- W empik go
Włoskie miniatury - ebook
Włoskie miniatury - ebook
Książka poświęcona współczesnym podróżom do Włoch (Wenecja, Florencja, Rzym, Neapol i Sycylia), Hiszpanii i Tunezji. Zawiera opis wędrówek, spotkań z ludźmi, sztuką i literaturą. Pokazuje, jak odnajdywać ślady przeszłości w dzisiejszym krajobrazie Włoch. Talent autora sprawia, że słyszymy żywy głos jego wielkich poprzedników i zgiełk śródziemnomorskiej codzienności.
„Pisanie o Włoszech, o włoskich podróżach jest zdawaniem samemu sobie relacji z tego, co w życiu ważne, istotne, piękne. Robieniem notatek, szkicem do rysunku. Zapiskami na marginesach cudzych dzieł. (...)
Wyspa Burano słynie z wyrobu koronek. W dodatku każdy dom w miasteczku pomalowano na inny kolor. Mają tam jeszcze krzywą wieżę. Jest też targ rybny – gdy przychodzę, jest już pusty. Pozostał tylko zapach, krew na stołach. Przychodzę tu dla krajobrazu. Rozpościera się stąd jeden z najpiękniejszych widoków świata: senne, zamglone miasto rozłożone na śliskiej lagunie jak na szezlongu. (...)
Chciałbym oszukać czas. Odnaleźć ścieżki, którymi wędrowali pisarze. Zobaczyć podobny krajobraz, podobny horyzont. Móc kiedyś powiedzieć, jak Jan Kott: «Parę razy w życiu udało mi się dotknąć tego kawałka materii, od którego zaczynał się świat pisarzy»”.
Adam Szczuciński
Spis treści
Dedykacja
I
SAN MICHELE
TAORMINA. ŚLADY
SYRAKUZY
ROMA
TYBR
MODLITWY DLA SPADAJĄCYCH Z DACHU
SPOLETO
II
„ALOES” JANA KOTTA
KARTKA Z WENECJI. BRODSKI
ODMIANA
MEIN KAMPF
MOST WESTCHNIEŃ
CAFFÈ FLORIAN
ARS MORIENDI
CIĘŻSZY RAPIER
III
SIENA
TOLEDO
BÓL
SNY FLORENCKIE
U ŚWIĘTEJ FINY
PIENZA
W MEDIOLANIE
KAMIENIE
KARTAGINA
PCHŁA Z CARCASSONNE
IV
POWRÓT
PALERMO
SEGESTA
DEDAL
CHUSTECZKA UMARŁYCH
MESYNA
SEGOWIA
SCILLA I SYRENY
V
SPACER
PAESTUM
NEAPOL
POGGIOREALE
DRAGONEA
EURYDYKA
Metryczka książki
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60046-47-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SAN MICHELE
Jaszczurka migocąca wśród bluszczów i cierni przywiodła mnie do ciebie na wyspę umarłych...
RYSZARD KRYNICKI
Vaporetto nie było zatłoczone. Postawny franciszkanin w okularach z ciężką walizką, kilka kobiet z kwiatami (wdowy?), Amerykanie udający się na Murano po weneckie szkło i my – turyści odwiedzający cimitero przed południem. Z daleka widać było cyprysy wystające ponad krawędź muru otaczającego wyspę. Niezwykłość zarówno tego obrazu, jak i utajonego sposobu, w jaki ceglany mur wyrasta wprost z zielonej wody laguny, podkreślało jeszcze wspomnienie reprodukcji starej fotografii, na której skuty lodem basen między Madonna dell’Orto a Fondamente Nove przemierzali w pośpiechu ludzie w grubych płaszczach, czapkach i rękawiczkach, a w tyle – za martwą przestrzenią wody lub lodu – widniała sylwetka kościoła San Michele in Isola oraz cyprysy – tym razem z ciekawością przyglądające się sponad muru scenom rozgrywającym się na lagunie. Na pierwszym planie, bliżej nas, chłopiec (przypuszczalnie on jeden miał szansę dotrwać do naszych dni) powstrzymywany dłonią ojca przed kolejnym krokiem, którego lód w tym miejscu mógłby już nie wytrzymać. W pobliżu kobieta – idąca samotnie, z opuszczoną głową – próbuje odczytać ze śladów na świeżym śniegu przyszłość swego nienarodzonego jeszcze dziecka. Zdjęcie przypominało obrazy Guardiego: podobne zarysy postaci – ciemne plamy z falującymi brzegami płaszczy, z tym że tłem był nie pożar miasta, lecz cmentarz.
Zbliżaliśmy się, pozostawiając za sobą Fondamente Nove – ostatni przystanek, z którego można jeszcze zawrócić. Niedaleko znajdują się Fondamenta dei Mendicanti i szpital. Koci spacer przy murze szpitala opisał w Znaku wodnym Brodski: „Gdyby ktoś w tym momencie zwrócił się do mnie, zamiauczałbym”. Brodskiego sympatia do kotów nie mogła nie przeobrazić się podczas pobytów w Wenecji w sympatię dla skrzydlatych lwów, w dodatku oczytanych. Stąd lew św. Marka (ta „sprawniejsza fizycznie i kulturalniejsza wersja Pegaza”) widnieje na okładce tomu A Part of Speech. Na Burano widziałem perskiego kota wylegującego się na przycumowanej do brzegu łodzi. Był ogolony – puszyste pozostały mu tylko łapki, ogon i pyszczek. Po krótkiej drzemce zgrabnie zeskoczył na nabrzeże i odszedł, zwiewnie machając puszystym ogonem. Brodski jako kot byłby prawdopodobnie kotem zwykłym, nie persem, tutejszym, jednakże nietracącym nic ze swej wrodzonej kociej elegancji i tajemniczości, kotem ze starej fotografii (wprawdzie lodowa atmosfera nie jest przyjazna kotom, wiemy jednak, że poeta odwiedzał Wenecję właśnie zimą).
WENECJA
Fotografia Brodskiego: cztery linie prawie doskonale równoległe – cztery linie zmarszczek na czole, znak niezaliczany do rubryki „szczególne”, a mimo to od razu zauważalny. System nacięć na skórze odzwierciedlający to, co jest głębiej, pod czaszką i oponami; jakby szlaki nerwowe nie chciały korzystać z receptorów i same szukały kontaktu ze światem. Odciski myśli. Czoła chlubią się swoimi zmarszczkami, pewnie dlatego bywają takie wysokie. A jeżeli w ogóle można kogoś rozpoznać po krajobrazie czoła, to właśnie Brodskiego – poetę o twarzy z marmuru, co wcale nie oznacza, iż bez wyrazu, wręcz przeciwnie. „Dziwna to rzecz – twarze poetów”, pisał. Rzeczywiście – dziwna.
W zatopionym w półmroku kościele rozlegał się stukot maszyny do pisania, paliły się świece. To tylko zakonnik pracujący jak zwykle w zakrystii. Na zewnątrz powietrze oddychało kurzem, remontowano krużganki. Dostałem nową mapę cmentarza, mniejszą niż poprzednio, za to z dokładnym adresem (nawet internetowym) oraz z niezrozumiałym dla mnie zdaniem po włosku, które zawierało słowa: „programma LIFE”. Trudno o lepszą reklamę cmentarza. Drogę i tak znałem na pamięć – kwatera XV, gdzie Pound i zaraz Brodski. Było południe, pora, kiedy jaszczurki polują. Na białym nagrobku napis cyrylicą i po angielsku: Joseph Brodsky oraz daty: 24 V 1940–28 I 1996. W rozmowie z Wołkowem Brodski, wspominając Achmatową, mówił: „Pamiętała, kiedy kto umarł i kiedy się urodził. Pewne daty były dla niej ważne. Osobiście, nigdy nie przypisywałem podobnym sprawom jakiegokolwiek znaczenia. Pamiętam, że dwa albo trzy razy poważne nieprzyjemności w moim życiu zaczynały się z końcem stycznia. Ale był to czysty zbieg okoliczności...”.
Muszle, kasztan, rozgwiazda. I trzy koty przyklejone do kamiennego łuku nagrobka: jeden czarny, smukły, o białym pyszczku i żółtych oczach, które błyszczą w weneckim cieniu oraz dwie białe kotki – jedna w różowym koszyku, a druga z ogonem faliście opadającym. Najbardziej niezwykłe koty Wenecji. Zabawki, przyjaciele, stróże tajemnicy, wiedzy o tym, co jest potem. Czyje dłonie przymocowały te koty do grobu? Zresztą, to nieważne. Brodski wie, zna te dłonie. Na tylnej ścianie nagrobka, u dołu napis: „Letum non omnia finit”. W kubeczku obok drobne monety: głównie liry i ruble – na wszelki wypadek. I cisza. Tylko powroty jaszczurek i szyszki na pustej ścieżce.
2000
TAORMINA. ŚLADY
Dla B.T.
Spacery po Taorminie rozpoczynałem zawsze od Porta Messina. Schodziłem potem krętymi uliczkami w kierunku ogrodów. Villa Comunale – dar angielskiej arystokratki Florence Trevelyan – to moje ulubione miejsce w tym mieście. Piękny stąd widok na morze i na Etnę. Czytałem tu Lamparta. Próbuję wyobrazić sobie Hertza i Iwaszkiewicza przechadzających się alejami parku. Słyszę ich kroki, szept rozmowy. Nie rozróżniam słów. Paweł Hertz pisał: „Wiosną 1936 roku przyjechałem do Taorminy w zamiarze objechania całej wyspy. Pierwszego dnia spotkałem w miejskim ogrodzie Iwaszkiewicza. Z greckiego teatru oglądaliśmy razem śnieżną Etnę”. Chciałbym oszukać czas. Odnaleźć ścieżki, którymi wędrowali pisarze. Zobaczyć podobny krajobraz, podobny horyzont. Móc kiedyś powiedzieć jak Jan Kott: „Parę razy w życiu udało mi się dotknąć tego kawałka materii, od którego zaczynał się świat pisarzy”.
Hertz jest autorem przekładu wybitnej książki Pawła Muratowa Obrazy Włoch. Rosjanin zastał Taorminę wyludnioną, wymarłą. Zalęknione miasto skuliło się jak dziki kot. „Niektóre hotele były zamknięte, inne znów całkiem puste; rozbrzmiewający w nich gong jak gdyby siłą przyzwyczajenia obwieszczał porę obiadu”. Nie minęło nawet pół roku od trzęsienia ziemi, które zniszczyło Mesynę. Obawiano się, że teraz odezwie się Etna. Przy Corso Umberto w Taorminie przeglądałem dawne widokówki. Jedna z nich przedstawia ludzi siedzących na torach kolejowych, dokoła rosną opuncje. Z daleka lśnią białe koszule podróżnych. Dopiero teraz dostrzegam parasole nad ich głowami. Już wiem, że pociąg, na który czekają, nie przyjedzie. Na torach leżą zwaliska gruzu; lawa zniszczyła szlak.
Spośród poświęconych Taorminie wierszy Jarosława Iwaszkiewicza najbardziej lubię ten o Annie Achmatowej. Poetka przyjechała na Sycylię, by odebrać nagrodę Etna – Taormina. „O czym myślała tu Anna Andrejewna?” – zastanawia się Iwaszkiewicz. „Jechała pociągiem z północy / był grudzień / podróż wydawała się długa / prawie jak podróż syna / na Sycylii było ciepło / kwitły róże”. Achmatowa uwielbiała kwiaty, zwłaszcza róże. Brodski wspomina, że zawsze starał się przyjść do niej z bukietem.
Teatro Greco to miejsce urokliwe. Wspaniale opisał je Goethe. Teatr w Taorminie – podobnie jak teatry w Syrakuzach czy w Segeście – wtopiony jest w krajobraz Sycylii. Położony wysoko na skale ma naturalną dekorację, którą tworzą poszarpana linia wybrzeża, wulkan i morze. Nadal odbywają się tu spektakle. W Taorminie zobaczyłem tylko jedno przedstawienie. Nie w Teatro Greco. W pobliżu katedry piękna Włoszka (pamiętam jej nagi brzuch) szybkimi ruchami zgrabnych palców ożywiała drewniane lalki ulicznego teatrzyku. Najpierw pojawił się drewniany dyrygent z wielką siwą czupryną, który złościł się na swoją drewnianą orkiestrę; zgarbił się, nasrożył. Potem zobaczyliśmy śmiertelnie bladą, tłustą primadonnę. Nie mogła złapać oddechu. Trzepotała rękami, jak gdyby próbowała unieść się nad ziemię. Zniknęła i znowu pojawił się dyrygent wściekły na wszystkich i wszystko dokoła. Kruchy był ten teatr, jakby z powietrza. Właściwie nic się nie wydarzyło. Nie padło ani jedno słowo. Był tylko ruch, gest. Twardy ryt drewnianych postaci. Podobała mi się Włoszka i podobał mi się jej teatr.
Niedawno Marek Zagańczyk przysłał mi fotografię Pawła Hertza. Autor Sedanu siedzi w fotelu na tarasie w Taorminie. Prezentuje się dumnie, jak lord. Jest młody, bardzo młody. Po latach, w liście do Jarosława Iwaszkiewicza, pisał: „Wydaje mi się, że to wszystko było w jakimś śnie, ale nie lubię siebie z tego snu . Bardzo żywo odczuwam przemijanie, ale mnie to nie martwi, nie dziwi ani nie straszy. Każdy ma swój czas do przeżycia”.
Pamiętam powrót z Taorminy. Pociąg z Syrakuz się spóźniał; stary, zabytkowy dworzec tętnił życiem. Oczekujący chodzili tam i z powrotem, taszcząc ze sobą skórzane walizy, bagaże. Ktoś pokrzykiwał, kobieta w czerwonej sukience płakała. Tylko morze było ciche, spokojne. Wreszcie nadjechał pociąg. W przedziale Asia próbowała zasnąć – wyglądała pięknie. Wracaliśmy do Mesyny, jakbyśmy wracali do domu.
SYRAKUZY
Tukidydes pisze o dawnej potędze Syrakuz. Trudno dopatrzyć się jej dzisiaj w tych latami odbudowywanych hotelikach, pustych ulicach, nad którymi sznury z bielizną. Szarpane wiatrem okiennice, odbity tynk. Gruzy świątyni Apollina. Tylko morze lśni jak dawniej – promienie słońca ślizgają się po falach, wbijając nam w oczy swoje ostre sztylety. Nasze poranione oczy widzą więcej, inaczej. Widzą kupców w ciężkich szatach obszywanych złotą nitką, biegnących w kierunku portu. Silni tragarze wnoszą kufry, paczki. Blade jak papier kobiety mdleją – na ziemię spadają tkane chusteczki. Jest tak, jakby zasnął czas.
Podobne wrażenie odniosłem na Lipari, wyspie eolskiej. W tamtejszym muzeum zgromadzono pozostałości po dawnych mieszkańcach wyspy: greckie amfory przedstawiające sceny z mitologii, teatralne maski prześmiewców. Pamiętam wspaniałą statuetkę tancerki z IV wieku przed Chrystusem. Zobaczyłem wtedy piękno i czas – czas schwytany, uległy i pokorny, zamknięty w małej amforze, jakby to był tłusty dżin, nie wieczność.
W siódmej księdze Wojny peloponeskiej czytamy o nieszczęsnych Ateńczykach uwięzionych w syrakuzańskich kamieniołomach. Poszedłem do Latomii. To w tych pieczarach ginęli z głodu i wyczerpania. Spali obok trupów swoich towarzyszy. Jak mówi Tukidydes, „było to najważniejsze wydarzenie w tej wojnie ; najwspanialsze dla zwycięzców i najżałośniejsze dla zwyciężonych”.
Spaceruję po kamieniołomach. Jest przeraźliwie cicho. Ta cisza gryzie, obmywa skórę wrzątkiem. Stąpam głośno, by rozerwać milczenie. Zastanawiam się, o czym myślał dumny wódz Galów – Wercyngetoryks, który, przez lata więziony, przewożony z miejsca na miejsce w ślad za wojskami Cezara, szedł po raz pierwszy (i ostatni) ulicami Rzymu, uświetniając triumf potomka Wenus. Swetoniusz pisze tylko o Cezarze: „W dniu triumfu omal z wozu nie wypadł, gdyż oś pękła. Wstąpił na Kapitol przy świetle pochodni, niesionych w kandelabrach przez czterdzieści słoni”. Wercyngetoryksa stracono, zanim zgasły pochodnie. Jak w wierszu Hofmannsthala: są ludzie na pokładzie, wśród sybilli i kandelabrów i ci na dole, dla których blask pochodni albo światło dnia to już tylko mroczne wspomnienie – oni na zawsze pozostaną w ciemnych piwnicach Kapitolu. O czym więc myślał Wercyngetoryks, skuty kajdanami, wśród burzy wyzwisk i razów? Bał się na pewno, jak każdy. Może się modlił, jeśli miał do kogo. Czy nie żałował, że nie udało mu się uciec podczas licznych postojów w drodze do Rzymu albo chociaż samemu zadecydować o swym losie – zachłysnąć się owocem, zrobić użytek ze sztyletu podrzuconego do namiotu w środku nocy przez wiernego sługę? Nie powinien ginąć jak ofiarne zwierzę. Myślę jednak, że chciał wytrwać do końca, że nie złamał go los ani bat. Może się mylę. Może milczenie bezbronnego jest niczym, może nic nie znaczy.
A jeżeli jednak są zaświaty? Czy mogą się spotkać ze sobą kat i ofiara – na jednym piętrze, w tym samym okręgu? O czym rozmawiają ich cienie? Kto kogo przesłuchuje?