Władza słowa - ebook
Władza słowa - ebook
Zbiór szkiców z lat 1979–1989 dotyczących relacji między literaturą a polityką w ostatnich latach komunizmu. Autor przygląda się językowi sprzeciwu wobec tej władzy. Analizując przebieg strajku w sierpniu 1980 roku, pielgrzymki papieskiej z 1987 oraz manifestacji ulicznych z lat osiemdziesiątych, ukazuje, jak walka z komunizmem przebiegała w przestrzeni słów, tekstów i komunikatów.
Spis treści
Po co ja piszę te słowa...
[A]
Mowa niczyja. Druga wersja szkicu o obcości w mowie
Ceremonie inicjacji
Broniewski i inni
[B]
Odzyskane „my”
Strajk mówi sam siebie
Ulotki zmieniają styl
Strona Dobrowolskiego i inne strony. O archeologach,
moralistach i ekspertach
Wolność czytania
Koniec śmiesznych miłości?
[C]
Referat
Referat. Notatki do drugiej części
Fragment o przemówieniu władzy
Społeczeństwo mówi ulicą
Co powiedziano 1 maja 1982 roku w Gdańsku?
Liturgia i eksces
Mechanizm zbiorowej ekspresji
ZAMKNIĘCIE
Ze środka
ŚWIADECTWO FOTOGRAFII
Niech będzie pamiętany
Próba opisania (z pamięci) zagubionej fotografii
Przypisy
Nota bibliograficzna
Indeks osób
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-238-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Dlaczego po dwudziestu z górą latach, mimo wielokrotnych deklaracji w mowie i na piśmie, że nie, że nigdy, że nie warto i nie ma sensu – postanowiłem ostatecznie opublikować kilkanaście tekstów spod znaku „władzy słowa”? Sam się sobie dziwię. Przecież miało być inaczej. Samokrytyczna rezygnacja i milczenie. Ale nie, nic z tego. Zmieniłem pierwotny zamiar, ponieważ poczułem się sprowokowany operacjami, których celem stała się pamięć historyczna – a przez to także substancja mojej własnej pamięci. Przyglądałem się temu i osłupiały zadawałem naiwne pytania. Więc jednak można o przeszłości bezkarnie powiedzieć wszystko? Dowolnie przestawiać figury na szachownicy zdarzeń? Jednych degradować, innych wynosić ponad ich faktyczną zasługę?
Tak, można.
Najwyższy czas na oświadczenie. Promotorem wydania tej książki stał się pewien polityk, w oczach swoich wyznawców nawet „mąż stanu”, któremu się zdaje, że jego słowo ma moc sprawczą. Dlatego od lat rozdaje na prawo i lewo ciosy oponentom politycznym, etykietuje i piętnuje, na nowo tworzy po swojemu przeszłość, jednych odsyłając na miejsce, gdzie kiedyś stało ZOMO, innych awansując na przywódców sierpniowego strajku. Trzeba powiedzieć, że takie zachowanie dowodzi straszliwej arogancji. Jest też wysoce niewłaściwe i niebywale agresywne. Tak nie można i – najzwyczajniej – nie wypada mężowi stanu, który nie powinien ponadto zapominać, że liczni świadkowie niedawnych zdarzeń jeszcze żyją.
Bo oto ja, szeregowy świadek wielkich historycznych zdarzeń, który nie odegrał w nich żadnej znaczącej roli, a zatem jeden z wielu bezimiennych statystów w najnowszych dziejach Polski, postanawiam przypomnieć kilkanaście moich wypowiedzi z lat 1979–1989. Nie, nie po to, żeby podjąć z mężem stanu spór o przeszłość. Niech robią to inni, lepiej ode mnie do tego przygotowani. Wybrałem rolę skromniejszą. Nie zamieszkałem przecież w historii. Zamierzam więc jedynie d a ć ś w i a d e c t w o przeszłości. Powrócę w tym celu do kilku odległych w czasie zdarzeń, które znacznie przekraczają moją miarę, choć mimo to zostawiły we mnie, tak jak w wielu innych, jakieś ślady. Tak się złożyło, że są to ślady pisane. Przez co najmniej dekadę uważałem bowiem, że wbrew mojej naturze, wbrew naturalnym skłonnościom i chęciom powinienem czasem zapisywać i komentować to, co się wokół mnie (i we mnie) dzieje, co jest udziałem zbiorowości, której jestem częścią.
Nie robiłem tego dostatecznie pilnie i systematycznie. Ubolewam nad tym dzisiaj. Wielu rozpoczętych tekstów nigdy nie ukończyłem, wielu notatek nie rozwinąłem. Projekt, by w stanie wojennym pisać dziennik, został zarzucony po kilku tygodniach. Niewiele więc mam do pokazania. Daleko mi do moich mistrzów – do Victora Klemperera, autora prowadzonych przez lata „notatek filologa” i przygotowanego na ich podstawie dzieła LTI (Lingua Tertii Imperii – czyli język Trzeciej Rzeszy), a także do Michała Głowińskiego, który dobrowolnie wziął na siebie obowiązek nieomalże codziennego komentowania słów władzy, i obowiązek ten wypełniał uparcie i konsekwentnie w latach 1966–1971 (książka Marcowe gadanie), 1976–1981 (Peereliada), 1982–1985 (Mowa w stanie oblężenia), a dzisiaj jeszcze, w wolnej już Polsce, poddaje czasem krytycznej analizie wypowiedzi wielu polityków. Moim tematem głównym nie był jednak sam język – mowa władzy, lecz raczej sposób osadzania się władzy w mowie (stąd próba fenomenologii „władzy słowa”), a także rozmaite sposoby obrony i przeciwstawiania się jej monopolowi komunikacyjnemu: od indywidualnie doświadczanej „obcości w mowie” po zbiorowo przeżywane „święto wyzwolonych słów” czy „skandowanie”, które stało się w pewnym momencie jedną z najważniejszych form zbiorowej ekspresji. Inaczej też chyba niż moi wielcy poprzednicy żywiłem w tamtej epoce nadzieję, że literatura – pisana wielką literą – jest formacją równorzędną wobec władzy słowa, więc może jej skutecznie zagrozić i nas wszystkich wyzwolić. Dzisiaj nie jestem już tak bardzo tego pewny.
2
Napisałem przed chwilą, że wbrew sobie i zwykle z niechęcią wkraczałem w sferę zbiorowych działań. I z równą niechęcią i tylko z poczucia obowiązku pisałem o rzeczach politycznych. Uważałem i nadal uważam, że „podstawowym dążeniem nowoczesności jest uwydatnić suwerenne znaczenie osobowej duszy w stosunku do bytu” – jak to staroświecko napisał Georg Simmel przed wiekiem¹. Na tym polu żadna aktywność nie jest nadmierna ani przesadna. Zawsze jej będzie za mało. Nadal więc trzeba opisać (i zrozumieć) płacz Broniewskiego. I wielu innych, którzy przed nim i po nim płakali.
Jak się do tego zabierać? W perspektywie polityki „dusza osobowa” jest źle widoczna – a w końcu znika. Nie ma więc powodu, by w jej poszukiwaniach przemierzać rozległe przestrzenie życia publicznego. Nie można bowiem w nieskończoność opisywać własnego poczucia „obcości w mowie”, wykorzenienia, wyalienowania (jak to robiłem w końcu lat siedemdziesiątych). I zwykłego smutku ogarniającego „duszę osobową”, gdy staje w tłumie innych dusz.
Znam dobrze ten smutek. Nie potrafię śpiewać w uniesieniu patriotycznych pieśni, mam niemały kłopot z wznoszeniem okrzyków i skandowaniem bardzo słusznych haseł. Nawet wyciągnięcie w górę ręki z palcami złożonymi w znak zwycięstwa zwykle przychodziło mi z trudem. Potrafię tylko patrzeć i słuchać. A czasem także pamiętać i świadczyć. Mój przypadek nie jest na szczęście kliniczny, bo nie wyłącza mnie ze wspólnoty. Tak w każdym razie myślę. Nie osiągnąłem tego stopnia wyobcowania, które było udziałem tytułowego bohatera pierwszej i jedynej powieści coraz bardziej zapominanego dramaturga Eugène’a Ionesco Samotnik, choć gotów byłbym się z nim zgodzić w niejednym, gdy widząc z okna swojego mieszkania uczestników walk ulicznych, rozważał:
„Zamknąłem okno, zapadłem w fotel. Może, pomyślałem bez przekonania, może i ja powinienem tam iść, ja z kolei. Powinienem postępować jak wszyscy. Na nieszczęście albo na szczęście, moje znużenie… Po kiego licha, powiadałem sobie, skoro nie da się przemieścić słońca, skoro nie możemy odsunąć śmierci. Jak sądzę, zabijają się wzajemnie właśnie dlatego, że nie mogą odepchnąć śmierci. Toteż jedni rzucają się na drugich, toteż jedni odpychają drugich. Pichcą, klecą jak mogą, zaciekle, ponieważ nie potrafią wytłumaczyć niewytłumaczalnego”².
Zgoda, polityka nie rozwiązuje problemu śmierci, nie „odsuwa” jej, nie „odpycha”, ale może przynajmniej zorganizować nam – lepiej lub gorzej – czas oczekiwania na to, co nieuniknione. Tym przecież u swoich źródeł była: sztuką rządzenia zbiorowością dla wspólnego dobra. Gdybyż o tym pamiętała! Ale nie, polityka bez perspektywy eschatologicznej, bez eschatologicznego piętna, ma również niemały kłopot z doczesnością. Rzeczywistość jest poza nią. Na ogół chybia, gdy – zabierając głos – chce sięgnąć po byt społeczny. Mechanizm tego rozminięcia inny był w Polsce przed 1989 rokiem, inny jest dzisiaj, ale i wtedy, i teraz ideologiczny dyskurs władzy jest w pewien sposób pusty, pozbawiony ciężaru rzeczywistości.
Jest w Samotniku scena, która – gdy ją po raz pierwszy czytałem w końcu lat siedemdziesiątych – zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Bohater siedzi w restauracji, na ulicach miasta bezsensowna rewolta i strzelanina, ludzie przy stolikach debatują, w ich wypowiedziach pojawiają się strzępy ideologicznych dyskursów, każdy mówi, co chce:
„«Przebrała się miarka» – «trzy czwarte ludzkości żyje w nędzy, jeśli można nazwać to życiem, umierają z głodu» – «jesteśmy uprzywilejowani».
«Nie jesteśmy uprzywilejowani względem naszych uprzywilejowanych». – «Nie będzie więcej przywilejów». – «Precz z przywilejami». – «Coś musi się zmienić». – «Ludzie pozostaną ci sami». – «Rewolucje przemijają». – «Ewolucja czy rewolucja?»
«Wszystko ma swój koniec. Wszystko ma swój początek».
«To kwadratura koła».
«Tylko młodzież ma na tyle entuzjazmu, żeby…»
«Młodsi są bystrzejsi od nas».
«Doświadczenie starych».
«Młodzi to chuje».
«Starzy to chuje».
«Są stare chuje i są młode chuje».
«Jak kto chuj, to na zawsze».
«Nie damy wodzić się za nos».
«Rewolucja dla przyjemności».
«Dłużej się nie da wytrzymać, zasuwaj i zasuwaj, metro, robota, bachory – i do wyra».
«Święto, widzicie, możemy zawsze świętować»”³.
Tak – myślałem, czytając te zdania – na tym właśnie polega prawdziwa demokracja, która zezwala, by publicznie ścierały się racje przeciwstawne i nieuzgadnialne. W ten sposób praktykuje się na co dzień wolność słowa – prawdziwą wolność, o której w Polsce 1977 roku można tylko marzyć. Czytając w tamtej epoce powieść Ionesco, dostrzegałem już chyba groteskowość toczonej w restauracji debaty politycznej, ale mi ona w żadnym stopniu nie przeszkadzała. Tak bardzo tęskniłem do świata bez cenzury, że nie zauważałem ponadto, iż dyskursy polityczne, których strzępy były przywoływane przez debatujących – tworząc siatkę wzajemnie wykluczających się haseł, idei, postulatów, emocji i pragnień – nie dotykają rzeczywistości.
„Święto wyzwolonych słów” z sierpnia 1980 roku nagle i niespodziewanie zrealizowało na chwilę te marzenia o wolności. Pisałem wówczas – w pośpiesznym szkicu Strajk mówi sam siebie – o stoczni jako krainie „czystej ekspresji”, o zaniku poczucia rzeczywistości i momencie „szaleństwa”, z którego z wolna zaczyna się wyłaniać nowy dyskurs polityczny. Dzięki niemu możliwe stało się zniesienie napięcia między „ja” i „oni” – w solidarnym „my”, w odzyskanym „my”. Wyglądało to tak, jakby uwolnienie mowy z krępujących ją dotąd uzależnień i podległości rozwiązywało za jednym zamachem wszystkie problemy. Nawet niejedna „dusza osobowa” znalazła dla siebie miejsce w ramach nowej, solidarnej wspólnoty. Jak wiadomo, wkrótce potem ta biedna dusza została siłą uwięziona w zbiorowym ciele. Kontratak władzy – wprowadzającej stan wojenny – zmusił ją, by podporządkowała się wspólnocie. Figurą mowy stało się na wiele lat skandowanie.
Ten czas – marny i mroczny – mamy już szczęśliwie za sobą. Dzisiaj każdy mówi, co chce. A na pewno każdy, k t o c h c e, m o ż e powiedzieć (prawie) wszystko. Wystarczy odrobina wysiłku i odwagi. A także komunikacyjnej kompetencji. Ileż bym za to dał przed kilkudziesięciu laty. Niczego innego bardziej nie pragnąłem, o niczym innym bardziej nie marzyłem. I stało się.
3
Wszystkiego jest dzisiaj za dużo. Zbyt wiele rzeczy (obok nas), zbyt wiele słów (pomiędzy nami) – w książkach, w gazetach, w telewizji, w Internecie… Rozwój komunikacji przekroczył miarę i możliwości „osobowej duszy”, która zawsze i nieuchronnie okazuje się wskutek tego spóźniona. Idzie więc krok za poprzednikami. Milczy, bo inni wcześniej zabrali głos – jej głos. Po co zresztą mówić coś jeszcze, gdy (prawie) wszystko zostało już powiedziane, wszelkie możliwe „stanowiska wobec” – zajęte, interpretacje – dokonane. Świat komunikacji publicznej przepełniają gotowe sądy, rozwinięte opinie, lepiej lub gorzej uzasadniane oceny, które są przez media powtarzane bez końca. Rozrzut jest ogromny. Każdy znajdzie coś dla siebie pośród tego, co krąży w rozległych i otwartych obiegach komunikacyjnych. I starzy, i młodzi z powieści Ionesco, choć przecież żyjący w demokracji od lat, skapitulowaliby zapewne w obliczu tego nadmiaru, tej nadprodukcji słów. Cóż dopiero my, wychowani w epoce cenzury i powielacza, mający zaledwie dwudziestoletnią praktykę istnienia pośród niekończących się alternatyw.
Nadmiar słów i opinii ma jednak także dobre strony. Zawsze, gdy wchodzę do Internetu, który jest par excellence demokratyczny, a nawet więcej – anarchiczny, odczuwam w mojej głowie obecność totalitarnej skazy. Nie przestaję się dziwić, jak to wszystko zostało dobrze urządzone. Jak jest łatwe, jak szybkie w działaniu i jak bezkresne. Świat bez granic. Spełnione marzenie. Modlę się czasem, żeby naszym komputerom nigdy nie zabrakło zasilającego je prądu, bo gdyby nagle zgasły ekrany, mógłby się obudzić demon władzy – władzy słowa, która rozpoczęłaby natychmiast kolejną totalizację przestrzeni mowy. Niech więc Internet żyje wiecznie. Póki działa, demokracja może czuć się bezpieczna. Żadna partia nie jest w stanie zagrozić wolności słowa. Wirus władzy jeszcze się chyba w Internecie nie wykluł, choć kto wie, jak jest naprawdę. Może go jeszcze nie potrafimy wykryć, a on już jest i skrycie zajmuje coraz większe obszary internetowego uniwesum.
Na razie jednak możemy jeszcze czuć się bezpiecznie. Możemy wedle potrzeby łączyć się (lub nie) z tym wielkim zbiorowym mózgiem, który pracuje bez przerwy – intensywnie i skutecznie, z szybkością niedostępną „osobowej duszy”⁴.
Wystarczy. Koniec tych pochwał. Współczesna, tak bardzo zdemokratyzowana komunikacja ma również ciemne strony. O bezprzykładnej nadprodukcji i nadmiarze słów już pisałem. Inną jest dewaluacja oryginalności. Skoro bowiem wszystko lub prawie wszystko zostało już przed nami powiedziane, możemy jedynie – świadomie lub nie – powtarzać, reprodukować, multiplikować, kopiować. I przesyłać dalej.
To, co tu z takim trudem piszę, także nie jest niczym nowym. Powtarzam cudze myśli, choć mówiąc szczerze, nie wiem dokładnie, czyje one są. Gdybym odrzucił wątek osobistych wyznań, całą resztę z niewielkim wysiłkiem znalazłbym zapewne, jeśli nie w Internecie, to z całą pewnością w bibliotekach przechowujących coraz więcej książek (których nikt nie czyta).
Po co zatem piszemy? P o c o j a p i s z ę t e s ł o w a? Na pewno nie dla osiągnięcia efektu nowości i zademonstrowania oryginalności myślenia czy intelektualnej sprawności. W dzisiejszych czasach najważniejsze to wyraziście osadzić się p o ś r ó d istniejących już opinii i zamanifestować w ten sposób s w o j e m i e j s c e w świecie. Tylko tyle. I chociaż tyle.
4
Nigdy już nie zrozumiemy siebie samych. Prawda (o nas, o świecie, w którym żyjemy) ginie w potokach słów. Powinniśmy nauczyć się żyć w poczuciu niepewności. I w strachu przed sobą i przed innymi (których także zrozumieć nie sposób).
Nie zawsze tak było. Wiem, bo należę do jednej z ostatnich generacji uformowanych w systemie totalitarnym (co nie znaczy, mam nadzieję, że przez ten system). Prawda nie była w nim problemem, co paradoksalne, ponieważ – jak słusznie utrzymują jego krytycy – totalitaryzm to system oparty na kłamstwie. Idea prawdy pozostawała jednak niewzruszona. Prawda miała też mocne podstawy ontologiczne. Nikt nie wątpił, że ona j e s t, że jest j e d n a, lecz istnieje gdzieś w ukryciu, dla nas nieosiągalna, upodlona, z zakneblowanymi ustami. Dostępu do niej strzegła cenzura, która dbała o to, by pewnych słów (prawdy) nie dopuścić do oficjalnej komunikacji. Wydawało się więc w tej epoce, że uwięzioną prawdę wystarczy uwolnić: zdjąć cenzorskie zapisy i zacząć otwarcie mówić – o Katyniu, o zbrodniach systemu, o niesprawiedliwości i osobistej krzywdzie, by dzięki temu prawda w jednej chwili zajaśniała intensywnym blaskiem.
I ja tak myślałem, i ja tak wierzyłem. Rozumiałem zarazem, że związek prawdy i mowy nie jest jednoznaczny. Są słowa, które kochają prawdę, i są też takie, które z nią walczą, które ją tłamszą i niewolą (to słowa władzy), ale ona sama – prawda – znajduje się p o z a j ę z y k i e m, a słowa ją tylko wyrażają lub tłumią. Podejrzliwie przyglądałem się więc rozmaitym dyskursom, które nad nami panowały i broniły dostępu do „naszej” prawdy.
„Bądź nieufny, bądź krytyczny wobec języka” – to etyczne wskazania obowiązujące w czasach mojej młodości. „Uważnie przyglądaj się władzy, gdy zabiera głos”. Dlaczego? Ponieważ „władza kłamie”. Język zaś, który jej sprzyja, powinien pozostawać w stanie permanentnego podejrzenia. Prawda, o którą toczy się gra, znajduje się poza słowami. J e s t t a m, g d z i e j e s t, wedle formuły, która niegdyś zrobiła wielką karierę.
I ja tak myślałem: o n a j e s t – cokolwiek by się o niej mówiło i pisało. Trzeba tylko do niej dotrzeć, przebić się przez zasieki dyskursu władzy.
Minęły lata siedemdziesiąte, minęły osiemdziesiąte. Pierwsze dwie dekady mojego świadomego życia potwierdziły ideę prawdy substancjalnej i uwierzytelniły etos nieufności, który z niej wynikał. Dwie kolejne dekady podważyły tę ideę. Po 1989 roku nastała w Polsce demokracja. Jej fundamentem była wolność słowa. Władza skapitulowała. Język na powrót stał się dzięki temu własnością zbiorowości, ale prawdy poza nim nie było. Od tej chwili trzeba ją dopiero w trudzie od nowa wysławiać.
Nie rozumiemy samych siebie. Nie spotkamy się już nigdy wokół jednej prawdy, której przyjazny blask oświetlałby nas wszystkich. Zmienił się jej status. Prawda na powrót odzyskała związek z językiem. Okazało się, że – jak niegdyś – jest efektem mówienia. Nigdy niekończącą się negocjacją. Albo wieczną kłótnią bez sensu i celu, podobną do tej, jaka toczyła się w restauracji, w której jadał obiady bohater tytułowy powieści Ionesco Samotnik.
5
Prawda jako apodyktyczny sąd o świecie, prawda wspólna już nas nie zbawi. Próżne są nadzieje na powszechną zgodę na temat przeszłości i tego, co nam się właśnie przydarza. Nie ma więc innego wyjścia, jak p o w o ł y w a ć s i ę n a ś w i a d e c t w a, których roszczenia są zazwyczaj skromne. Na ogół nie mają one pretensji do bycia prawdą jedyną czy uniwersalną. Oto m o j e świadectwo, różne od t w o j e g o. Niech istnieją obok siebie, tak jak my sami obok siebie zgodnie żyjemy.
Czym są te świadectwa? Prawdą jeszcze nieuzgodnioną z innymi? A nawet w ogóle nieuzgadnialną, bo prywatną, stronniczą, sekciarską, partyjną? Zapewne. Ale są one także – te świadectwa – prawdą, która została „sprawdzona sobą”, by użyć słynnej formuły Białoszewskiego, prawdą „osobowej duszy” wyprowadzoną z jednostkowego losu, próbą wzniesienia się ponad własne istnienie, wyjścia (ku innym) poza swoje granice.
Niegdyś świadectwo wydawało mi się zaledwie prawdą tymczasową, która zostanie (lub nie) zweryfikowana i podtrzymana przez innych. Dzisiaj – w obliczu rozpadu wspólnego paradygmatu – myślę, że jest czymś więcej: źródłem, do którego należy stale powracać. Nie po to jednak, by z jego pomocą odnaleźć zagubioną drogę, która doprowadziłaby nas od słów do rzeczy. Wiarygodność świadectwa nie na tym polega. Świadectwo znajduje się poza prawdą i fałszem. W pewien sposób zawsze jest „prawdziwe”, choćby nawet ten, kto je przedstawia, dawał „fałszywe świadectwo” rzeczom i rozmijał się z rzeczywistością. Znajduje się ono bowiem zawsze w horyzoncie czyjegoś istnienia. Oto jest ktoś, kto świadectwo (aktywnie) daje lub (pasywnie) pozostawia. I właśnie ten ktoś – kto zawsze istnieje, choć czasem bezimienne – obdarza świadectwo odpowiednią rangą i doniosłością. Bo nawet słowo fałszywe, niezgodne z rzeczywistością wewnętrzną i wewnętrznym przekonaniem mówiącego świadczy: o jego nieautentyczności, o zakłamaniu lub „strachu przed obcą potęgą” – ale świadczy. Dawać fałszywe świadectwo to kłamać, lecz zarazem odsłaniać się w swoim kłamstwie. A to odsłonięcie – ta mimowolna autodemaskacja jest już prawdziwa.
Jedyna trudność polega wówczas na właściwym odczytaniu i zrozumieniu świadectwa. To trudność niebagatelna. Stajemy u wrót hermeneutycznego piekła, gdzie nic nie jest już pewne, czasem więc należy porzucić wszelką nadzieję.
Czym zatem jest dzisiaj prawda? Zaledwie krótkim rozbłyskiem na ciemnym tle świadectw pozostawionych przez „osobowe dusze”. Albowiem prawda jest niesamoistna. Nie istnieje poza słowem. Żyje w językowych (i obrazowych) świadectwach.
Cząstkowe prawdy – prawdy „sprawdzone sobą” – już się nie spotkają w ramach jednego dyskursu. Wielu nie chce tego dostrzec, wielu nie potrafi się z tym pogodzić. Ale tak właśnie jest. Doszliśmy do końca, do kresu. Dalej jest tylko mnogość konkurujących ze sobą słów i obrazów walczących o pierwszeństwo.
6
W Internecie, w którym wolno (prawie) wszystko, nie należy jednak i nie wypada zbyt kategorycznie stawiać pytania o prawdę rozumianą jako zgodność tego, co wypowiedziane, z rzeczywistością. Internet jest suwerenny, bytowo samoistny. I samowystarczalny. Nie potrzeba mu już świata. Potrafiłby się bez niego świetnie obyć. Sam jest przecież światem złożonym ze słów, obrazów i dźwięków – rzeczywistością, która mogłaby istnieć bez jakichkolwiek zewnętrznych odniesień. W tym nowym, tak bardzo wspaniałym i rozległym świecie Internetu każdy, kto chce – a chce wielu, bo to powszechna praktyka – zaciera i unieważnia różnicę między słowami (obrazami) i rzeczami. To dlatego prawda w jego obrębie stała się b e z p o ś r e d n i a – jednowymiarowa i natychmiastowa. Co więcej, słowo oderwane od rzeczy nie potrzebuje już także innych słów jako swojego uwierzytelnienia. Każde chciałoby (i mogłoby) być pierwsze i najważniejsze – jedyne. A to znaczy: prawdziwe. W tym wyścigu o pierwszeństwo liczy się najbardziej zdolność słowa do auto-reprodukowania, do bezgranicznej multiplikacji. Prawdziwe, najprawdziwsze staje się zatem ostatecznie to, co p o w t ó r z o n e odpowiednio wiele razy.
Na szczęście w każdej chwili (spędzanej w Internecie) można sięgnąć po słowo, w którym rozbrzmiewa wołanie o prawdę – i powiedzieć „sprawdzam”. Zawsze przecież można w y j ś ć p o z a g r a n i c e I n t e r n e t u w poszukiwaniu utraconych rzeczy, które mogłyby uwiarygodnić słowa samozwańczych prawd. Szkoda tylko, że ci, którzy zostali uwiedzeni lekkością bycia w Internecie, tak rzadko korzystają z tej możliwości. Kto wie zresztą, czy potrafiliby jeszcze krytycznie obrócić się przeciwko światu, któremu oddali swoje „osobowe dusze”.
To oczywiste i pewne. Internet stał się figurą naszych demokratycznych czasów. W najdoskonalszy sposób skupia on w sobie to wszystko, co jest właściwe masowej komunikacji: swobodę wypowiedzi, stadność powtarzania, migotliwość i niepewność prawdy. Dzisiaj – jak wiadomo – nie ma większego znaczenia, co jest przedmiotem dystrybucji komunikacyjnej, bo podlegać jej może wszystko: każda idea, szlachetna i zbrodnicza, każde głupstwo i bluźnierstwo, insynuacja i kłamstwo. Ważne, jak są one wyraziste, z jaką intensywnością są obecne w rozległych przestrzeniach komunikacji społecznej. Jedyna skuteczna strategia w tej sytuacji to l i c y t a c j a m e d i a l n a. Kto posunie się dalej niż inni, zachowa bardziej szokująco czy skandalicznie. Nie sztuka bowiem wymyślić i powiedzieć to czy owo, jak niegdyś. Każdy głupi to potrafi. Rzecz w tym, by ze swoim przekazem (swoją prawdą, swoim świadectwem) zostać zauważonym przez innych, przebić się przez informacyjny szum. Przeistoczyć się. Stworzyć swój medialny wizerunek. I utrzymać go maksymalnie długo przy życiu.
Znaleźliśmy się na antypodach, żyjemy w zupełnie innym świecie niż przed dwudziestu, trzydziestu laty, gdy pisałem zamieszczone w tej książce szkice. Rozpadła się ostatecznie władza słowa i wprowadzone przez nią systemy kontroli i represji. Ale równocześnie władza polityczna utraciła swoją historyczną przewagę nad mediami – a przez to także sporą część suwerenności. Została przez media niepostrzeżenie wchłonięta. Już jej prawie nie ma. Nie istnieje poza gazetami, radiem, telewizją, poza Internetem. Czy politycy tego nie widzą? „Czwarta władza” zagroziła „pierwszej” – myślę , że to ona jest dzisiaj najważniejsza. A przecież działa bez mandatu społecznego. Powołując się co najwyżej na oglądalność i nakłady, chętnie występuje „w imieniu” widzów i czytelników. Nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności (ogranicza ją jedynie prawo prasowe), a mimo to współtworzy fakty polityczne. Bez jej udziału na scenę polityczną nie wejdzie żadna nowa postać.
Opiewana przeze mnie w latach osiemdziesiątych władza słowa była zdepersonalizowana. Członkowie Biura Politycznego KC PZPR, których fotografie publikowała „Trybuna Ludu”, a za nią wszystkie pozostałe gazety, wyglądali, jakby wyszli z tej samej matrycy. Nawet pierwsi sekretarze partii z kolejnych epok politycznych podlegali podobnym regułom i normom ekspresji publicznej, tylko nieznacznie czasem je modyfikując. Gomułka, Gierek, Kania, Jaruzelski – któż by ich dzisiaj potrafił odróżnić? Inaczej współcześni politycy. Oni grają o różnicę. Nikt nie chce być podobny do drugiego. Każdy stara się być indywidualnością. Sami niepowtarzalni. I wyjątkowi. Każdy na swój sposób chce przy pomocy mediów narzucić siebie i swój wizerunek innym, masom – nam wszystkim. Po co im to? I jednym, i drugim? Politykom i dziennikarzom tworzącym na naszych oczach nową wspólnotę władzy?
Nie chcę i nie potrafię już dłużej ciągnąć tego pożegnalnego wstępu. Zamiast odpowiedzi na postawione pytania powołam na świadka Piotra Szulkina i jego film Wojna światów – następne stulecie. Film widziałem prawie trzydzieści lat temu, a mimo to pamiętam, że podobne pytanie („Powiedz, po co ty to wszystko robisz?”) postawił główny bohater, Iron Idem, swojemu antagoniście – dyrektorowi sieci telewizyjnej SBB TV, władającemu całą przestrzenią ludzkiej komunikacji i dzięki temu tworzącemu polityczną rzeczywistość.
Odpowiedź brzmiała: „Rosnę. Rosnę, rozumiesz? Czuję, że rosnę…”⁵.
Niech więc i oni rosną. Niech politycy i dziennikarze, wykraczając poza dotychczasowy układ ról (polityczne działanie z jednej strony, informowanie i kontrola z drugiej) i w ten sposób rosnąc, tworzą nową formę władzy. Jesteśmy świadkami zawiązywania się nowego paktu między władzą i słowem.
7
Nie pragnę (i nigdy zbyt mocno nie pragnąłem) mnogości – przemiany mojej „osobowej duszy” w byt wielokrotny. Nie zależy mi (za bardzo) na tym, żeby moje słowa były powtarzane przez innych tak, bym dzięki temu mógł urosnąć ponad swoją miarę. Przez całe lata podobało mi się, że pozostawione przeze mnie świadectwa istnieją w niewielu egzemplarzach. Rękopis (sztuk 1), maszynopis powielony dzięki podłożonej kalce (maksymalnie 5 kopii), druk w bezdebitowym czasopiśmie „Podpunkt” (200, 500, najwyżej 1000 egzemplarzy nakładu). Rewolucja informatyczna, która dotarła do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych, doprowadziła do tego, że podobnie jak inni przestałem kontrolować liczbę kopii tego, co piszę od okazji do okazji. Dzisiaj – jako wydawca – wiem na ogół dość dobrze, ile egzemplarzy jakiegoś tytułu jest w stanie przyjąć rynek. Swojej książce daję szanse na 300 do 500 egzemplarzy przez jeden rok, może dwa. Czy dzięki temu urosnę? Raczej nie. Choć, kto wie, może stanę się nieco bardziej wyrazisty dla kilku przyjaciół. Ale nie po to piszę te słowa. I nie po to przypominam słowa pisane przed wielu laty, w tak innej, odległej i obcej epoce.
Trzeba pewnego wysiłku i odwagi, by pokazywać publicznie pisane świadectwa swojego myślenia (a więc i bycia) sprzed lat. Nieuchronne jest w takich wypadkach poczucie dystansu. Jak można było tak pasywnie i bez reszty poddawać się poczuciu wykorzenienia i obcości w mowie (zamiast dzielnie z nim walczyć)? Skąd ten śmieszny agitacyjny zapał tuż po Sierpniu? Czy naprawdę tak trudno było przewidzieć, że do Solidarności zapisze się wkrótce kilka milionów Polaków? Jak wytłumaczyć skłonność do języka ezopowego, którym pisane były artykuły przed 1980 rokiem? Czy estetyczne upodobania wyjaśniają wszystko? A spekulatywny dyskurs z lat stanu wojennego, gdy powstawał Referat – czy był kapitulacją i ucieczką, czy formą intelektualnego oporu? Nie potrafię jasno i prosto odpowiedzieć na te pytania. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości i rozterek, gdy czytam po latach rzeczowe relacje z pochodów i demonstracji lat osiemdziesiątych. To czyste świadectwa, w których „ja” piszącego – choć przecież widoczne – pozostaje na drugim planie.
Rzucam je teraz na stół. Niech te świadectwa wezmą udział w wiecznej grze o prawdę wspólną, w grze, która nie ma końca. Jeśli przegram – a przegram jak wszyscy – pozostawione przeze mnie teksty staną się świadectwami błądzenia pewnego inteligenta urodzonego w 1953 roku, który na przełomie dwóch epok próbował na swoją miarę i wedle swoich możliwości zrozumieć, co mu się przydarza w życiu publicznym, gdy staje naprzeciw wszechobecnej władzy słowa.
listopad 2010