chęć poznania własnej przeszłości. Język Syrokomli życie może popsuło nieco, ale w nim czuć że znał starych pisarzy i kształcił się na łacinie.
P. Skimborowicz pisze, że od r. 1836 do 1842, czyli od trzynastego do dziewiętnastego roku życia, uzupełniał wychowania swe Syrokomla różnemi środkami, na jakie miernym rodzicielskim zasobom stało, i najwięcej zaś sam nad sobą pracował.
Przypominam sobie jednak, że mi nieboszczyk opowiadał, jeśli się nie mylę, o pobieranych naukach w Słucku w szkole protestantów, w której ciągle wykładano przedmioty w języku polskim; przypisywał nawet temu, że do języka wcześnie nawykł i w nim się rozmiłował, a łaciny też dobre mógł wziąść początki.
Być może że się mylę, że mi to pamięć niewiernie przynosi: uparcie wszakże zda mi się, iżem to z jego własnych ust słyszał.
Mógł ze szkoły księży Dominikanów przejść do Słuckiej i tam skończyć swe studya. Uniwersytet już podówczas nie istniał w Wilnie, daleko posyłać nie było o czem, cudem więc po tak ograniczonem programmem szkolnym wykształceniu, Syrokomla wyszedł na pisarza.
* * *
Należy to przypisać istotnie cudowi, a cudów podobnych zwykle tylko wielkie dokazuje powołanie. Ileż to widzimy troskliwie, zabiegle, kosztownie wychowywanych dzieci, mających wszystkie warunki, by się stały użytecznemi, głośnemi, a przecież schodzących na bardzo pospolitych domatorów i hreczkosiejów. Śmieją się pospolicie z autodydatków, z samouczków, nie zważając że co lepszego ma świat, wschodzi tak na nie pooranej roli. Pada ziarno Boże na ubłogosławioną ziemię, świeci słońce, żywi kropla rosy, duchy szepczą we śnie dziecięciu, i z nikłego zarodka wybuja kłos wspaniały.
Nie wielu jest ludzi, którym Bóg dał przy talencie wrodzonym naukę porządnie czerpaną: większa część znakomitości sama się wyrobiła, jak Syrokomla.
Wedle pospolitego prawa, co go czekać mogło? Oto dzierżawka mała, ożenienie z poczciwą szlachcianeczką, kłopoty gospodarskie i co najwięcej, sława dowcipnisia w powiecie. Tymczasem widzimy go po tych niedostatecznych początkach nauk, gwałtem i przebojem prącego się w świat pisarski, na drogę pracy, której zawczasu widział zawody i brzemiona. Wrodzony talent przebija zawady nieprzełamane, trud o własnych siłach, żelazny, pokonywa przeszkody, chłopiec się kształci sam, uczy i czuje, że w piersi ma już posłannictwo śpiewacze, że mu je choćby z krwi potokiem wygłosić potrzeba światu.
Od roku 1843, rozpoczynał, mówią, jako biuralista w Nieświeżu w kancellaryi książąt Radziwiłłów, w głównym zarządzie dóbr: zawód, który także nie wiele dlań obiecywał. Ale zetknięcie się ze szczątkami przeszłości, z archiwami, z pamiątkami nagromadzonemi w pałacu, ze wspomnieniami rezydencyi, w której żyły jeszcze legendy potęgi jednego z najpotężniejszych domów magnackich na Litwie, obudziło w nim zamiłowanie w dziejach i uwydatniło dlań jej oblicze. Z młodszych pisarzy Syrokomla jeden może, ilekroć jął się wyobrażonymi dwoma wieki czynił to bez przesady i z trafnością wielką, jak na człowieka, który naocznie widzieć jej nie mógł, który ją musiał odgadywać.,
Iluż to jemu współczesnych czerpiąc z drugiej ręki, naturę studyując ze złych portretów, w fałszywem ją malowali i malują świetle. Dzięki młodości spędzonej wśród jej zabytków, Syrokomla nabył poczucia jej wielkiego. Nie ma w jego obrazach drobnostkowości, szczegółów wymarzonych, ani dowodów, żeby ją zbytnie miał czas studyować; ale jest to szczęśliwa miara, która dowodzi, że na nieznane porywać się nic chciał.
Jego postacie starych mężów są pełne instynktowo odgadniętej prawdy, niekiedy czujesz, iż im brak zbadania głębszego; ale ogół narysowany z talentem wieszczym i serdecznością wielką. Sercem też on potrafił dopełnić, czego wiedza mu nie dostarczała.
Poszukując wpływu, który mogł zawczasu rozwinąć Syrokomlę i skłonić go do obrania sobie drogi, jaką mu talent wskazywał, oglądamy się mimowolnie na otaczających jego lata młodociane. Stają tu nam postacie ojca, prostego pozornie ale światłego i światło miłującego człowieka; pana Adolfa Dobrowolskiego, naówczas rządzącego majątkami Wittgensteinów, pełnego talentu i znakomicie wykształconego wielostronnie niegdyś wychowańca Puław, dalej Rodziewicza, towarzysza jego w Nieświeżu, p. Bykowskiego obywatela, sąsiada Kondratowiczów w Załuczu i Alexandra Mireckiego, naówczas ucznia uniwersytetu Dorpackiego, w ostatku pana Eustachego Wróblewskiego, dziś doktora w Wilnie.
Nieśwież szczególniej, w którym Syrokomla przebywał do kwietnia 1844 roku, był dlań szkołą pierwszą i najważniejszego wpływu. Tu on poczuł w sobie ochotę i możność pisania, tu pierwszy raz wziął pióro do ręki. Ciekawą byłoby rzeczą wynaleźć tę pierwszą próbę młodego poety, która mu wskazała przyszłe powołanie.
Słyszeliśmy że nią miał być wierszyk: Dumanie nad jeziorem, którego w tej chwili jeszcze nie mamy pod ręką.
W pamiętnikach literackich, które po zmarłym zostały, ślad pierwszej pracy jego prozą przechował się w liście ks. Ant. Moszyńskiego, dziękującym za wiadomość udzieloną o Nieświeżu. W przypisku do tego listu dodał sam autor:
"Pierwszą moją literacką pracą (przeznaczoną do druku), była wiadomostka historyczna o Nieświeżu, do której zbierałem materyały w ciągu mojego mieszkania w tem mieście od r. 1840 do kwietnia 1844. Na wiosnę tego roku p. Michał Baliński pisał do naszego naczelnika p. Adolfa Dobrowolskicgo, ówcześnie pełnomocnika ks. Wittgensteina, prosząc o historyczną notatkę z miasteczek do posiadłości księcia należących. P. Dobrowolski wiedząc o mojej pracy, polecił mi ją posłać do Warszawy, gdzie ją umieszczono w trzecim tomie Starożytnej Polski. Nazywają mnie w przypisku panem Kondratowiczem, archiwistą ordynacyi Nieświezkiej, którym nigdy nie byłem. Już po wysłaniu artykułu do Warszawy i moim wyjeździe z Nieświeża, ks. Moszyński pijar, rektor klasztoru Lubieszowskiego, przejeżdżając przez Nieśwież, i dowiedziawszy się o mojej notatce, prosił o jej kopią, do jakiejś swej pracy, która lubo do skutku nie doszła, jednak mi przyjemność korrespondencyi obecnej zjednała. Żałuję, że przy pisaniu moich wędrówek nie miałem pod ręką mojej pierwotnej notatki o Nieświeżu, były tam rzeczy ciekawe, wypisane z Radziwiłłowskim archiwów. Z JKs. Moszyńskim zawarłem osobistą przyjaźń, jadąc z księgarzem Wolffem do Kraszewskiego w 1849 r. przez Lubieszów.
* * *
W tych czasach młodo jeszcze ożenił się Syrokomla z panną Pauliną Mitraszewską, krewną znanego u nas i wielce wykształconego a zacności pełnego człowieka, p. Adolfa Dobrowolskiego.
Wiemy to z najlepszego źródła, że gdy mu p. Adolf Dobrowolski ofiarował przy tej zręczności na pamiątkę Historyą literatury Wiszniewskiego, Syrokomla nie posiadał się z radości, ceniąc ten dar wyżej nad wszelkie posagi. Wspominał później jeszcze tę radość prawie dziecinną, ze wzruszeniem. Widział naówczas w księdze obfite źródło do własnej pracy nad literaturą.
Staie przysłowie powiada, że kto wcześnie zasiał i ożenił się za młodu, nigdy nie żałował. Tak jest, takby być powinno dla ogółu, ale Władysławowi z rozkołysaną duszą i sercem rozpragnionem ideałów, czy należało tak rychło, nie wyszumiałą młodość spętać szczęściem domowem? Czy ono mogło gorączkowym jego starczyć pragnieniom? Historyą tego ożenienia wczesnego, dziś jeszcze opowiadać zawcześnie; to pewno, że zacna, pełna poświęcenia żona dotrwała mu w dniach boleści wierną towarzyszką aż do łoża śmierci i trumny, ale ileż ucierpieli oboje!! Mówią, że gorąco rozmiłowany w innej kobiecie, po odebranej od niej odmowie, chcąc się pomścić, zapomnieć, szukał nowego przywiązania; serce żądne kochania, oddał pierwszej miłej dzieweczce którą spotkał, i poprzysiągł jej być towarzyszem do zgonu. Ożenienie to było, niestety, zawczesnem, a z wielu względów, przy jego okolicznościach majątkowych, ubóstwie, małych nadziejach aby praca pióra wyżywić mogła, charakterze Syrokomli żywym, niecierpliwym, rokowało to zawikłanie, kłopoty i obezsilniające zawody, których biedny poeta stał się pastwą.
W rękopismach pośmiertnych znajduje się nie drukowany wierszyk Syrokomli, którym on oświadczył się żonie. Dajemy go… tu tak jak nam go łaskawie udzielono:
Pani! chcesz wierszy, chcesz wskrzesić ducha,
Którego tak dawno tłumię;
Dziewica każe, poeta słucha,
I spełnia rozkaz jak umie.
Ale okrutne pani rozkazy!
Nie umiem spełnić tak wiele!
Nie umiem znaleźć na słońcu skazy,
Wady w tak czystym aniele.
Ja tylko wielbić jestem ochoczy,
Ja tylko umiem być czuły.
Będę uwielbiał anielskie oczy,
Choć mi spokojność zatruły.
Pani to powie – żem nadto śmiały,
Że to wyrazy pochlebcze,
I moje szczere zapały
Swą, piękną nóżką podepcze….
Młode małżeństwo zamieszkało naówczas niedaleko od Mira we wsi Załuczu, przy rodzicach Kondratowicza; i tu on, pozbawiony ksiąg, pomocy naukowych, towarzystwa współtowarzyszów, o drobnych siłach własnych, oddał się literaturze. Sądzę, że zarazem musiał staremu ojcu dopomagać w gospodarce; ale wilkiem nie orać, i z literata pospolicie nie najlepszy bywa gospodarz. Fantazya nie posługuje do siewu i orki, serce nie pomaga do grabienia siana, a w ogóle śpiew do roboty, raczej przeszkadza, niżeli jej dodaje.
Zchodziło to wiec na to, że syn siedział za stołem, wartując książki i probując poezyi, a stary pan Łagoda o kiju chodził za oraczami, i przymglone jego oko lepiej jeszcze niż to młode, które zbyt często zachodziło wilgotną łzą pragnień, widziało nadzieje przyszłego urodzaju.
Z tych lat przygotowawczej pracy mamy mało pamiątek: może one przechowały się w kółku rodzinnem, i kiedyś do przyszłej biografii użytemi zostaną. Syrokomla musiał wszakże wiele czytać, aby się z przeszłością literatury, zwłaszcza dawniejszej oswoić, aby poznać bliżej tych, których imiona tylko i ułamki doszły go w szkołach. Kto wić jak na wsi o bibliotekę trudno, ten pojmie ile zwalczył trudności, usiłując usposobić się do tego zawodu, do którego żelazną tylko mógł dojść wolą. Lecz Bóg mówił w pier – si jego, że powinien być poetą, a ten głos wewnętrzny jest rozkazem, któremu człowiek musi być posłusznym.