- W empik go
Wojenna miłość - ebook
Wojenna miłość - ebook
Nadciąga II wojna światowa. Tuż przed jej wybuchem Lidia i Władek postanawiają wziąć ślub. Drużbą pana młodego zostaje jego najlepszy przyjaciel, Konrad. Jednak to nie wojna najbardziej komplikuje życie młodej pary, ale uczucie, które niespodziewanie zrodzi się pomiędzy Lidią i Konradem. Skomplikowany miłosny trójkąt, dramat niemieckiej okupacji i lęk o własne życie to codzienność bohaterów, którzy muszą niemal każdego dnia dokonywać trudnych wyborów. Czy zwycięży namiętność czy męska przyjaźń? Jak daleko sięgają granice lojalności i czy mówienie prawdy jest zawsze najlepszym wyjściem z trudnej sytuacji? Na te pytania muszą odpowiedzieć sobie bohaterowie tej powieści, którzy balansują na granicy dobra i zła.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-935-7 |
Rozmiar pliku: | 595 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednostajny stukot pociągu sprawił, że Lidia Obramska poczuła senność. Oparła głowę na ramieniu siostry i przymknęła powieki. Stwierdziła, że gdy zaśnie, podróż minie jej szybciej, ale Emilia wciąż się wierciła i paplała jak nakręcona. Zrezygnowała więc z drzemki i zwróciła się do siostry:
— A ja tobym wolała pojechać na wakacje do jakiegoś wielkiego miasta. Tam cały czas coś się dzieje, a u ciotki umrę z nudów.
— Ty, Lidka, nie umiesz docenić świętego spokoju. — Emilia się roześmiała. — Ja tam się cieszę. Podobno ciotka kupiła nową łódkę i będziemy mogły z niej korzystać.
— Mam nadzieję, że popłynie z nami ktoś, kto sprawnie posługuje się wiosłami — mruknęła Lidia.
— Sądzisz, że same nie damy rady?
— Nigdy w życiu nie wiosłowałam, ale jeśli masz na to ochotę, możemy popływać same.
— Przymknę powieki i będę wyobrażała sobie, że siedzę w łódce z jakimś szalenie przystojnym i szarmanckim mężczyzną. Ty też możesz sobie wtedy o czymś ciekawym pomarzyć. Zobaczysz, będzie przyjemnie. — Emilia poklepała ją po dłoni i znowu zaczęła kręcić się niespokojnie.
— Może mam założyć cylinder i przykleić sobie wąsy, żeby nieco wesprzeć twoją wyobraźnię? — Lidia uśmiechnęła się do siostry.
— Musiałabyś jeszcze obciąć włosy. — Zachichotała.
— Moja kochana siostrzyczko, na takie poświęcenie raczej nie będzie mnie stać — odparła Lidia i zaczęła wpatrywać się w monotonny krajobraz za oknem.
Miały spędzić u ciotki trzy tygodnie wakacji, w jej przepastnym domu położonym na skraju lasu, z dala od miejskiego zgiełku i w pobliżu dużego jeziora, nad które chętnie przyjeżdżali letnicy. Emilia była podekscytowana, bo lubiła głuszę, długie spacery i leniwy wypoczynek na łonie natury. W przeciwieństwie do niej Lidia tego nie znosiła. Wolała słyszeć stukot tramwajów, odgłos końskich kopyt na brukowanych ulicach i gwar wielkomiejskich kawiarni.
Siostry mieszkały wraz z rodzicami w Grójcu, niewielkiej miejscowości niedaleko Warszawy, i żadna z nich nie była zadowolona ze swojego miejsca do życia. Dla Emilii było za hałaśliwie, dla Lidii zbyt spokojnie.
— Ale obiecaj, Emilko, że gdy wrócimy z Ostrówki, namówimy rodziców na wyjazd do stolicy. Przynajmniej na kilka dni. Do teatru bym poszła i do Bliklego na ciastko.
— Nie wiem, jak można lubić wielkie miasta. — Emilia wydęła usta. — Jakiekolwiek miasta. Tam cuchnie, jest brudno i wszędzie pełno ludzi, a ja lubię zapach świeżo skoszonej trawy albo aromat lasu.
— No chyba że akurat chłopi wyrzucają gnój na pola. — Lidia zachichotała. — Ciotka ma i konie, i krowy, więc takich zapaszków także nie zabraknie.
Były zupełnie inne. Jak ogień i woda. Lubiły co innego, inaczej spędzały wolny czas, a nawet podobali się im inni chłopcy. A jednak mimo tych różnic kochały się niemożliwie i wspierały zawsze, gdy zaszła taka potrzeba. Lidia mogła się wykpić z tych wiejskich wakacji, ale wiedziała, że jej siostrze będzie przykro, gdy z nią nie pojedzie. Była także pewna, że Emilia będzie jej towarzyszyła podczas podróży do Warszawy. Lidia nie wyobrażała sobie, żeby nie spędzić tam chociaż kilku dni podczas letnich wakacji albo nie odwiedzić stolicy przed świętami, by kupić prezenty pod choinkę.
Ciotka Adela Liszewska była siostrą ojca i poprzez małżeństwo z pewnym zamożnym ziemianinem stała się wielką damą. Oni także nie należeli do biedoty, bo ojciec Lidii i Emilii był poważanym dyrektorem miejscowego banku, ale nie mogli się równać z Liszewskimi, którzy posiadali dworek nad jeziorem, obszerne mieszkanie w Łodzi i górską chatę w Zakopanem, gdzie spędzali tylko dwa tygodnie w ciągu roku. Mąż ciotki dysponował także luksusowym autem, a w swoich stajniach miał kilkanaście wierzchowców. Na samą myśl o jeździe konnej Emilii błyszczały oczy, bo uwielbiała to zajęcie. Lidia także potrafiła dosiadać konia, ale nie była szczególną wielbicielką szaleństw po dzikich polach i leśnych ostępach.
Na stację wyjechał po nich kierowca Liszewskich. Upchnął ich przepastne bagaże i ruszyli w stronę dworku. Zbliżała się pora obiadu i Lidia poczuła ssanie w żołądku. W tym momencie przestała narzekać, że będzie musiała spędzić trzy tygodnie na odludziu, bo przypomniała sobie suto zastawiony stół w domu ciotki. Za każdym razem, gdy dziewczyny od niej wracały, musiały przeszywać guziki w spódnicach, bo u Liszewskich jadało się dużo i dobrze. One także nie głodowały, ale rzadko kiedy w ich domu podawano czterodaniowe obiady, w Ostrówce stanowiło to normę. Przełknęła ślinę i pomyślała, że nie będzie się przejmować swoją talią, najwyżej postara się każdego dnia przepłynąć na drugą stronę jeziora i z powrotem, by w nowym roku nie pojawić się w szkole z wystającym brzuchem.
Bez względu na to, jak bardzo Lidia nie lubiła wsi, musiała przyznać, że okolica jest niezwykle malownicza. Pofałdowane pola, urokliwe zagajniki, a wreszcie tafla jeziora robiły niesamowite wrażenie. Kilkadziesiąt kilometrów dalej znajdował się Sandomierz, przepiękne miasto, do którego miała nadzieję pojechać któregoś dnia.
Wjechali do lasu i po kilku minutach Lidia ujrzała dworek ciotki. Auto zatrzymało się przed bogato rzeźbionymi dębowymi drzwiami i chwilę potem dziewczęta witały się już z Manuelą, służącą Liszewskich, a potem z samą ciotką i jej synem.
Juliusz Liszewski na co dzień studiował w Warszawie, na politechnice, i chełpił się, że kiedyś będzie pokazywał kuzynkom kamienice, których projekty wyszły spod jego ręki.
— Dobrze, że przyjechałyście, bo pojutrze przybędzie mój kolega ze studiów, Władek Marczewski. Sami umarlibyśmy tu z nudów, mam jednak nadzieję, że we czwórkę wymyślimy coś, co sprawi, iż lepiej zniosę pobyt na wsi — powiedział ze śmiechem Juliusz.
Odkąd powrócił z Paryża, uważał się za światowca. Studiował tam architekturę na École Nationale Supérieure des Beaux-Arts, a potem przeniósł się do Warszawy.
— A chociaż przystojny ten twój przyjaciel? — zainteresowała się Emilia.
— Polubicie go — odrzekł ze śmiechem Juliusz, a po chwili dodał: — Obiad czeka. Dzisiaj będą kuropatwy, które osobiście upolowałem.
Lidii właściwie było wszystko jedno, bo od wyjścia z pociągu cały czas burczało jej w brzuchu.
Obiad podano na werandzie i gdyby nie kilka bardzo upartych much, Lidia mogłaby stwierdzić, że wieś jest całkiem przyjemnym miejscem.
Najedzona i dotleniona wiejskim powietrzem, zasnęła wieczorem niemal natychmiast i kiedy nazajutrz się obudziła, miała wrażenie, jakby przespała nie tylko całą noc, ale także połowę następnego dnia. Otworzyła drzwi do ogrodu i weszła boso na świeżo skoszoną trawę.
— Duchy zazwyczaj grasują w nocy. — Usłyszała jakiś męski głos.
Odwróciła głowę i zobaczyła obcego młodego mężczyznę. Nie mogłaby stwierdzić, czy był przystojny i jaki miał kolor włosów, bo zawstydzona uciekła do pokoju, który zajmowała w dworku Liszewskich. Zerknęła w lustro, znajdujące się w dużej rzeźbionej szafie, i przeraziła się swoim wyglądem. Jej długie kręcone włosy były rozczochrane, powieki nieco podpuchnięte, a pod koszulą wprawny obserwator mógł dostrzec ciemne sutki i kępkę czarnych włosów między jej nogami.
— Boże… — jęknęła do siebie. — To pewnie jest ten cały Władek. Chyba spalę się ze wstydu.
Podczas śniadania Władek nie wspomniał ani słowem o ich spotkaniu w ogrodzie, ale wciąż żartował. Na szczęście nie z niej, za co była mu niezmiernie wdzięczna.
— Po śniadaniu popłyniemy na wyspę. Wy, kuzyneczki, będziecie się wylegiwały na trawie, a my złowimy trochę ryb na kolację — zarządził Juliusz.
Lidii nieco ulżyło, bo nie za bardzo wierzyła siostrze, że ta posługuje się wiosłem prawie tak samo sprawnie, jak szydełkiem. Wbrew temu, co można było sądzić na pierwszy rzut oka, Emilia należała do dziewcząt delikatnych i subtelnych. Takich, które należy raczej nosić na rękach aniżeli dawać im w dłoń pagaj.
— Chciałyśmy z Lidką płynąć same, ale jeśli będziecie wiosłować, chętnie z tej okazji skorzystamy — odparła Emilia i wsunęła do ust kęs bułki posmarowanej wiśniowymi konfiturami.
Śniadanie trwało ponad godzinę i Lidia zaczynała się już niecierpliwić, bo szkoda jej było czasu na tak długie siedzenie przy stole. Chociaż co innego można było robić w tej głuchej wsi, jeśli nie biesiadować, ewentualnie pluskać się w wodzie albo bez końca spacerować czy też jeździć konno.
Władek Marczewski skutecznie rozpraszał nudę, bo zawsze miał pod ręką jakiś dowcip i chyba podobnie jak Lidia niezbyt lubił takie leniwe życie. Gdy płynęli łódką, kilka razy o mały włos jej nie wywrócił, kręcąc się jak ona podczas śniadania. W pewnej chwili szepnął jej do ucha:
— Gdybym miał się z panną Lidką ożenić, zrobiłbym to ze spokojnym sercem, bo już wiem, jak pani wygląda tuż po przebudzeniu.
— Jak strach na wróble. — Uśmiechnęła się do niego. — Żebym nie wiem co robiła, zawsze po nocy mam rozczochrane włosy.
— Niech mi panna Lidka wierzy, że o poranku wygląda panienka uroczo. — Puścił do niej oko.
Zmieszała się nieco, bo nie wiedziała, czy przypadkiem Władek nie czyni aluzji dotyczących jej prześwitującej koszuli i tego, co można było pod nią dojrzeć, jednak nie zamierzała o to zapytać, bo wciąż palił ją wstyd. Zresztą nie wypadało o podobnych sprawach wspominać i miała nadzieję, że Władek jest dżentelmenem i także nie będzie się nad tym rozwodził.
Dziewczęta zabrały ze sobą koc, kosz z wiktuałami na drugie śniadanie i miały pod sukienkami stroje kąpielowe. W czasie gdy mężczyźni wędkowali, one leżały i przyglądały się z rozbawieniem, jak Władek za każdym razem wyciąga z wody wędkę z pustym haczykiem.
— Przechytrzyły mnie, megiery. Przynętę pożarły, ale na haczyk się nie nadziały — mówił ze strapioną miną, a potem znowu zaczynał żartować, że ma tak dobre serce, iż nawet rybom chce darować życie.
Lidka pomyślała, że kolega Juliusza jest naprawdę zabawny, a do tego ma czarujący uśmiech, bujne jasne włosy i błękitne oczy.
— Ciekawy człowiek z tego Władzia — powiedziała do siostry.
— Niewątpliwie jest bardzo sympatyczny, ale nie dla ciebie — mruknęła Emilia.
— A może tobie się spodobał i dlatego tak mówisz? — zadrwiła Lidka.
— Nie, już wolałabym powściągliwego Juliusza, gdyby oczywiście nie był moim kuzynem.
— Zatem dlaczego twierdzisz, że Władek to nie mężczyzna dla mnie? Jego rodzice mają dworek niedaleko od nas, a on na co dzień mieszka w Warszawie, więc mogłabym bez przeszkód kontynuować taką znajomość — żachnęła się Lidka.
— Tobie chyba najbardziej podoba się to jego mieszkanko w Warszawie. — Emilia zachichotała, a potem spoważniała i dodała: — Wydaje mi się, że Władek, chociaż uroczy z niego kompan, należy do tych mężczyzn, którzy nigdy nie dorastają. Taki wieczny chłopiec.
— Przecież jest młody, dlaczego miałby się zachowywać jak stateczny urzędnik? — Lidka wzruszyła ramionami.
— Myślę, że on z pewnych zachowań nigdy nie wyrośnie. To słodkie, ale ty potrzebujesz silnego mężczyzny, który nieco stępi ci pazurki. Znam cię, siostro, lepiej niż ty samą siebie i wiem, kogo ci potrzeba.
— Brednie opowiadasz — prychnęła Lidka. — Ja szukam takiego, przy którym nie grozi mi nuda, a z Władkiem nudzić się nie sposób. Zresztą to tylko znajomy, więc nie ma sensu rozważać, jakim byłby mężem czy kochankiem.
— Masz rację, tylko zauważyłam, że Władek jest tobą zainteresowany.
— Emilko, znamy się jeden dzień, a to za krótko, byś mogła wysnuć podobny wniosek.
Emilia położyła się na kocu, wpatrywała się w niebo i żuła źdźbło trawy.
— Bo ja tak sobie myślę, że jeśli spotkam mężczyznę, który jest mi przeznaczony, wystarczy mi kilka minut, żeby to stwierdzić. Porazi mnie piorun, nogi ugną się pode mną albo padnę na ziemię zemdlona, bo będzie jasne, że to ten jedyny — westchnęła.
— Jesteś romantyczką i wierzysz, że podobne rzeczy się zdarzają. Ale znasz mnie, ja twardo stąpam po ziemi i dla mnie miłość od pierwszego wejrzenia jest jedynie wymysłem literatów. Bo cóż można powiedzieć o drugim człowieku po kilku minutach, dniach, a nawet miesiącach? Miłość przychodzi powoli, najpierw jest zauroczenie, sympatia, a potem cała reszta. Jesteś starsza ode mnie i wciąż czekasz na to rażenie piorunem, a ja ci mówię, że możesz nigdy się go nie doczekać.
— Tak czy inaczej, Władek nie jest dla ciebie. Mógłby być twoim przyjacielem, powiernikiem czy kompanem, ale w żadnym razie mężem.
— Na szczęście, siostrzyczko, o tym nie ma mowy. — Roześmiała się.
W drodze powrotnej Władek zaczął perorować o tym, że każdy mężczyzna powinien przed ślubem zobaczyć swoją wybrankę tuż po przebudzeniu, bo potem może się mocno rozczarować. Lidka odniosła wrażenie, że chłopak wciąż wraca do ich pierwszego spotkania, więc postanowiła się odciąć.
— Panie Władku, jeśli pan ofiarowujesz mi się na męża, to już lepiej, żeby pan został wędkarzem.
— Przecież nie złowiłem ani jednej ryby. Ani rybki, ani chociażby rybeńki — zdziwił się Władek.
— Właśnie — mruknęła i popatrzyła na niego z rozbawieniem.
— Jeszczem nigdy nie dostał kosza, zanim w ogóle pomyślałem o pannie. Marny żywot mnie czeka.
— Wciąż mi pan wytyka nasze poranne spotkanie — powiedziała.
— Wytyka? — Zaśmiał się. — Byłem oczarowany, chociaż przyznać się muszę ze wstydem, że o ślubie z panią nie pomyślałem.
— Lidzia ci to wszystko mówi, żebyś już nie musiał nawet tego rozważać — powiedział ze śmiechem Juliusz i dodał: — Cieszmy się spokojem i błogim lenistwem, zanim powrócimy do Warszawy. Nie będzie czasu ani na wędkowanie, ani też na jazdę konną.
— To prawda, chociaż nie ukrywam, że lubię zgiełk. W dużym mieście zawsze coś się dzieje, a nawet jeśli nie zauważam pewnych zdarzeń, to gazeciarz na pewno mnie o tym poinformuje — odparł Władek.
Kiedy wypowiedział te słowa, Lidia polubiła go jeszcze bardziej i nie zmieniła zdania aż do końca swojego pobytu u ciotki. Pływali, grywali w kanastę albo włączali gramofon i tańczyli na wypolerowanym parkiecie w salonie ciotki. To wszystko zapewne nudziłoby Lidię niewymownie, ale Władek był duszą towarzystwa. Zawsze sypnął jakimiś dowcipami, wymyślał niestworzone historie i to sprawiło, że żegnała Ostrówkę z żalem, co dotychczas jej się nie zdarzyło.
***
Gdy w ostatni wieczór bujała się na huśtawce w ogrodzie, zobaczyła Władka niosącego dwie szklanki z lemoniadą. Podał jej jedną, potem zaś usiadł koło niej.
— Aż dziw, żeśmy się wcześniej nie poznali, jeśli mieszkamy tak blisko siebie — powiedział.
— Pan Władek ciągle rozbija się po świecie, a ja… nadal tkwię w naszej nieciekawej mieścinie. Znam jednak pańską siostrę, chociaż się nie przyjaźnimy.
— Moja Irenka jest cudowną dziewczyną, ale rzadko z kimś się zaprzyjaźnia — odparł ze śmiechem. — A teraz niech panna Lidka zamknie oczy.
— Boże, uchowaj, jeszcze mi pan Władek wrzuci żabę do lemoniady — zażartowała.
— Nie zrobię tego, przyrzekam. Ale jak się tak kołyszemy na huśtawce, wyobrażam sobie ogromny parowiec, którym podążamy do Ameryki.
— To jednak zamknę oczy, a pan mi opowie, dokąd płyniemy — westchnęła Lidka.
Zawsze marzyła o podróżach i wielkim świecie. Jej bowiem ograniczał się do Grójca, gdzie mieszkała, i od czasu do czasu Warszawy, do której czasami wybierała się po sprawunki. Jej ojciec dobrze zarabiał i Obramskim wiodło się nieźle, jednak rodzice wyjeżdżali tylko wówczas, gdy było to konieczne. Nie mieli w sobie żadnej ciekawości świata, a wszystko, co nowe, ich przerażało. Woleli swoje ustabilizowane i nieco monotonne życie, gdy tymczasem Lidce marzyły się odległe kontynenty albo chociażby Warszawa z kinami, teatrami i niezliczonymi kawiarniami.
— W takim razie zejdziemy z pokładu w Nowym Jorku. Takich budynków jak tam nie ma na całym świecie. Mają po kilkadziesiąt pięter, a człowiek czuje się wśród nich jak mrówka.
— Był pan w Nowym Jorku? — zapytała z zazdrością w głosie.
— Nie byłem, ale widziałem i filmy, i zdjęcia, bo marzy mi się, że kiedyś zaprojektuję podobną budowlę i stanie ona w centrum Warszawy. I niechże już panna Lidka mówi mi po imieniu, bo czuję się jak emerytowany nauczyciel gimnazjum.
— Dobrze, Władku, niech i tak będzie, ale teraz opowiedz mi o Nowym Jorku. Dopływamy do brzegu, a przed nami majaczy Statua Wolności i co jeszcze możemy zobaczyć?
— Monumentalny most Brookliński — dodał, a po chwili wczuł się w rolę i chociaż nigdy nie był w Ameryce, opowiadał o niej w taki sposób, że Lidce aż trudno było w to uwierzyć.
Była tak zafascynowana podróżą, którą odbyli w wyobraźni, że postanowiła kontynuować znajomość z Władkiem także po wakacjach. W tym roku czekała ją matura, ale obiecała sobie, że gdy tylko ją zda, spakuje walizkę i pojedzie do Warszawy szukać szczęścia i posady. Choćby miała nawet wynajmować pokój przy rodzinie w jakiejś nieciekawej dzielnicy. Po Warszawie jeździły przecież tramwaje i dzięki temu będzie mogła przemieszczać się po całym mieście.
Powrót do domu bardzo przeżyła Emilia, która kochała wieś i spokój, bo wówczas mogła chodzić z głową w chmurach, pisać swoje wiersze w sztambuchu i tęsknić za czasami, gdy kobiety nosiły suto marszczone długie suknie, jedwabne rękawiczki czy fikuśne kapelusze.
— Kobiety wyglądały wtedy jak jakieś księżniczki — mówiła rozmarzonym głosem Emilia.
— I przy okazji zamiatały z ulic łajno i śmieci — drwiła Lidia. — A talię osy zawdzięczały niewygodnym gorsetom, przez które traciły oddech.
— Ale może dzięki temu mniej jadły i miały idealne sylwetki.
— Nam i bez gorsetów niczego nie brakuje. — Zaśmiała się, bo w istocie obie siostry mogły się poszczycić szczupłymi figurami.
— Będziesz się widywała z Władysławem? — zapytała w końcu Emilia.
— Mam nadzieję — westchnęła. — On jest taki jak ja. Lubi podróże i nie traktuje życia zbyt poważnie.
— Właśnie — mruknęła Emilia. — A tobie potrzebny jest ktoś, kto podróżuje, a nie tylko to sobie wyobraża.
— Przecież mieszkał dwa lata w Paryżu, a ja nawet tam nie byłam — burknęła Lidka.
— Posłuchaj, siostrzyczko. Wiesz, że kocham cię nad życie, ale to chłopięce spojrzenie na świat rychło ci się znudzi. Bo czyż taki prześmiewca może być romantykiem? Nie mówię, że Władek jest głupi, ale zachowuje się jak sztubak, a przecież już za dwa lata kończy studia.
— Lubię go. — Wzruszyła ramionami.
— Tak, Lidziu, i przez całe życie będziesz go lubiła.
— A co w tym złego? — zdziwiła się.
— Nic. Jednak namiętność, żar płomiennych uczuć i drżenie serca nie pasują mi kompletnie do Władka.
— Ale ja nie jestem taka jak ty — prychnęła.
Rozzłościła się trochę na siostrę, bo ta za wszelką cenę usiłowała zniechęcić ją do ich nowego znajomego. Tymczasem Lidka nie pamiętała, kiedy tak dobrze czuła się w czyimś towarzystwie. Uważała także, że te wszystkie romantyczne uniesienia cechują znudzone pensjonarki, którym się wydaje, że mąż będzie je przez całe życie adorował. Ona tego nie potrzebowała i wolałaby mieć przy sobie partnera, z którym połączy ją przyjaźń i wspólne zainteresowania, zaś wzdychanie przy świetle księżyca zostawiała takim kobietom jak Emilia.
Po powrocie do domu Lidia Obramska wciąż myślała o zabawnym Władku, który miał niesamowitą wyobraźnię i duszę niesfornego chłopca. Polubiła go, bo byli do siebie podobni i wciąż marzyli o życiu pełnym przygód i ciekawych doznań. Nie zastanawiali się nad tym, jak osiągnąć stabilizację, ale jak rozproszyć nudę codzienności. Może serce nie biło jej mocniej na widok tego mężczyzny ani też nie drżały usta, gdy z nim rozmawiała, ale takie rzeczy mogły zajmować wrażliwą Emilię, a nie takiego niespokojnego ducha jak ona. Lidia mogłaby być wiecznym nomadą, bez stałego miejsca na ziemi i z głową pełną szalonych pomysłów. Szkoda jej było i czasu, i energii, by skupiać się na jakichś ckliwych historiach. To nie było jej do niczego potrzebne.
Uważała także, że Emilia myli się zupełnie, bo to właśnie Władek był mężczyzną dla niej stworzonym. Miała nadzieję, że wkrótce ją odwiedzi albo przyśle liścik, w którym zaproponuje spotkanie. Czekała jednak bez zniecierpliwienia. Spała jak zawsze, bardzo dobrze i mocno, nie straciła apetytu ani też nie miała napadów wilczego głodu. Zachowywała się jak zwykle i to chyba było najbardziej dla jej siostry podejrzane, bo przecież zakochane kobiety powinny cierpieć katusze, nie widząc ukochanego choćby przez chwilę.2.
Konrad Łaniecki musiał sprawić przykrość swojemu najlepszemu przyjacielowi. Jednak postanowił być szczery i powiedzieć mu, żeby przestał szukać dla niego żony. I co gorsza, że nigdy nie zostaną szwagrami. Irena, siostra Władka, być może miała w sobie dużo uroku, jednak on nie był w stanie go dostrzec. Poza tym należała do osób chimerycznych i dość niestabilnych emocjonalnie, a on miał dość własnych problemów, by zajmować się rozwiązywaniem cudzych.
— To z powodu Basi, prawda? — zapytał strapiony Władek.
— Oczywiście, że to nieprawda — odparł z westchnieniem Konrad. — Mam po prostu inne zmartwienia.
Powiedział prawdę. Jego stosunek do Ireny nie miał nic wspólnego ze śmiercią przyjaciółki przed kilku laty. Był gówniarzem, a Basia zaledwie mu się podobała. Owszem, przeżył jej odejście, bo pierwszy raz musiał zmierzyć się z żałobą po kimś, kto był mu bliski, ale brak wybranki nie był spowodowany tym dramatycznym wydarzeniem i dziwił się, że jego przyjaciel w ogóle o tym wspomniał.
Konrad naprawdę miał inne problemy aniżeli szukanie sobie żony. Po śmierci ojca stał się głową rodziny i musiał skorygować swoje plany na przyszłość. Tata długo chorował, a on zaraz po pogrzebie musiał zająć się finansami. A te nie wyglądały najlepiej. Łanieccy nie byli biedni, bo stać ich było na wykształcenie obu synów, ale podczas choroby ojca zasoby rodziny bardzo mocno się skurczyły. Postanowił więc zrezygnować ze studiowania architektury w Paryżu i wstąpić do Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie. Nie miał pojęcia, dlaczego jego najlepszy kumpel także postanowił przenieść się do Warszawy, ale nie zrobił tego z powodu finansów, bo te u Marczewskich miały się bardzo dobrze. Najpewniej nie chciał rozstawać się ze swoim kompanem, który chyba jako jedyny potrafił sprowadzać go z obłoków na ziemię. Konrad często nazywał Władka „Szczeniak”, bo mimo że byli w tym samym wieku, jego przyjaciel potrafił zachowywać się jak nieopierzony gówniarz.
— Konrad, przecież mój ojciec chciał zapłacić za twoje studia… — Władek chyba w końcu zrozumiał, co od roku jest dla jego przyjaciela najważniejsze. Zadbanie o przyszłość matki i brata.
— Wiem, ale nie mogę na was żerować. I nie wracajmy do tego, ja już podjąłem decyzję. Za rok zostanę oficerem kawalerii i zacznę zarabiać. A mój brat niech się dalej kształci na łapiducha. Jest zdolny i zawzięty, nie mogę mu zamykać szansy na to, by został lekarzem.
— Ale sobie zamknąłeś drogę i nie zostaniesz architektem — westchnął Władek i dodał: — Wiesz, zakochałem się.
— E, przyjacielu, w takim razie porozmawiajmy o tobie. — Konrad się roześmiał i polał Władkowi kolejny kieliszek wódki.
— Pasujemy do siebie. Nie mówię o wyglądzie, ale mamy podobne charaktery.
Konrad pomyślał, że to nie najlepiej wróży na przyszłość, zwłaszcza dla dzieci pary, jeśli te pojawią się na świecie. Władek był oddanym przyjacielem i wesołym kompanem, ale niekiedy sprawiał wrażenie człowieka oderwanego od rzeczywistości, który żyje mrzonkami o podróżach po wielkich miastach, bogactwie, które da mu nieograniczone możliwości, i o projektowaniu wysokościowców w Nowym Jorku. Jeśli więc ożeni się z panną o podobnym nastawieniu do świata, mogą się bardzo mocno rozczarować prozą życia.
— Nie jest ładna? — Konrad puścił do niego oko.
— Nie jest… Jest piękna! — Roześmiał się.
— To może pokażesz mi zdjęcie, jeśli masz?
— Mam, ale nie pokażę, bo to nie odda wielu innych zalet Lidii. Ale uwierz, jest prześliczna. Ma długie kasztanowe kręcone włosy, zielone oczy i wiotką sylwetkę. Poza tym uwielbia, gdy każę jej zamknąć oczy i opowiadam o wielkim świecie, okazałych budynkach i lśniących limuzynach. Świetnie się przy tym bawimy.
— Dobrze powiedziane. Jak dzieci — zakpił Konrad i zapytał, udając powagę: — Czy twoja panna ma czternaście lat?
— Nie, zdaje w tym roku maturę, ale nie myśl sobie, że żyjemy tylko naszymi marzeniami. Lidzia jest błyskotliwa, dowcipna i uważa mnie za zabawnego.
Konrad stwierdził, że jego przyjaciel naprawdę się zakochał, więc przestał się z niego naigrawać. Jeśli Władek uważał, że to jest ta jedyna i po grób, nie zamierzał wbijać mu więcej szpilek. Tak samo, jak nie chciał mu dokuczać, że wciąż tkwi w nim mały chłopiec marzący o ciekawych przygodach, dla którego proza życia jest nie do przyjęcia. Zastanawiał się nawet, czy jego kompan w ogóle dotrwa do końca studiów i zostanie architektem, bo miał sto pomysłów na minutę i Konrad nie zdziwiłby się, gdyby pewnego dnia orzekł, iż pragnie zdobyć fach prawnika czy lekarza. Z Władkiem wszystko było możliwe.
Po chwili usłyszał głos przyjaciela. Tym razem bardzo poważny.
— Szkoda, że z Irenką ci nie po drodze. Ona… Ona kocha się w tobie.
— Stary, wiem, że ci przykro, ale…
— Ale Irenka ci się nie podoba. Rozumiem, ale chciałbym, żebyś wiedział o jej beznadziejnym uczuciu i nie ranił jej za bardzo.
— Traktuję ją prawie jak ciebie. Czyli jak ulubioną kuzynkę.
— A tak naprawdę nawet jej nie lubisz — westchnął Władek.
— Nie mów tak, to nieprawda. — Konrad uśmiechnął się sztucznie. Nie chciał się przyznać, że niekiedy siostra Władka bywa po prostu męcząca.
Siedzieli w warszawskim mieszkanku Władka i raczyli się mocnymi trunkami. Rozprawiali o wszystkim i Konrad niekiedy się dziwił, że przy nim Władek potrafił chłodno kalkulować. Może dlatego, że on sam był człowiekiem dość racjonalnym i kiedy zauważył, iż jego przyjaciel za bardzo buja w obłokach, z hukiem sprowadzał go na ziemię.
— Jasne, a ja naprawdę nazywam się Tadeusz Pietrzykowski — zażartował Władek. — I cieszę się, że zgodziłeś się chociaż na to, żeby ze mną zamieszkać. Odpadnie ci trochę wydatków, a ja będę miał kompana. Mam tylko małą prośbę. Jeśli Lidzia zechce mnie odwiedzić w Warszawie, to…
— Wiem, to mam iść do diabła, żebyś mógł pobyć z lubą sam na sam — przerwał mu Konrad. — Nie ma sprawy, ja też nie chciałbym mieć w takiej sytuacji towarzystwa. Nawet jeśli nie jest to nic poważnego.
— Konrad… Ale to jest coś poważnego. W Wielkanoc zamierzam się jej oświadczyć, a latem będziemy już po ślubie. Ty akurat skończysz kurs i zostaniesz oficerem, więc miejsce się zwolni i będziemy mogli z Lidzią zamieszkać w Warszawie. Ona nie marzy o niczym innym, jak o wyprowadzce do stolicy.
— A ja sądziłem, że marzy o mariażu z tobą. — Konrad machnął ręką.
Wybranka przyjaciela coraz mniej mu się podobała. Przecież jeśli się kogoś kocha, człowiek nie myśli o tym, czy będzie mieszkał na wsi czy w mieście. Może był idealistą, ale związek tej całej Lidzi z Władkiem wydawał mu się nieco dziwaczny. Tak jakby każde z nich pragnęło spełnić swoje marzenia, nie bacząc, że wspólne życie to zupełnie coś innego. To wspieranie się, podejmowanie razem decyzji albo rezygnowanie z własnych planów na rzecz drugiej osoby. Tymczasem panna Lidka marzyła o podróżach, pełnym rozrywek życiu w Warszawie i Bóg raczy wiedzieć o czym jeszcze, ale czy na pewno marzyła o życiu do grobowej deski z jego przyjacielem?
— Mam taką nadzieję. Również na to, że gdy nadejdzie pora, zostaniesz moim drużbą.
— Oczywiście, nie wyobrażam sobie, aby mogło stać się inaczej. — Konrad poklepał Władka po ramieniu.
— Lidzia ma siostrę, Emilię. Równie urodziwą…
— Znowu chcesz mnie swatać? — wszedł mu w słowo. — Naprawdę sądzisz, że jestem taki paskudny albo tak pierdołowaty, że nie mogę sobie sam żony znaleźć?
— Konrad, uczysz się w szkole oficerskiej z samymi mężczyznami, a kiedy masz choćby dzień wolnego, wsiadasz do pociągu i jedziesz do matki. Nie znajdujesz na pewne sprawy czasu i ja chcę ci ułatwić podobne znajomości. Ja Lidzię poznałem u Juliusza i wcale nie obraziłem się na niego, gdy się okazało, że do jego domu nieoczekiwanie dla mnie zjechały na wakacje dwie kuzynki. Prawdę mówiąc, gdyby nie ich towarzystwo, umarłbym z nudów w tej głuchej wsi. Nie mogłem jednak odmówić, bo Juliusz zapraszał mnie od dawna i już nie bardzo miałem się jak z tego wykpić.
— A ja sobie myślę, że zanim się jakiejś pannie oświadczę, najpierw zechcę ją dobrze poznać. I może za dwa, trzy lata zdecyduję, czy to jest kobieta, z którą chcę spędzić resztę życia. Może tyle poczeka…
— A jeśli nie?
— Jakoś będę musiał żyć ze złamanym sercem. Zdarzają się gorsze nieszczęścia, więc nie będę rozpaczał, tylko żył dalej.
— Jakie to wszystko jest dla ciebie proste. Nie masz w sobie za grosz romantyzmu. Zresztą ja też nie należę do takich mężczyzn. Jednak Lidię uwielbiam.
— Kobiety z reguły lubią średniowiecznych trubadurów, ale lgną do tych, których nie mogą mieć.
— Cynik z ciebie, ale myślę, że i ciebie dosięgnie pewnego dnia strzała Amora, i wtedy sobie pogadamy.
— Od razu ci powiem, gdy coś takiego się wydarzy — odparł Konrad ze śmiechem, ponieważ nie sądził, aby kiedykolwiek mógł zmarnować sobie życie z powodu miłości do kobiety.
***
Nazajutrz pojechał do matki. Odkąd Jurek, jego młodszy brat, podjął studia, a ona została sama, starał się odwiedzać ją tak często, jak mógł. Mimo że od śmierci ojca minął ponad rok, jego matka wciąż nie potrafiła się z tego otrząsnąć. Nie dziwił się jej, w końcu przeżyli z ojcem ponad ćwierć wieku i należeli do bardzo zgodnych małżeństw. Konrad niekiedy im zazdrościł takiego związku, a może jedynie miłości, którą się darzyli. Podczas choroby ojca Hanna Łaniecka nie odstępowała swojego męża ani na krok. Poza tym schudła niemożliwie, tak jakby sama też niedomagała.
— Po obiedzie na cmentarz pójdziemy — zapowiedziała, gdy gosposia postawiła przed nimi wazę z parującą zupą.
— Oczywiście, mamo. Zawsze idziemy na grób ojca, gdy tylko przyjeżdżam do domu.
— Tak, tak, Konradku. Dobry z ciebie syn, bo z Jureczka to straszny lekkoduch. Odkąd wyjechał, rzadko myśli o matce.
— Jest młody i ciekawy świata. Ja też taki byłem. Właściwie wydoroślałem dopiero, gdy umarł tato. Zrozumiałem, że teraz ja muszę myśleć o naszej rodzinie.
— A co u Władka? No i w ogóle u Marczewskich? — zmieniła temat matka.
— Nasz Władziu żenić się chce. Irenka rozgląda się za mężem, stary Marczewski otwiera kolejny interes w Warszawie, a jego małżonka wiedzie próżniaczy tryb życia.
— Ta Irenka to się kocha w tobie — westchnęła matka.
— Mamo… Wystarczy, że Władek mi to ciągle wytyka. Lubię Irenę, ale z tej mąki chleba nie będzie.
— Gdybyś się z nią ożenił, wszystkim nam byłoby łatwiej. Marczewscy to bardzo zamożna rodzina.
— Ale ja nie zamierzam żenić się dla majątku — zdenerwował się Konrad. — Kochaliście się z ojcem bardzo, a mnie usiłujesz wepchnąć w ramiona kobiety, której nigdy nie pokocham?
— Przepraszam, Konradku, ale ciągle mi się wydaje, że przeze mnie zaniedbałeś własne sprawy.
— Niczego nie zaniedbałem i niczego mi nie brakuje — odrzekł z naciskiem, bo zaczynały go irytować podobne rozmowy.
Na ożenek miał jeszcze czas, poza tym powinien się czegoś dorobić, zanim założy rodzinę, i nie zamierzał wzbogacić się kosztem swoich ewentualnych teściów. Tymczasem jak nie Władek, to matka usiłowali go swatać, jakby był ostatnim niedojdą, który potrzebuje wsparcia, aby znaleźć sobie żonę.
— Już się nie złość na mnie. Tak tylko mówię, skoro taki Władek, który wiecznie żyje mrzonkami, znalazł sobie narzeczoną, a ty jeszcze nie.
— Mamo, do diabła, to nie są wyścigi! — Konrad zirytował się na dobre. — Poza tym sytuacja Polski nie jest zbyt stabilna i kto wie, czy nie wybuchnie wojna z Niemcami, a wtedy różnie może być. Ja zaś nie chciałbym zbyt prędko uczynić z mojej żony wdówki. Tato zapewne teraz jest szczęśliwy i nie cierpi jak wówczas, gdy chorował, ale pozostawił w twoim sercu pustkę i ogromny smutek. Nie chciałbym fundować żadnej kobiecie takiego losu.
— Nie możesz tak myśleć, synku. W życiu wszystko może się zdarzyć. W sobotę się ożenisz, a w poniedziałek wpadniesz pod tramwaj.
— Bardzo ci dziękuję, mamo, za takie wspaniałe życzenia — syknął.
— Wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu już samo życie jest ryzykiem. Nie powinno się myśleć tylko o tym, że ono nagle może się skończyć. Takim sposobem będziemy każdego od siebie odpychać. Kiedy na świat przychodzą dzieci, nie ma nic ważniejszego od nich. Gdy byliście mali, bezustannie o was drżałam, a jednak nie zamieniłabym tych chwil na żadne inne. Spędziłam z twoim ojcem wiele pięknych lat. Jego śmierć przyszła za wcześnie, ale gdybym miała wybór i wiedziała, że pewnego dnia przyjdzie mi się z nim pożegnać, kiedy jeszcze oboje będziemy w sile wieku, powtórzyłabym to bez wahania. Ludzie odchodzą, ale miłość pozostaje.
— I rozpacz…
— To normalne. Nie unikniesz cierpienia, problemów i bólu. Nawet jeśli się postarasz, żeby żyć tylko dla siebie, te uczucia i tak cię dopadną. Czy będziesz się bronił przed nimi czy nie.
— Masz słuszność, ale na razie ani nie zamierzam się żenić, ani też nie mam widoków na żadną pannę. Nie widzę jednak powodów, bym miał się zmuszać i związać z Ireną, bo dla wszystkich byłoby to najlepsze rozwiązanie. Problem w tym, że dla każdego oprócz mnie. Miło byłoby zostać szwagrem swojego najlepszego przyjaciela, ale ja i tak go traktuję jak członka rodziny, bez względu na to, co myślę o jego siostrze.
— Już dobrze, synu, nie irytuj się. — Matka pogłaskała go po dłoni.
Wiele potrafił je wybaczyć, również to, że ciągle suszyła mu głowę w kwestii Ireny Marczewskiej. Podobnie zresztą jak Władek. Nie zamierzał jednak ustępować.
***
Po południu pojechali na cmentarz. Matka jak zwykle się popłakała, gdy zapalała na grobie świeczkę. Konradowi także brakowało ojca, z którym prowadził niekiedy wielogodzinne dysputy o sytuacji politycznej w Polsce. Potrafili czasami pokłócić się niemiłosiernie i potem nie rozmawiali ze sobą przez kilka dni, ciężko na siebie obrażeni. A teraz wiele by oddał, żeby znowu usiąść z ojcem przy jadalnym stole i przedyskutować kilka palących kwestii, jak chociażby te, które dotyczyły Żydów czy mniejszości narodowych. Ojciec nauczył go wielu rzeczy i wpoił wartości, którym Konrad jak dotychczas był wierny. Sam więc miał chęć uronić łzę, stojąc nad jego mogiłą, ale wiedział, że musi być dla matki oparciem i udawać twardszego, niż był faktycznie.
Na smutek i żal pozwalał sobie jedynie w zaciszu swojego pokoju. Nawet z Władziem nie lubił rozmawiać o tym, jak bardzo brakuje mu ojca, bo nie chciał okazać się mazgajem, który zginie marnie, gdy w jego życiu zabrakło drogowskazu.