Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wnuczka Raguela - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,90
Najniższa cena z 30 dni: 12,90 zł

Wnuczka Raguela - ebook

Zawikłane losy, trudne wybory – prawda o życiu w najnowszej powieści K.Koehlera
Historia biblijnej córki Raguela powtarza się dziś. Wciąż intryguje! To naprawdę NIEZWYKŁA powieść!

Wnuczka Raguela jest opowieścią o miłości, wierności i odpowiedzialności. Jej akcja dzieje się w środowisku bezdomnych. Poznajemy losy dwójki młodych ludzi, których połączyły najpierw  przypadek, potem wzajemna sympatia, a wreszcie odpowiedzialność za dziecko.

Bohaterów książki często określa się mianem " wykluczonych". Ich przejmująca historia jest próbą opowiedzenia o ludzkim, trudnym losie. Zmusza do refleksji nad heroizmem życia ludzi wyrzuconych poza margines zwykłego społeczeństwa.

Autor powieści jest przeciwny protekcjonalnemu pochylaniu się nad światem "niższych", "gorszych". Zachęca Czytelnika do głębszego zastanowienia się nad losem człowieka zmagającego się z biedą, odtrąceniem, wyobcowaniem. Zwraca uwagę na jego podmiotowość, zachęca do szacunku, uczy współczucia i wrażliwości.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7595-879-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy nie wiesz tego? Czyś nie słyszał? Pan — to Bóg wieczny, Stwórca krańców ziemi. On się nie męczy ani nie nuży, Jego mądrość jest niezgłębiona. On dodaje mocy zmęczonemu i pomnaża siły omdlałego. Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą.

Iz 40, 29-31

Czyńcie dobrze, a zło was nie spotka.

Tob, 12, 7

Forgetful heart

Like a walking shadow in my brain

All night long

I lay awake and listen to the sound of pain

The door has closed forevermore

If indeed there ever was a door.

Bob DylanSłońce ledwie unosiło się nad horyzontem. Jakby je ktoś, blade i wymizerowane, przyszpilił do wysuszonego mrozem nieba. Zmarznięty, wywiany śnieg. Na ścieżce miejscami lód, ale koło krzaczków, zeschłych pokrzyw, rudych płacht łopianów — resztki jakichś szmat, gazety poszarpane, rozwalone puszki, stara opona nawet. Żółte, obsikiwane wciąż psie tropy. Nawet jakieś ślady krwi, jakby ktoś tutaj spluwał albo ścierał obitą twarz kawałkami lodu.

Dawno już nie padał śnieg. Ten, który leżał, przenicowany był wiatrem i mrozem. W wielu już miejscach poszarzał, gdzieniegdzie wywiany albo wydrapany przez wrony grzebiące w zmarzniętej ziemi. Co kiedyś było w nim odciśnięte, zostało, trochę pozacierane, ale trwało, wciąż istniało, wciąż dawało się odczytać. Niezliczone ślady, ponakładane na siebie, nowe zasłaniające stare, aż trudno było się w tym rozeznać. Zrozumienie nie było możliwe.

Pomiędzy niskimi blokami (u ich fundamentów pozakładane były ogródki, otoczone pieczołowicie iglakami, ale też zwykłymi ogrodzeniami, a przed nimi, jak jakiś rodzaj umocnień w średniowiecznych zamkach, posadzone były jeszcze rzędy grabów, które teraz wyrosły już za wysoko, aby można było je okiełznać, a gdzieniegdzie nawet brzozy i wszędobylskie wierzby) a tym, co pozostało z dawnych ogródków działkowych — ich forpoczty docierały prawie do studenckiego klubu, skąd nocami wylewała się na świat dudniąca muzyka — otwarta przestrzeń: kilkanaście metrów traw — wygwizdów, teraz walił tu z impetem od zachodu mroźny wiatr, popychając tekturowe pozostałości po petardach, racach, które mieszkańcy bloku, a może i ci, którzy w nocy bawili się, do niedawna właściwie, w klubie, odpalali w ciemne niebo, pijąc szampana z flaszek, klaszcząc i przekrzykując się, zachęcali się wzajemnie do jeszcze bardziej radosnego witania nowego roku. Wybuchy pstrzyły niebo tandetnymi rozbłyskami; wystraszyły ptaki przesypiające noce w drzewach i krzakach z dala od bloków po stronie chaszczowiska: zasuszonych, przywalonych śniegiem pól pokrzyw, malin, ostrężnic, dzikich róż, roślin ozdobnych uprawianych tu przed laty przez troskliwych działkowiczów. Których już nie ma.

Taki to był teren. Z jednej strony przecięty dwupasmową drogą, z drugiej przycinany nieustannie przez coraz to nowe budowy, które zawzięcie przesuwano w stronę owej drogi, ale na straży tego doskonałego zbliżenia stała linia wysokiego napięcia ze zwisającymi niewysoko nad ziemią kablami. Jak matka do łona tuliła do siebie śpiące w zaroślach nocą ptaki, kilka zajęcy, kilkanaście zapewne bażantów, wydających radosny lub przerażony gulgot, kiedy jakiś bezpański lub wyprowadzany na spacer pies przeganiał je z kryjówek w trawach albo płoszył ze snu, śpiące na niskich gałęziach.

Taki to był teren: jakichś resztek betonowych zabudowań, mówiono, że i podziemnych tuneli dawnego lotniska, pozostawionych i zarośniętych pomiędzy dzikimi wzgórzami, w całości zarosłymi ostrężnicami, starym winem, siedliskiem pająków, kleszczy, padliny i śmieci, które nie tylko mieszkańcy niskich bloków, lecz także przejezdni wyrzucali w pośpiechu ze swoich samochodów, sunąc nocą betonową drogą, którą pewnie kiedyś przewożono samoloty. Jesienią były to tereny łowów emerytów, którzy dosyć zwinnie, jak na starych mężczyzn, wspinali się na olbrzymie, rozrosłe orzechy. Zwykle bowiem to oni wchodzili na drzewo i potrząsali nim, a ich kobiety zbierały w zaroślach gorzkie owoce, albo specjalnie przygotowanymi tyczkami ściągali do ziemi pełne kiście pnącza winogron. Czasem też oboje zagłębiali się, z przytroczonym do paska wiaderkiem, w malinowe chruśniaki, nie podawali sobie jednak owoców ani do rąk, ani do ust, osobno zsypując, co nazbierali w dusznej samotni, oganiając się od much i komarów, do wiader plastikowych, których zawartość potem w domach przerabiali na sok. Będą go pić w zimowe i jesienne dni i rozdawać dzieciom albo wnukom, by im i sobie niezmordowanie udowadniać, że są jeszcze do czegoś potrzebni. Ale teraz mroźny ranek, jak jakiś wyjałowiony kompres, zaległ całą okolicę. Świat wygląda, jakby pod osłoną mroku przetoczył się jakiś kataklizm i teraz wyblakłe, ale jaskrawe słońce i lodowaty wiatr były wszystkim, co przetrwało. Słońce wspina się po niebie; cała okolica jakby odsypiała zabawę do rana. Zimne światło zlewało się na owo przejście pomiędzy murem gołych konarów grabów i zeschłymi chaberdziami pokrywającymi dawne działki. Żadnego ruchu.

Do czasu, gdy od strony zarośli wychodzą na otwartą przestrzeń dwaj mężczyźni. Ledwie idą. Jak kukły. Ostrożne, kruche, jak ze szkła, ruchy; z daleka wyglądają jak dwie ubrane w jakieś niewyobrażalne sterty starych ciuchów porcelanowe lalki; kukły pozszywane ze strzępków, skrępowane setkami ściegów, zacisków; każdy ruch jak na granicy najwyższego wysiłku. Absolutna mobilizacja. Całkowite skupienie. Czerwone, spalone mrozem twarze. Ciała, które nie wiadomo jeszcze, jakim cudem i skąd czerpiąc energię, stawiają powolnie, jak na zwolnionym filmie, kolejne kroki. Skupienie, uwaga, aby się nie zachwiać, nie przewrócić na śnieg, pewnie któryś już raz, bo ubrania, te sterty narzuconych w nieładzie pledów, koców, kurtek, rękawic, czapek, oblepione są śniegiem na plecach, na kolanach, na tyłku. Jak jakaś awangarda dzikiej czerni, potomkowie tajemniczych Mongołów, wychodzą z krzaków, kierując się stronę cywilizacji; ubrani w byle co, w cokolwiek, co trochę chociaż osłania piekielny, nieznośny, zawsze zwycięski chłód przewiercający się sobie tylko wiadomymi sposobami przez najbardziej wymyślne zawijanie, gdzieś tam, w głąb, pod te wszystkie warstwy, do białego jak melasa, wychudzonego, pokrytego strupami i ukąszeniami wszy ciała. Idą, ledwie się trzymając na nogach. Są teraz na samym środku owej polany. Widać, jak nieustępliwie, choć tak powoli, tak straszliwym ostatnim wysiłkiem pokonują jednak przestrzeń dzielącą ich do przerzedzonego zimą grabowego muru, przez który prześwituje zamknięta rzeczywistość bloków. Wyglądają trochę jak nawiedzeni heroldowie, którzy wyłonili się z dzikiej przeszłości. Nabrzmiałe mrozem, alkoholem, niewyspaniem, zmęczeniem twarze; zarośnięte brodami, nie golonymi ani nie czesanymi pewnie od lat, zakrywającymi bezzębne, gnijące od szkorbutu, zawsze tak samo zachłanne usta: zachłanne na napitek i jakiekolwiek, nawet znalezione na śmietniku, jadło. Jak jakaś awangarda nadciągających plemion, które gnane głodem i niezrozumiałym parciem przestrzeni wędrują wciąż przed siebie, siejąc spustoszenie i zgliszcza; napadają ciepłe wioski, gwałcą kobiety, mordują mężczyzn, podrzynają gardła, robią porządek w stodołach i stajniach, piekąc potem pomiędzy domami zamordowane okrutnie, a niekiedy jeszcze półżywe zwierzęta, patroszone na żywo, bo głód, krowy, owce. Ale teraz stracili już swój impet; teraz pokonały ich mróz i odległość; teraz mogą się łasić do osadników; osłabły krwiożercze instynkty; głód i chłód zrobiły swoje. I zamroczenie alkoholem, straszną ilością wypitego czegokolwiek, co zawiera chociaż trochę procentów.

Jeden z dwu mężczyzn, młodszy na oko (jeśli jakiekolwiek zewnętrzne oko miałoby ochotę, odwagę, przełamując odrazę, zatrzymać się dłużej na tym worku plugastwa), przystaje jednak. Stoi. Jego partner, pogrążony w zapadającym się leju swego ostatecznego zmęczenia, nie zauważa tego. Brnie dalej przez śnieg. W poprzek prześwitu idzie ścieżka, wydeptana przez psy i ich właścicieli. Właśnie na nią wkracza. Z ulgą. Nogi się nie zapadają. Wtedy, nienaturalnie wolno, odwraca się do drugiego. Dostrzega, że jest sam. Staje. Odwraca się. Ale zatrzymuje w połowie owego zwrotu, bo w samym jego środku uderza go w twarz i poskręcane na piersiach, wetknięte za pas rogi starego koca podmuch wschodniego wiatru. Przenika go ziąb. Wiatr dmie, jakby chciał go przewrócić, zerwać te wszystkie osłony i wedrzeć się do ukrytego pod spodem wątłego ciała. Przerywa więc ruch. Zawraca. Stoi przez chwilę, chwiejąc się na wietrze. Zbiera siły. Rusza dalej.

Młodszy stoi jeszcze chwilę. Po chwili próbuje pójść dalej. Robi dwa kroki i niezdarnie, ciężko jak kłoda, pada na ziemię. Nie od razu; teatralnie jakoś, na kolana, potem podpiera się rękami. Chwilę dyszy, na kolanach, z dłońmi wbitymi w śnieg. Na czworakach. Koc, jakiś upchany za pazuchę sweter, a może stary, czarny z brudu ręcznik, wysuwa się spod sznurka, którym mężczyzna przewiązany jest w pasie; upada na śnieg, zostawiając na bieli jakiś brudny ślad. Będą się potem przy nim zatrzymywać psy; lizać zbrylone grudy, wąchać je, sikać na nie. Mężczyzna klęczy jakiś czas. Jałowa biel tego ranka otacza go jak kojący kompres. Na śniegu pojawia się cienka strużka krwi. Mężczyzna opuszcza niżej głowę. Chwilę patrzy na czerwony ścieg. Jakby to było jakieś obce zjawisko. Obok niego. Coś mówi. Powtarza kilka słów zbielałymi ustami.

Starszy staje nad nim. Niezdarnie, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar, pochyla się nad młodszym. Łapie go za kołnierz. Szamocze się z jego bezwładem. Automatycznie, jakby wyciągał worek przysypany sprasowanym śniegiem. Młodszy nie reaguje. Dalej patrzy na czerwone znaki na śniegu. Z pomocą starszego wreszcie się podnosi. Zatacza się. Wydaje się przez moment, że znowu padnie, ale utrzymuje się jednak na nogach. Za chwilę ruszają tym swoim wycieńczonym krokiem, przyciśnięci, wgniatani w śnieg zimną bielą bezwzględnego nieba. A każdy ich krok jest jak podnoszenie na barkach ciężarów, o których nie śniło się wysportowanym atletom.

* * *

— Możesz z nami iść — mówi do niej, stojącej trochę z boku. Dziewczyna ma nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat.

Po jakimś czasie idą w czwórkę: ich dwóch, jedna stara, co plącze się z nimi, i dziewczyna. Nowa. Wcześniej karmił ją z ręki. Dawał jej pociągać ze swojej flaszki. Pij. Nie smakuje ci?

Idą dołem. Dziewczyna z tyłu, oni z przodu, stara za nimi. Idą od ruchomych schodów w podziemiach. Wkraczają na parter galerii. Wchodzą w kręcący się koło sklepów i restauracji tłum, który rozstępuje się przed nimi jak przed wojenną szarżą albo przed księżniczką, która właśnie pojawiła się w asyście na sali balowej. Tak to wygląda: gwardia przyboczna i ludzie rozstępujący się na dwie strony jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Szambelan, ochmistrz, pani starsza i na końcu ona. Lekko chwiejąca się na nogach. Wszyscy skutecznie odsuwani na boki ich dosyć ponurym widokiem, i nie tylko widokiem: umorusani, w przepoconych setki razy strojach na inny, bardziej poważny bal przygotowani. Ale w jakimś momencie tego przemarszu niewielki kondukt napotyka większe zgrupowanie poddanych, oblegających zawieszony w kawiarni telewizor. Spory tłum stojący na zewnątrz kawiarni; zresztą jakie to zewnątrz? Granicę wyznaczają ostatnie stoliki, przy których siedzą ludzie, a zaraz nad nimi, zaraz za ich plecami, jakby opierający się o zagłówki ich foteli, tłum stojący półkolem, poszukujący lepszego punktu widzenia. Kondukt omija zatem łukiem owo wpatrujące się w ekran i chciwie łowiące komentarze z telewizora ludzkie zgromadzenie. Idący na przedzie mężczyzna nie ryzykuje zbliżenia się do innych, tym bardziej że widzi na obrzeżach owego tłumu sylwetki strażników galerii na charakterystycznych dwukołowych rydwanach, zatem wyższych nieco od innych. Zapewne niepotrzebna jest ta ostrożność przewodnika, bo strażnicy, jak inni wokół nich, zwracają uwagę tylko na ekran. Ludzie mają, co odnotowało mocno jednak zamącone nalewką oko mężczyzny idącego na przedzie, jakieś poważne, może nawet przestraszone twarze.

Wstępują na ruchome schody, które mają ich wywieść na piętro galerii. Jeszcze trochę i wyjdą na coraz cieplejsze wiosenne powietrze. Przejdą przez szklane drzwi i ruszą do swego lokum. Jadą schodami w górę. Mężczyzna odwraca się, jakby chciał policzyć całe swoje stadko. Jego wzrok omiata ekran telewizora, bo są już ponad tłumem, za chwilę jednak widzenie się urwie, urąbane stropem. Dostrzega resztki jakiegoś samolotu, dymy, mgły, biegających ludzi, zaraz potem jakieś twarze w telewizyjnym studio... tu widzenie się urywa. Zapomniał, po co właściwie się odwrócił. Aha, dziewczyna. Czy jest.

Jeszcze raz. Stoi z tyłu, zgięta wpół, szuka czegoś pod stopami albo po prostu się pochyla i wymiotuje.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: