- promocja
- W empik go
Wnyki. Kościół Chrystusa Mściwego - ebook
Wnyki. Kościół Chrystusa Mściwego - ebook
Zdegenerowani księża, wioska spowita zmową milczenia, policjant pokłócony z Bogiem i tajemniczy Kościół Chrystusa Mściwego. Z której strony nadejdzie zagrożenie?
Wnyki to urocza wioska zatopiona w górskim krajobrazie Karkonoszy, do której przenoszeni są duchowni, którzy nadszarpnęli zaufanie swoich zwierzchników i parafian. Czas płynie tam jakby wolniej, gościnność mieszkańców uspokaja, średniowieczny kościółek zachęca do zadumy, nawet jeśli miejscowe legendy mówią o Kościele Chrystusa Mściwego, gdzie podobno sam Zbawiciel schodzi z krzyża, aby brutalnie wymierzać sprawiedliwość…
Młody kapłan, ksiądz Piotr Dębicki, przyjeżdża tutaj na urlop i tydzień później znika bez śladu. Nieoficjalnego śledztwa podejmuje się Kosma Ejcherst, poproszony o to przez swojego wuja, wpływowego biskupa. W ten sposób trafia do Wnyków – i tak jak zwierzę zbyt późno orientuje się, że wpadło w sidła zastawione przez myśliwego – tak i on nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Kosma rozpoczyna nierówną walkę o prawdę w świecie kłamstw, niedomówień i prywatnych wizji porządku świata, w którym nikomu nie można ufać.
W trzymającym w napięciu, bezkompromisowym thrillerze Michał Śmielak z mistrzowską precyzją obnaża ciemne i ponure zakamarki ludzkiej duszy – od wieków niezmiennie skłonnej, aby tłumaczyć małe i nikczemne czyny wielkimi ideami.
Ekscytujący wielowątkowy thriller, znakomita literatura rozrywkowa.
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66328-61-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upały miały dopiero nadejść i pozbawić świat tchu, a w prowincjonalnym kościółku Jezus Chrystus, wciąż jeszcze przybity do krzyża, miał dopiero z niego zejść, by wymierzyć sprawiedliwość grzesznym. Ale tego dnia wszystko, co ważne na świecie, działo się przy niewysokim kamiennym murku otaczającym kościół i cmentarz we Wnykach. Opierał się o niego starszy mężczyzna, składając ręce jak do modlitwy, a Kosma tkwił tam, zły na siebie, tak że nie zauważył jego przybycia. Obcy pojawił się jakby znikąd, stanął obok i bez słowa przywitania po prostu wpatrywał się w nieduży kościół, który niczym kot przycupnął na skraju lasu. Trwali tak w ciszy i napięciu, prawie jak w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek meczu otwarcia, o wszystko lub o honor.
– Zabiłbyś pan dla mnie proboszcza? – zapytał spokojnym głosem przybysz, ot tak, jak się pyta o mijający dzień.
Kosma spojrzał na potencjonalnego zleceniodawcę pierwszego w swoim życiu zabójstwa, całkiem zwyczajnego mężczyznę przed sześćdziesiątką, kiepsko ubranego, nieogolonego, lecz niewyglądającego na menela.
– Co pan?! – oburzył się nawet trochę przesadnie, ale chyba tak wypadało.
– A to nie było sprawy – rzucił tym samym, spokojnym głosem mężczyzna. – Nie było pytania.
Nastała niezręczna cisza, której nikt nie chce zazwyczaj przerywać w obawie o słowa, które wskutek tego mogłyby paść z ust drugiej osoby. Mogą one przecież stanowić o sensie kolejnych lat.
– Dlaczego chce pan go zabić? – zapytał wreszcie Kosma, bojąc się, że mężczyzna odejdzie, pozostawiwszy go z nierozwiązaną zagadką planowanego zamachu na księdza.
– Ja? – zdziwił się. – Nie, ja nie chcę. Po prostu uważam, że on powinien zginąć.
– Czy ja panu wyglądam na mordercę?
– Broń Boże, nic z tych rzeczy – odparł obcy, wyraźnie zmartwiony faktem, że mógł kogoś urazić.
– To co pan z tym pytaniem…
– No bo tak wychodzi, że pan go możesz zabić.
– Jak wychodzi?
– Statystycznie. Otóż słyszałem, że jeden na dziesięciu ludzi to jest taki, że może zostać mordercą. Geny, panie, czy coś takiego. Pytałem już ośmiu, nikt nie chciał, no to pan powinien chcieć.
– Jak ośmiu, to jeszcze jeden został, jest nadzieja. – Kosma wdał się w niecodzienną polemikę.
– No, ośmiu i ja, czyli dziewięciu. Pan jesteś dziesiąty.
– Niby ze statystyką się nie dyskutuje, ale zmartwię pana, nie zabiję proboszcza. Dlaczego miałbym to zrobić tak w ogóle?
Mężczyzna przeciągnął się i ponownie oparł o murek. Cały czas wpatrywał się w kościół, chyba szukał odpowiednich słów.
– To zły człowiek. Naprawdę zły. Tak jak złe są te noce, gdy wybuchają rewolucje, jak złe są domy, w których od lat ludzie popełniają samobójstwa. Zły. Należy mu się.
– To chyba policja powinna się nim zająć?
– Daj pan spokój… – Machnął ręką w ten lekceważący sposób, typowy dla wszystkich, którzy zdają sobie sprawę, jak działa ten świat.
– Skoro wszyscy wiedzą…
– Pewnie, że wiedzą. Dlatego tutaj jest. Bo to zły człowiek w złym miejscu. I nie chodzi o to, że w niewłaściwym. Bo to właściwy człowiek we właściwym miejscu. Czasem się mówi, że ktoś został powołany do tego czy tamtego, ale mówi się tak tylko o tych dobrych. A ci źli też są powoływani. Ktoś musi robić złe rzeczy w złych miejscach.
Kosma powoli dochodził do wniosku, że trafił na lokalnego wariata, ostatecznie samozwańczego filozofa. Czy taki ktoś może mu pomóc w zadaniu, które go tutaj czekało? Można zacząć od wariata, czemu nie.
– Pokrętna logika – zgodził się. – I straszna zarazem.
– Straszna – przytaknął mężczyzna bez specjalnego entuzjazmu. – Dlatego pytam, czyby pan go nie zabił. Sprawiedliwości stanie się zadość. Przemyśl pan to jeszcze raz.
– Nawet w obliczu tych faktów nie skuszę się na pana propozycję – odpowiedział Kosma.
– No nic. – Mężczyzna lekko odbił się od murku i otrzepał ręce z pyłu. – Jezus sam to pewnie załatwi.
– A nie lepiej jednak policja? – rzucił Kosma, chcąc przedłużyć konwersację, bo facet ewidentnie zbierał się do drogi. Niby wariat, ale dyskusja była co najmniej ciekawa. – W końcu Bóg sprawiedliwy, ale nierychliwy.
– O nie, tu się pan mylisz – odpowiedział mężczyzna szybko i po raz pierwszy na niego spojrzał. – Nie tutaj. Wiesz pan, jak nazywają ten kościół?
– Na tabliczce jest napisane, że Chrystusa Króla.
– Tak napisane. Ale jak nazywają? – Obcy zmrużył oczy, co ozdobiło jego zmęczoną twarz szalonym i nieprzewidywalnym korytarzem zmarszczek.
– No nie wiem.
– Chrystusa Mściwego. Tak mówią.
Oparł się ponownie o murek i wlepił wzrok w świątynię.
– Mieszkańcy? – zapytał Kosma.
– Tak. Ale nie tylko…
– Skąd to się wzięło? Ta nazwa.
– Bo tutaj kara następuje szybko. Jakby istniał ktoś, kto testuje działanie Sądu Ostatecznego właśnie tu, we Wnykach, w tym kościele. Jezus.
– Jezus? – Kosma zaczynał mieć pewność, że jednak ma do czynienia z wariatem.
– Tak, ten tutaj, z kościoła. Wisi na krzyżu, przybity, jak trzeba, ale czasem z niego złazi i idzie wymierzyć sprawiedliwość. Stąd mówi się, że to kościół Jezusa Mściwego.
Mężczyzna ponownie się odwrócił i spojrzał Kosmie w oczy.
– Widzę, że pan jesteś człowiek małej wiary, nie wierzysz mi. Ale uwierzysz…
Mężczyzna przeciągnął się, machnął ręką – chyba w geście pożegnania – odwrócił się na pięcie i odszedł. Kosma odprowadzał go wzrokiem do momentu, gdy ten zniknął za zakrętem leśnej drogi. Zastanawiał się nad rozmową i nad tym, ile w niej było paplaniny szaleńca, a ile prawdy. Podobno wariatami zwie się ludzi, którzy cały czas mówią prawdę.
Wkrótce miał się przekonać, ile racji jest w tym powiedzeniu.
Kilka dni wcześniej
Gabinet biskupa Mariana Kawęckiego wręcz zmuszał do postawy pokornej i pełnej uległości. Wszystko tutaj było ciężkie, zabytkowe, a już na pewno bez wyjątku cholernie drogie. Poczucie własnej wartości szarego człowieka atakowały obrazy, arrasy, lichtarze, wiekowe meble, grube dywany i – jako główny oprawca – olbrzymie biurko, przy którym bez wątpienia coś musiał podpisać Piłsudski, Kościuszko albo inny narodowy bohater. Patrzyłeś na ten mebel i już wiedziałeś, że jego historia kładzie na łopatki całe dzieje twojej mizernej rodziny. Zwykłe pieprzone biurko przedstawiało sobą więcej niż drzewo genealogiczne przeciętnego rodu Kowalskich. Równość, wolność i braterstwo, psia jego mać!
– No siadaj, Gabrysiu, siadaj. – Biskup zwrócił się do Kosmy niezwykle protekcjonalnie, ale miał do tego pełne prawo. Był jego wujkiem i zawsze używał jego pierwszego imienia, którego Kosma nienawidził. Idąc za przykładem Wołodyjowskiego, zaczął zatem używać drugiego imienia. Ale chłopak zawdzięczał wujkowi w życiu tak wiele, że pewnie i jego wnuki nie będą w stanie spłacić tego długu. Oczywiście jego wnukom.
– Weźmiesz sobie urlop, wiesz? – Biskup niby zapytał, ale raczej stwierdził fakt. Nie miało całkowicie znaczenia to, że Kościół katolicki i policja to dwie różne instytucje. Jeśli wujek mówił, że Kosma bierze urlop, to właściwie mógł się zacząć pakować. Wypadało protestować?
– Urlop? – zdziwił się dla zasady.
– Dokładnie, Gabrysiu. Pojedziesz do takiej małej miejscowości w górach, nazywa się Wnyki, niedaleko Jeleniej Góry. Jest tam pewna niejasność, którą trzeba sprawdzić, że tak powiem: zbadać. Wiesz, Gabryś, tak po policyjnemu.
– No, ale jak jestem na urlopie, to nie mogę działać służbowo – zaprotestował nieśmiało Kosma i już kończąc to zdanie, wiedział, że palnął głupotę i lepiej było się nie odzywać. Niestety język zawsze miał szybszy niż głowę, dlatego wywalono go z wielkim hukiem z seminarium.
Biskup Kawęcki poczuł chyba to samo, bo odchylił się na fotelu z lekkim uśmieszkiem i kontynuował niezrażony:
– Został tam odesłany ostatnimi czasy pewien młody ksiądz. Wiesz, na takie wakacje, odpoczynek, kontemplację. Coś jak Jezus na pustynię. Miał sobie wszystko spokojnie przemyśleć, co robił dobrze, a co niekoniecznie, porozmawiać z Bogiem, odnaleźć go na nowo. Takie pustelnie robią dobrze młodym i niepokornym umysłom, Gabrysiu.
Spojrzał wymownie w stronę siostrzeńca, po czym sięgnął do szuflady. Wyjął z niej sporych rozmiarów saszetkę i położył na biurku.
– Chłopak w trakcie tego zbawiennego dla jego duszy odpoczynku zniknął – westchnął biskup, jakby opowiadał raczej o losach serialowej postaci niż o prawdziwym zaginięciu.
– Tak po prostu? – zapytał Kosma.
– Tak po prostu – przytaknął biskup. Przesunął w jego stronę saszetkę. – Tutaj masz trochę rzeczy, które ci pomogą w całej sprawie. Żebyś tam nie biedował, ale i nie rzucał się za bardzo w oczy. Masz urlop bezpłatny, nie chcę, żebyś był stratny. Nie będę zresztą uczył policjanta, jak ma działać. No i zdjęcia chłopaka, jakieś tam notatki, kancelaria wszystko przygotowała.
– Co się z nim mogło stać? – zapytał Kosma odważnie, uruchomił mu się od razu mechanizm śledczego i zamiast wujka Mariana widział teraz przed sobą ważnego świadka w nowo prowadzonej sprawie.
– Miejmy nadzieję, że nic strasznego. Podobno zniknął, zabierając ze sobą wszystkie rzeczy. Uciekł niby. Ale ja tego chłopaka dobrze znam, Gabrysiu. Bardzo dobrze znam. Wiedział, że po burzy zawsze wychodzi słońce, że jeśli wytrzyma i wróci, to będzie dobrze. Nie uciekłby, obiecał mi to.
No tak, obietnic składanych wujowi się dotrzymuje, bo on dotrzymuje swoich. I trzeba mieć dużo szczęścia, żeby móc mu jakąkolwiek złożyć.
– No i żeby była jasność, ta parafia, do której trafił, to nie jakiś Sybir. To normalna, spokojna mieścina, z dość sporą trzódką i do tego całkiem przywiązaną do swoich pasterzy. Z dala od zgiełku wielkiego świata, ale za to dużo bliżej Boga.
– Czyli wiemy, że nic nie wiemy – podsumował Kosma.
– Gabrysiu, gdybym coś wiedział, to posyłałbym tam ciebie? Czego uczą w tej policji? Gotów jestem pomyśleć, że zostawiłeś ten swój bystry umysł w seminarium. Ależ byłby z ciebie ksiądz! Rzym czekał z otwartymi drzwiami, a ty musiałeś mi narobić takiego wstydu.
Wuj Marian wypominał mu przy każdej okazji porzucenie kariery duchownego, nazywał to nawet całkiem otwarcie zdradą. Był jednak bardzo rodzinnym i kochającym człowiekiem, mimo gniewu i smutku pomagał Kosmie, jak tylko potrafił.
– Rozumiem, że nie muszę stawiać się na komendzie, mogę jechać prosto na miejsce?
– Tak, Gabrysiu, no i ile by ci tam nie zeszło, to się niczym nie martw. Tutaj wszystko jest załatwione.
Oczywiście, że załatwione. Skoro biskup mógł zorganizować niedoszłemu księdzu etat w policji, i to od razu w dochodzeniówce, to co za problem załatwić mu urlop.
– Dlaczego tam trafił, na tę kontemplację?
– Potrzebował oddechu.
– Wujku, nie mam dziesięciu lat i jakby ci umknęło, pracuję w policji. Przy rodzinnym obiedzie możemy sobie gawędzić o byle czym, dogryzać cioci Eugenice z powodu staropanieństwa, ale teraz potrzebuję konkretów. Skoro wysłano go na takie wakacje, to coś nawywijał. Skoro zniknął, musiał mieć powód. Ponad wszelką wątpliwość jedno może łączyć się z drugim.
– Gabrysiu, zaufaj mi, powód jego zniknięcia i ten, wskutek którego trafił do Wnyków, nie mają żadnej korelacji.
– Wolałbym sam o tym zdecydować.
– Synku, jeśli nawet pojedziesz dzisiaj w miejsce, z którego go relegowano, i zapytasz kogokolwiek o księdza Piotra, to wszyscy jak jeden mąż będą go chwalić i żałować jego odejścia.
– A jednak zbłądził!
– Tak, zbłądził. Jednak dzięki opatrzności Bożej zdążyliśmy go złapać za rękę, nim spadł z wysokiej skały.
– Podpadało to pod kodeks karny? – zapytał wprost Kosma.
Wuj spojrzał na niego zimno, nieznacznie się skrzywił w grymasie niechęci. Na co dzień otaczał go wianuszek pochlebców i współpracowników, których traktował niemal jak służących. Nie był przyzwyczajony do niewygodnych pytań, takich, jakie zadają policjanci czy na przykład dziennikarze, podła kasta obierająca sobie ostatnio za cel Kościół katolicki.
– Ksiądz Piotr Dębicki nie zrobił niczego, co mogłoby skompromitować ciebie jako policjanta zajmującego się tą sprawą. Nie wszystko, co złe, zawarte jest w kodeksie karnym. Możemy na tym zakończyć temat.
Kosma już wiedział, że niczego więcej od niego nie wyciągnie, będzie musiał zabrać się do policyjnej roboty i samemu odkopywać prawdę. Ruszył w stronę drzwi, lecz tuż przed chwyceniem za klamkę osadził go w miejscu głos wuja, nieco bardziej szorstki niż dotychczas.
– Dzwoniłeś do matki?
No tak, a już miał nadzieję, że nie poruszą tego tematu.
– Sam wiesz, że dzwoniłem. I że nie odbiera.
– Gabryś, to twoja matka. Może nie odbierać, mówić różne rzeczy, jednak nadal cię kocha ponad życie.
– Ona kocha tylko Jezusa.
– Może pojedź do niej – zasugerował wujek Marian, jakby nie słyszał uszczypliwości z ust siostrzeńca. – To dla niej ciężkie.
Kosma odwrócił się w jego stronę.
– Do widzenia, wujku. – Zamykając drzwi, usłyszał jeszcze:
– Z Bogiem, synu.
I tak przypieczętował swój los.