- nowość
- W empik go
Wojenna sukienka - ebook
Wojenna sukienka - ebook
Czy warto szukać miłości, wiedząc, że świat już nigdy nie będzie wyglądać tak jak dawniej?
Dunia, dwudziestoletnia studentka pielęgniarstwa, przymierzając suknię na swój pierwszy bal sylwestrowy, rozmyśla o tym, co przyniesie jej nadchodzący rok 1939. Co prawda, na warszawskich ulicach i w salonach wciąż rozmawia się o niepokojących groźbach hitlerowskich Niemiec, ale młodej kobiecie trudno traktować te przepowiednie poważnie. Jej rówieśnicy także starają się korzystać z życia – w eleganckich lokalach tańczą przy piosenkach Adama Astona, a zainspirowani filmowymi rolami Jadwigi Smosarskiej i Aleksandra Żabczyńskiego przeżywają pierwsze romantyczne uniesienia. Przecież kto po dwudziestu latach od zakończenia dramatu wojny światowej odważyłby się na ponowne rozpętanie w Europie piekła?
Maja Jaszewska proponuje czytelnikom inspirowaną historią swych dziadków oryginalną, barwną i pełną autentycznych emocji opowieść o losach warszawskiej rodziny Piwowarczyków. Bohaterem tej opowieści jest też pokolenie Polaków, któremu przez dwie dekady los pozwolił wieść spokojne życie w stolicy wolnej Polski i któremu nagle odebrano marzenia o dostatniej i bezpiecznej przyszłości.
Czy w świecie, który właśnie po raz kolejny runął, Duni i jej najbliższym, tak bardzo doświadczonym przez wichry historii, znów uda się przetrwać życiową rewolucję? Czy ta młoda, wykształcona i silna dziewczyna mimo tragicznych wojennych okoliczności dostanie od losu szansę, by móc zawalczyć o szczęście i miłość?
Wojenna sukienka to przepiękna i wzruszająca opowieść o miłości, przyjaźni i rodzinnych więziach, które pomagają przetrwać nawet najgorsze czasy. Wciągająca fabuła, ciekawie zarysowani bohaterowie oraz malownicze opisy sprawiają, że trudno się oderwać od tej historii. Autorka genialnie ukazuje złożony obraz międzywojnia i okresu okupacji. Jestem tą powieścią oczarowana (i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy).
Małgorzata Lis, pisarka
Maja Jaszewska
Dziennikarka, pisarka, poetka; autorka wielu artykułów i wywiadów publikowanych w prasie i czasopismach („Tygodnik Powszechny”, „W drodze”, „Więź”, „Zwierciadło”, „Sens”, „Twój Styl”, „Elle”, „Wysokie Obcasy”, „Polityka”, „Kraina Bugu”); przeprowadziła rozmowy z wybitnymi postaciami kultury dla portalu Styl.pl. Autorka książek: W co wierzę?, Nie i tak. Rozmowa z Adamem Ferencym, Gwiazdeczka oraz Słoiczki, a także współautorka publikacji: Psychologia mitów greckich. Prawda symboli i archetypów oraz Archetypy mity symbole. Refleksje jungowskie o psyche.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68031-98-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na szczęście nie zlekceważyliśmy tych niepokojących ostrzeżeń i weszliśmy do najbliższej kawiarni. Na zewnątrz nie robiła wrażenia wykwintnej, ale w środku okazała się całkiem ładna. Znajdowała się na końcu Grodzkiej, więc ludzi było znacznie mniej niż wokół Rynku. Zajęliśmy stolik przy samym oknie i teraz zaśmiewaliśmy się do rozpuku, patrząc na uciekających przed deszczem przechodniów. Jakaś kobieta potknęła się i zgubiła pantofel. Jedną ręką próbowała go założyć, a drugą osłaniała głowę torebką. Wyglądała jak zmokła kura chwiejąca się na jednej nodze.
– Mówiłem, żeby wziąć parasol, bo będzie lało… – Jerzyk uśmiechnął się do mnie.
– Nie marudź! Co by to dało? Wieje tak, że nawet byś go nie rozłożył. Dla mnie kawę po wiedeńsku i ciepłą drożdżówkę z kremem waniliowym – zwróciłam się do drobnej, ciemnowłosej kelnerki. Miała twarz pełną ujmującej słodyczy niczym anioł z obrazów prerafaelitów. Lolek patrzył na nią cielęcym spojrzeniem.
– Nie mamy drożdżówek z kremem waniliowym, może ma pani ochotę na kruchą babeczkę albo…
– W takim razie samą kawę – przerwałam zbyt gwałtownie. Po twarzy dziewczyny przemknął cień rozbawienia, ale odpowiedziała usłużnie:
– Oczywiście, już podaję.
Kelnerka odeszła, a Lolek, pochyliwszy się nad stolikiem, szepnął do nas:
– Zawsze się zastanawiam, skąd wśród kelnerek czy sprzedawczyń trafiają się takie rasowe twarze.
– Kryzys, mój drogi, kryzys. Mało to przedsiębiorstw i fabryczek zbankrutowało? Klasa ziemiańska jeszcze jakoś się trzyma, ale handel, produkcja czy usługi padają. A żyć za coś trzeba, więc ludzie chwytają się, czego mogą.
Jerzyk powiódł po nas zatroskanym wzrokiem. Ziewnęłam ostentacyjnie.
– Przepraszam, Duniu! Obiecuję, że więcej nie będę cię zanudzał.
– Nie rób ze mnie głupiej gąski, którą nudzą poważne tematy. Ale chyba nie po to wyjechaliśmy na wycieczkę do Krakowa, żeby analizować sytuację gospodarczą kraju. Mieliśmy dobrze się bawić i świętować moje rozpoczęcie nauki w Instytucie Pielęgniarstwa.
– Zobaczcie, przejaśnia się. Najwyższa pora przebrać się do teatru – przerwał naszą scysję Lolek. – Skinął głową w stronę okna. To on załatwił bilety na dzisiejszą premierę, ale nie chciał powiedzieć, co to za spektakl. To miała być niespodzianka. Lubił je robić. Jerzyk był troskliwy i przewidywalny, a Lolek – zwariowany szałaput. Uzupełniali się doskonale.
Jerzyk zostawił pieniądze na stole, nie przywoławszy kelnerki. Spodobało mi się to i już w pełni udobruchana wzięłam go pod ramię. Lolek natychmiast podał mi rękę z drugiej strony. Szliśmy całą szerokością chodnika, zaśmiewając się do rozpuku. Przed każdą większą kałużą chłopcy chwytali mnie pod łokcie i przenosili nad wodą. Byłam im wdzięczna za tę troskę, bo nie założyłam kaloszy. Miałam na sobie nowe pantofle od Hiszpańskiego. Były cudowne. Jasnoszare z mięciutkiego zamszu na niewysokim, zgrabnym obcasie, z lakierowanym paseczkiem wokół kostki zapinanym na klamerkę w formie srebrnej kokardki. Długo męczyłam o nie mamę, aż wreszcie ustąpiła. Zawsze ustępowała.
– Pamiętaj, Duniu, to już będzie ostatni w tym sezonie ubraniowy zakup. Musimy oszczędzać, a te buty kosztują majątek – zastrzegła, sięgając po odłożone do komody banknoty. Przez moment zrobiło mi się głupio. Wiedziałam, że trzyma tam pieniądze na wyjątkowe okazje. Ale czy te cuda stojące pośrodku witryny u najlepszego szewca w Warszawie nie były tego warte? Kiedy mam się ładnie ubierać? Jak będę stara? Mama też by mogła bardziej o siebie zadbać. Jak można w jej wieku chodzić z siwiejącym kokiem, kiedy wszystkie eleganckie panie noszą krótkie, ondulowane fryzury? Namawiałam ją wielokrotnie na podobną, ale tylko machała ręką i uśmiechała się tym swoim pobłażliwym uśmiechem. A przecież nie była jeszcze stara. Matki moich przyjaciółek chodziły na tańce i miewały kochanków. Nawet nieliczne koleżanki mojej mamy wyglądały młodziej i zachowywały się swobodniej. Choćby taka ciocia Sara, będąca właścicielką jednego z najlepszych salonów z bielizną w Śródmieściu. Szczupła, energiczna, wpadała do nas zawsze jak po ogień. Śmiała się i paplała jak nastolatka. Moja matka słuchała, sama mówiąc niewiele. Częstowała Sarę czymś smacznym i mocną herbatą, którą ciocia uwielbiała, a po jej wyjściu wietrzyła pokój, twierdząc, że dusi ją zapach orientalnych perfum.
– Mogłabyś i ty, mamo, takich używać. Są piękne. Pachną dalekimi, zamorskimi krajami i jakimś innym pięknym życiem. – Z lubością wdychałam zapach, zanim nie zniknął za oknem.
– Wiesz przecież, Duniu, że od mocnych zapachów dostaję migreny – tłumaczyła mama za każdym razem. – A i dziadka męczą takie aromaty. Sara od dziecka ma skłonność do przesady. Wylewa na siebie pół butelki.
Te niby krytyczne słowa matka wypowiadała z taką czułością, że nie można było mieć cienia wątpliwości co do jej ogromnej sympatii dla przyjaciółki. Znały się podobno od dziecka i wiele razem przeżyły. Dziadek Maciej też lubił ciocię Sarę. Zazwyczaj milkliwy i niechętnie opuszczający swój pokój, dla niej robił wyjątek. Kiedy tylko usłyszał śmiech w salonie, zakładał staromodną bonżurkę i przychodził się przywitać. Ich rozmowy mnie nudziły, bo albo wspominali dawne czasy, albo rozprawiali o polityce, narzekając na rządy prezydenta Wojciechowskiego. Na szczęście ciocia Sara opowiadała też, co nowego ma w magazynie, i zapraszała na zakupy. Mama oczywiście się wzbraniała, nie chcąc korzystać z ogromnych upustów, ale ja takich obiekcji nie miałam i biegałam do sklepu cioci Sary co najmniej raz w miesiącu. Dzięki temu miałam śliczne jedwabne dessous.
Kochana ciocia Sara! To ona mi zwróciła uwagę, że w beżu wyglądam niczym śmierć na chorągwi, za to na tle granatu i pudrowego różu moja twarz wprost rozkwita. Dlatego do nowych pantofelków założyłam szafirową spódnicę i kilka tonów jaśniejszą jedwabną bluzkę z baskinką wiązaną pod szyją. Jerzyk nie był wrażliwy na modę, chociaż miał artystyczną duszę. Za to Lolek, widząc mnie z rana, z uznaniem kiwał głową. Sam zawsze nienagannie ubrany i podkreślający, że elegancki mężczyzna nie mówi o pieniądzach, bo elegancki mężczyzna po prostu je ma. Wszystkie materialne sprawy związane z naszym wyjazdem do Krakowa obaj wzięli na siebie i przy mnie słowem nawet o tym nie wspominali. Zatrzymaliśmy się w niedużym, ale eleganckim hotelu Różany Ogród na Wiślnej. Mój apartament był najładniejszy i składał się z malutkiego saloniku i wygodnej sypialni. Kiedy tylko przyszła wiadomość, że dostałam się z najlepszą notą do Warszawskiego Instytutu Pielęgniarstwa, obaj przybiegli mi pogratulować. To wtedy padł pomysł wyjazdu, aby uczcić moją dopiero co rozpoczętą medyczną przygodę. Po minie mamy widać było, że nie bardzo jej się spodobał, ale nie chciała psuć mojej radości. Przecież wiedziała, że znamy się z Jerzykiem i Lolkiem od dzieciństwa, a ich towarzystwo przedkładam nad wszelkie przyjaźnie z koleżankami. Dziewczyny bywały nieraz złośliwe i zazdrosne, a chłopcy nigdy nie powiedzieli mi nic niemiłego. Wręcz przeciwnie, prześcigali się w sprawianiu mi drobnych przyjemności.
Doszliśmy do Rynku, gdzie zapragnęłam zwiedzić Sukiennice. Wakacje już się skończyły, ale pośród kramów kłębiły się tłumy ludzi. Obok mnie jakiś wysoki, postawny mężczyzna z wydatnym nosem tłumaczył cicho małej dziewczynce, że nie może jej kupić misia, bo jest za drogi. Mała zaparła się przy stosie zabawek i, wpatrzona ku górze w twarz ojca, błagalnie powtarzała:
– Tatusiu, popatrz na tego malutkiego. Może nie kosztuje dużo. Ja bym mu dała na imię Zuzia.
Handlarka z obojętnością spoglądała na tę scenę, pewnie przyzwyczajona do setek takich próśb i łakomych spojrzeń dzieci. Pytana przez kolejnych klientów o ceny, od niechcenia rzucała w przestrzeń liczby, zagryzając je obwarzankiem co rusz wyciąganym z kieszeni szerokiego fartucha. Malutka wciąż kurczowo trzymała ojca za poły powypychanej na łokciach marynarki. Mężczyzna był już wyraźnie poirytowany.
– Nie rób cyrków – syknął do córki i pociągnął ją jak najdalej od stoiska. Niepozorna postać, nawet widziana z tyłu, pełna była niemego buntu.
– Ile pani chce za tego misia? – spytałam.
– Złotówkę. – Handlarka uśmiechnęła się przymilnie, a widząc moją powątpiewającą minę, dorzuciła: – Co panienka chce? Drożyzna taka, to i ja muszę drożej…
Nie słuchając dalszych wyjaśnień, wepchnęłam jej do ręki należność i chwyciwszy misia, pobiegłam z nim za oddalającymi się mężczyzną i dzieckiem.
– Misiunio powiedział, że chce z tobą zamieszkać. – Kucnęłam przy małej. Jej pełne zdziwienia oczy miały kolor niemal granatowy. Z niedowierzaniem sięgnęła po misia w szafranowym kubraczku i mocno go do siebie przycisnęła.
– Nie trzeba było, panienko… – Mężczyzna z dezaprobatą pokiwał głową, ale widząc szczęście córki, uśmiechnął się nieznacznie. – Robotę człowiek miał jeszcze niedawno, toby i na tę kukiełkę było. A teraz… Szkoda gadać. A ty co?! Języka w gębie zapomniałaś! Podziękuj pani ładnie!
– Nie trzeba! Ja tylko pomogłam Zuzi znaleźć jej właścicielkę. Bawcie się dobrze, do widzenia. – Pomachałam dziewczynce. Nieopodal Jerzyk rozglądał się niespokojnie. Na mój widok odetchnął z ulgą.
Wieczór był wyjątkowo ciepły. Przed wejściem do teatru pachniało jaśminami. Co rusz podjeżdżały samochody, z których wysiadali mężczyźni w smokingach i kobiety w wieczorowych sukniach. Jerzyk zdobył bilety na premierę. Co prawda, Lolek trochę marudził, że lepiej byłoby spędzić wieczór na zabawie w kasynie, ale przytarłam mu nosa uwagą o niezbyt wysublimowanych ambicjach i od razu się uspokoił.
Lubiłam teatr, podobnie zresztą jak filmy. W dużym zeszycie wklejałam fotosy ulubionych aktorów. Najwięcej oczywiście zdjęć cudownych Osterwy i Węgierki. Obaj mieli przepiękne oczy, a przecież dla aktora to najważniejsza rzecz! Jedno spojrzenie potrafi powiedzieć więcej niż sto słów. Mama dziwiła się, skąd we mnie ta miłość do teatru. Przecież ani ona, ani ojciec nie mieli ze światem artystów nic wspólnego. Mój brat Henryś chyba ani razu nie był w teatrze, a siostra Janeczka ilekroć ją chciałam namówić na wspólną wyprawę na jakiś spektakl, wzruszała ramionami. Twierdziła, że nie widzi nic a nic zabawnego ani mistycznego w tym, że ktoś udaje kogoś, kim nie jest. Była zawsze taka zasadnicza i poważna. Starsza ode mnie raptem siedem lat, a zachowywała się jak stara ciocia Klocia.
Jakiś olbrzymi brzuchacz tarasujący schody trącił mnie łokciem i sumitował się teraz, kolejny raz dopytując, czy aby na pewno nic mi się nie stało. Dałam mu znać wyniosłym spojrzeniem, co myślę o takim grubiaństwie i nachalnym traktowaniu. Odsunął się wreszcie jak niepyszny. Oczywiście idący po mojej przeciwnej stronie Lolek nic nie zauważył, tak był zajęty dokładnym lustrowaniem coraz bardziej gęstniejącego tłumu. Dotarliśmy wreszcie na balkon i niedługo potem dołączył do nas Jerzyk, niosąc program teatralny i pudełko z moimi ulubionymi pralinkami malinowymi. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością. To było urocze, że zawsze pamiętał o moich upodobaniach. Sięgnęłam po owocową pomadkę, rozglądając się dokoła. Uwielbiałam szmer zapełniającej się widowni. Wokół pachniało perfumami. Niektóre panie ciągnęły za sobą tak mocną smugę aromatu, że kręciło w nosie. Jedna z takich pretensjonalnych elegantek w za ciasnej sukni ze złotej lamy zajęła miejsce w sąsiedniej loży. Zsunęła z tęgich ramion futrzaną etolkę i wachlowała się mocno programem. Jej równie tęgi towarzysz rozsiadł się z sapnięciem i ocierał kraciastą chustką spocone czoło. Wymieniliśmy z Lolkiem porozumiewawcze spojrzenia. Zaczytany w opisie spektaklu Jerzyk niczego nie zauważył. Na szczęście premierowa publiczność w większości była elegancka. Z zadowoleniem skonstatowałam, że moja czarna suknia z żorżety nawet na tym tle wyróżnia się wysmakowanym krojem. Jej jedyną ozdobą był szeroki pas dżetów przy dość głębokim dekolcie. Uważne spojrzenia pań i zerkający z zaciekawieniem panowie utwierdzali mnie w przekonaniu, że dokonałam na ten wieczór dobrego wyboru.
Jerzyk uprzedził nas, że spektakl będzie realistycznym dramatem z niższych warstw społecznych, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Scena przerobiona na wnętrze chłopskiej chaty wciągnęła nas niczym bagno w odmęty losów tak nędznych i podłych, że aż niemożliwych do uwierzenia. Ojciec rodziny, pijus i leń, sprzeniewierzył wszystko, co tylko było można. Matka niczym wilczyca wyrywała mu ostatnie grosze dla rodziny, sama pracując ponad siły, żeby utrzymać gromadę dzieci. Ci wszyscy ludzie, zamiast mówić, warczeli do siebie. Bieda i głód odebrały im rozum i wszelkie ludzkie reakcje. Byłam do głębi poruszona i trochę zła na Jerzyka, że wybrał akurat ten spektakl. Mógł się postarać na naszą wycieczkę o coś miłego i wesołego. Musiałam mu jednak wybaczyć, bo miał dobre intencje. Znając moje upodobanie do teatru, nie chciał mnie zadowolić byle tandetą.
W przerwie nie opuściłam loży. Nie miałam ochoty przeciskać się w tłumie do bufetu. Wysłałam więc Lolka po wodę sodową, a sama w milczeniu przysłuchiwałam się oburzonym głosom widzów. Narzekali na nadmierny brutalizm spektaklu i niepotrzebne epatowanie nędzą.
– Kto to widział, panie, z teatru robić chlew! Ludziom potrzeba uwznioślenia, a nie obrzydzenia. Jak będę chciał zobaczyć degeneratów, to sobie „Tajnego Detektywa” poczytam! – sierdził się niziutki staruszek w przydużym fraku, przepychając się tuż pod naszą lożą do wyjścia. Jego o głowę wyższa partnerka obwieszona sztuczną biżuterią niczym choinka mitygowała go szeptem:
– Nie irytuj się, Mieciu. Wiesz, że ci to szkodzi na wątrobę…
Jeszcze bardziej dosadni byli sąsiedzi w loży obok nas.
– Wyda człowiek tyle pieniędzy i zamiast się pośmiać, to denerwuje! Kto widział takie porządki! Jak nic socjalista jakiś to napisał! Oni lubią ludziom majątki zabierać i w poczucie winy wpędzać! – Owinięta lamą elegantka, złowiwszy moje spojrzenie, próbowała nawiązać rozmowę. Z niechęcią odwróciłam od niej wzrok.
– A tobie się to podoba? – zapytałam Jerzyka, kiwając głową w stronę sceny.
– Ja myślę, Duniu, że to akurat nie o podobanie chodzi. A jeśli ludzi oburza, to dobrze… To czasem potrzebne. W każdym razie Stanisława Wysocka jest zachwycająca, prawda?
– Wspaniale gra tę biedną matkę. To wielka aktorka – przyznałam.
Po przerwie widać było wyraźne luki na widowni. Część publiczności zbojkotowała drugi akt sztuki. Ja sama żałowałam, że też nie wyszłam, patrząc, jak grana przez Wysocką matka w akcie zwierzęcej rozpaczy tarza się po scenie. U biednej rodziny zatrzymał się przypadkowy podróżny. Dobrze ubrany, z pokaźnym bagażem. Kiedy zasnął, matka doprowadzona nędzą do ostateczności zabiła gościa, licząc, że ma przy sobie pieniądze. Rzeczywiście, miał w walizce schowaną dużą ilość dolarów. Tylko okazało się, że tym podróżnym był jej własny syn, którego nie rozpoznała. Lata temu, będąc młodym chłopakiem, wyjechał za chlebem do Ameryki. Teraz wrócił jako dojrzały mężczyzna, a chcąc rodzinie zrobić niespodziankę, nie przyznał się, kim jest. Ze strwożonym sercem wpatrywałam się w Wysocką, która przejrzawszy dokumenty ofiary i dowiedziawszy się, kogo zabiła, wyła nieludzkim głosem. Chciało mi się płakać, a jednocześnie pełna byłam podziwu dla kunsztu aktorki i jej niemal bezwstydnej gry. Ileż odwagi trzeba mieć w sobie, żeby zagrać tak podłą postać i obnażyć swoją grą całą ludzką nędzę. Grać królową, boginię czy nawet sprzedajną dziewkę, ale piękną i budzącą zachwyt to co innego. Przecież lady Makbet też zabija, ale w imię władzy, potęgi panowania. To ją w pewien sposób nobilituje i chociaż jej czyn nadal jest zbrodnią, to popełnioną z namiętności. A ta straszna matka grana przez Wysocką zabiła, żeby kupić opał na zimę i kilka metrów kartofli. Trywialność jej czynu jest tak wstrętna, że nie sposób jej współczuć. Wyszliśmy z teatru w milczeniu i przygnębieni.
– Nie wiedziałem, że to będzie aż tak drastyczne – sumitował się Jerzyk. Wyraźnie było mu przykro i patrzył na mnie niczym zbity pies.
– Dajmy temu spokój, w końcu jako przyszła pielęgniarka być może i takie rzeczy kiedyś zobaczę, chociaż wolałabym w eleganckim gabinecie przyjmować tylko lekko niedysponowanych. – Zaśmiałam się nerwowo.
– To dokąd idziemy na kolację? Może Wierzynek? – ożywił się Lolek.
– Do dzisiejszego wieczora pasuje raczej garkuchnia – zaoponowałam.
Weszliśmy we troje do małej knajpki na rogu Szewskiej, gdzie mężczyzna w przyciasnej marynarce przygrywał na mandolinie. Przez moment wahałam się, czy nie zmienić lokalu, ale zrobiło się chłodno i nie chciało mi się wędrować po mieście. Zamówiłam, podobnie jak Jerzyk i Lolek, kieliszek wódki, a do niego tatara. Tęgi kelner zamaszystymi ruchami wytarł nasz stół. Pachniało smażonymi kotletami i piwem.
– Chyba trafiliśmy do knajpy dla dorożkarzy. Wytrzymasz tu, Duniu? – Jerzyk się zaśmiał.
– Z wami wszędzie dobrze. A tu ciekawiej niż w naszych kawiarniach warszawskich, gdzie w kółko o jednym się mówi. Kto kogo zdradził? Kto ma nową suknię prosto z Paryża, kto zbankrutował, a komu trafił się niesamowity fart na Dynasach?
– Zamówienie dla szanownych państwa. Przy okazji polecam goloneczkę, świeżo z pieca wyjęta, palce lizać. – Ten sam co wcześniej kelner rozstawiał przed nami kieliszki i talerzyki z masłem i pieczywem.
– Panie starszy, co z tymi kotletami?! Zaraz mi żołądek do krzyża przyrośnie – zakrzyknął rudy brodacz siedzący na środku sali.
– Się robią, zaraz podaję. Nie złość się, szanowny pan, złość piękności szkodzi.
Część gości wybuchnęła śmiechem. Kelner szepnął coś do stojącej przy barze chudej, ale wyjątkowo ładnej kobiety, i ta podeszła do krzykacza. Przysiadła się obok i wyciągnąwszy z torebki papierosa, pochyliła się przez stolik, demonstracyjnie czekając na ogień. Krzykacz podskoczył z zapalniczką. Machnął też na kelnera, aby przyniósł nakrycie dla jego nowej towarzyszki. Gdyby nie koszmarnie dobrany do bordowego żakietu musztardowy kapelusik, kobieta mogłaby robić wrażenie swoją urodą. Pewnie szybko ją straci pośród oparów piwa, dymu tytoniowego i kiepskiej klienteli tego lokalu. Ciekawe, czy tylko towarzyszy gościom przy stoliku, nabijając dla korzyści właściciela rachunek, czy też posuwa się w swoich usługach dużo dalej?
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Lolka:
– Wszędzie są głupcy, złodzieje i ludzie wyjątkowo podli. Ale dopóki stanowią margines, życie trwa w równowadze. No i za tę równowagę, kochani, wypijmy! – Podniósł kieliszek. Wódka była tak zimna, że aż mi zaparło dech. Mandolinista z przymkniętymi oczami grał teraz tango _Notturno_. Kilka par kręciło się w rytm muzyki. Nawet krzykacz z chudą towarzyszką przylgnęli do siebie w tanecznym pas. Powiało przenikliwym chłodem. Do knajpy weszło dwóch dorożkarzy w granatowych kapotach.
– A zamknijcieże drzwi, do cholery, cug po plecach wieje! – warknął łysy właściciel. Z ołówkiem za uchem rozstawiał na blacie baru kolejne zamówienia.
– Ta knajpa po strasznym świecie z przedstawienia jest uosobieniem normalności i człowieczeństwa. Ludzie chcą się w niej ogrzać, zjeść, inni zarobić parę groszy, a jeszcze inni pobyć w towarzystwie podobnych sobie osób. Mam wrażenie, jakby za drzwiami świat był o wiele bardziej niebezpieczny. Pytanie, czy jest gdzieś bezpieczny świat. Taki, w którym można żyć swoim małym życiem, gdzie nie grożą kataklizmy dziejowe i polityczne. Gdzie człowiekowi przypada w udziale tyle, ile jest w stanie udźwignąć. Odpowiada więc tylko za swoje wczoraj, dzisiaj i jutro. Jeśli się stara i pracuje, żyje zgodnie z własnym sumieniem, to ma spokojne życie. Lolek, weź mi jeszcze jedną wódkę i małą czarną. Tylko gorącą i mocną. I tak nie będę mogła dzisiaj zasnąć – poprosiłam.
– Może Ameryka jest takim normalnym światem? Tam ludzie są chyba zdrowsi na duszy i umyśle. U nas w Europie wciąż kotłuje się coś chorego. Jakby przewlekła, nigdy do końca niewyleczona przypadłość. Ty jesteś specjalistka od medycyny, powinnaś to lepiej czuć.
Pomyślałam, że w porównaniu Lolka jest dużo racji. Europa jako chory człowiek, a przynajmniej ta część, w której przyszło nam z Jerzykiem i Lolkiem żyć.
*
– Przyniosłyście mi papierosy i czekoladki?
Ciotka Helena patrzyła na nas czujnie niczym jastrząb. Właściwie nie była moją ciotką tylko cioteczną babką, ale wszyscy nazywali ją ciotką Heleną. Szczupła do granic chudości, poruszała się niepewnie i kiedy zażyczyła sobie wyprawy do ogródka, musiałyśmy ją z mamą poprowadzić pod ramię. Siadłyśmy pod rozłożystym kasztanem i mama pieczołowicie okrywała ciotce nogi. W cieniu było trochę chłodno.
– Papierosów nie mamy, ciociu. Wiesz przecież, że po nich mocno kaszlesz. Lekarz zabronił. Ale przyniosłyśmy czekoladki. Te, które lubisz – tłumaczyła mama z anielską cierpliwością. Nie wiem, skąd ją brała. Każda wizyta zaczynała się od tego samego pytania. Kilka miesięcy temu mama podjęła decyzję, aby ciotkę umieścić u sióstr franciszkanek na Nowym Mieście. Miała tam dobrą opiekę, pielęgniarkę na zawołanie i własny schludny pokoik. Ciotka cierpiała na postępującą demencję i coraz częściej zapominała, w jakim świecie żyje. Sama nie mogła już mieszkać i potrzebowała fachowej opieki.
– Dlaczego ty, Maryniu, nosisz takie krótkie sukienki, że łydki ci widać? Ani to ładne, ani eleganckie – zwróciła się do mnie ciotka Helena. Często mnie myliła ze swoją siostrą, a moją babką Marią.
– Cioteczko, to jest Dunia, moja córka… – Mama wzięła ciotkę za rękę i przytuliła ją sobie do twarzy.
– No przecież wiem, kto to jest! – obruszyła się ciotka. – Przejęzyczyłam się, bo jest podobna do mojej siostry. Ma taki sam uśmiech. – Ciotka zapatrzyła się przed siebie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wyblakłe spojrzenie przemierzało czas i przestrzeń do jakichś sobie tylko znanych zakamarków. Widać to, co tam znalazła, ją ucieszyło, bo uśmiechnęła się lekko do własnych myśli. Nie lubiłam tych wizyt i wykręcałam się, jak tylko mogłam. Widziałam, że sprawiam mamie przykrość, ale buntowałam się przeciwko spędzaniu jednego popołudnia w tygodniu ze starą, niesympatyczną kobietą. Żeby chociaż była miła i zainteresowana naszym życiem. Ale jej wyniosła mina i nieustanne strofowanie mamy i mnie było irytujące.
– Mamuś kochana, weź do ciotki Janeczkę albo Henrysia. Poza tym nie musisz chodzić tak często. Ciotce Helenie niczego nie brakuje i nawet się nie cieszy na nasz widok – protestowałam.
– Duniu, ona poza nami nie ma nikogo bliskiego. Nie możemy jej zostawić samej. Potrzebuje naszej obecności bardziej, niż to sobie wyobrażasz, tylko nie potrafi tego okazać. Zawsze była dumna i wyniosła, ale kochała mnie ogromnie.
– I dlatego ja się teraz muszę umartwiać co tydzień? – Nie potrafiłam się powstrzymać. Złościły mnie wieczna dobroć mamy i nieustanne poświęcanie się dla innych. Żeby chociaż ciotka to doceniła, ale gdzie tam! Wyciągała jakieś sprawy sprzed wielu lat i wypominała mamie, a mnie dokuczała drobnymi złośliwościami. Była przykra niczym mucha!
– Wiesz, że Janeczka pomaga mi w handlu, a Henryś do wieczora pracuje. Poświęć ciotce trochę czasu. Kiedyś o niej opowiesz swoim dzieciom. To była wielka pani. Gdybyś ją zobaczyła przed laty! Bałam się jej, ale ją podziwiałam. Cały ogromny majątek był na jej głowie i dawała sobie radę, nic nie tracąc z wrodzonej elegancji. A potem twojego ojca próbowała wyciągnąć z Cytadeli. Nigdy nie przestanę być jej za to wdzięczna.
Na wspomnienie ojca mama smutniała, a mnie od razu robiło się jej żal. I już bez słowa sprzeciwu szłam w kolejne odwiedziny. Bywało, że ciotka w ogóle nas nie poznawała. Brała za siostry zakonne i z oburzeniem komentowała brak habitów. Dzisiaj jednak miała wyjątkowo dobry dzień, bo poza pomyleniem mojego imienia wszystko doskonale kojarzyła.
– Przynieś no, Duniu, z mojego pokoju album ze zdjęciami. Pokażę ci, jak wyglądałam w dniu ślubu.
Spojrzałam pytająco na mamę, ale ta kiwnęła potakująco głową i już po chwili, pochylone nad zdjęciami, słuchałyśmy wspomnień.
– Patrz, jaki miałam kapelusz! Bardzo twarzowy. Jakie na nim pióra i kwiaty! Cały ogród. Dzisiaj się takich nie nosi, a szkoda. Te małe placki, co macie czasami na głowach, dobre są dla kuchty, a nie eleganckiej kobiety.
Ciotka z lubością wodziła po zdjęciu chudym palcem. Zatrzymała go na twarzy wujka Mikołaja i postukała energicznie.
– Zdradzał, pieniądze przepuszczał, ale prawdziwe z niego było panisko! Pamiętam, jak zaraz po ślubie, usłyszawszy, że uwielbiam storczyki, wymyślił sobie pół ogrodu wykarczować pod szklarnie. Ogrodnik Wojciech mało apopleksji nie dostał. Chciał się natychmiast zwolnić. Powstrzymałam ten wariacki pomysł i potem razem gospodarowaliśmy wiele lat… Mikołaja nigdy nie było, wciąż w Petersburgu albo w Moskwie. Wszystko na mojej głowie… – Zamyśliła się, zsuwając album z kolan. Jej twarz znowu stała się pusta jak oblicze woskowej lalki.
– Pamiętam tę cioci błękitną suknię z jedwabiu. Wyglądała w niej ciocia jak dobra wróżka – zagadnęła mama.
– Jak wróżka? – Ciotka ocknęła się i wzruszyła ramionami. – Jaka tam ze mnie wróżka! Co to ja, myślisz, głupia byłam i nie czułam, że nikt mnie nie lubi? Ty się mnie bałaś jak czarownicy, służba przemykała po kątach na mój widok. Twój ojciec, a mój szwagier mnie nie znosił za to, że nie uważałam go za wystarczająco dobrego na męża dla Maryni. Nawet Róża, której dałam dom, kpiła za moimi plecami. Żadną wróżką dla was nie byłam. A i teraz twoja córka przychodzi tu, bo pewnie jej każesz. Minę ma skrzywioną, jakby się octu siedmiu złodziei napiła. Wróżka, też mi coś! Stara jesteś, a taka głupia! – wygarnęła ciotka ze złością. Zrobiło mi się wstyd, ale też żal tej starej, nikomu przecież niepotrzebnej kobiety. Tylko mojej mamie na niej zależało.
– Ciociu, ja chętnie tu z mamą przychodzę. Minę mam niewyraźną, bo nie wiem, czy ciocia się z tego cieszy…
Ciotka prychnęła kpiąco, wyraźnie już udobruchana.
– Patrz ty, jaka cwaniara! Ta to w życiu nie zginie, zawsze tak się wykręci, że na jej będzie. Ale odprowadźcie mnie już do pokoju. Jestem zmęczona.
Wracałyśmy z mamą w gęstniejącym zmierzchu. W fioletowych i pomarańczowych odblaskach niknącego za horyzontem słońca pałac Krasińskich lśnił niczym drogocenny klejnot. Ulice ciepłe od wrześniowego upału zapraszały do niespiesznego spaceru. I my nie brałyśmy dorożki, wracając do naszego mieszkania na Kapitulnej. Wzięłam mamę pod rękę i przytuliłam twarz do jej ramienia.
– Żal mi ciotki. Właściwie to ona jest biedna. I jakie to dziwne, że raz wszystko pamięta i wspomina z detalami, a innym razem ledwo nas poznaje.
– Skleroza to straszna choroba. Odbiera człowiekowi rozum. – Mama westchnęła. – Chodzę do ciotki Heleny, bo mam nadzieję, że przywoływanie w pamięci dawnych czasów zatrzyma ją trochę dłużej w przytomności umysłu. Jeśli nie ze mną, to z kim może wspominać swoje minione życie?
– Przepraszam, mamuniu, że tak się wzbraniałam przed tymi wizytami. W końcu jako przyszła pielęgniarka powinnam ćwiczyć cierpliwość!
Mama przytaknęła z uśmiechem.
Cała rodzina była zszokowana, kiedy wyznałam, że pragnę się uczyć w niedawno otwartym Instytucie Pielęgniarstwa. Nigdy wcześniej o tym nie wspominałam, choć od dłuższego czasu miałam w tyle głowy myśl o pracy z chorymi. Kiedy tylko przeczytałam w gazecie rozmowę z założycielką instytutu i jej pełną pasji opowieść o nowoczesnej opiece medycznej, od razu zapragnęłam dołączyć do tej kobiety. Zdałam maturę w żeńskiej szkole sióstr Zambrzuskich i myślałam, że za pewien czas pomyślę o jakiejś państwowej posadzie. Nie spieszyło mi się jednak. Zawsze mogłam pomagać mamie w interesie. Nasze kolonialne stoisko w pasażu handlowym przy ulicy Świętojerskiej wciąż potrzebowało rąk do pracy. Czynne sześć dni w tygodniu, oblegane przez elegancką klientelę, przynosiło dobry dochód. Zaopatrywali się na nim nawet pracownicy ambasad. Nigdzie nie było tak doskonałego kawioru, aromatycznej kawy i herbaty jak u nas. Przed świętami i popularnymi imieninami pojawiały się tłumy, więc i ja szłam obsługiwać klientów, chociaż tego nie lubiłam. Rodzice otworzyli handel niedługo po naszym powrocie z Astrachania. A że ojciec wspaniale znał się na kawiorze, bo przez lata sprzedawał go w Rosji, zajął się jego dystrybucją w Warszawie. Mama sporo mu pomagała i dzięki temu, gdy parę lat później zmarł, mogła poprowadzić interes sama. Mną, Janeczką i Henrysiem zajęli się dziadek Maciej i stara gospodyni Marianna. Niestety, po dwóch latach i ona odeszła. Ledwo pamiętałam tamte czasy, zostały mi po nich pojedyncze obrazy. Zapamiętałam roześmianą twarz ojca, kiedy w święta podnosił mnie wysoko, żebym mogła sobie ściągnąć cukierki z najwyższych gałęzi choinki stojącej w rogu salonu. W jego ramionach czułam się bezpieczna i wszechmocna. Pachniał korzenną wodą po goleniu. Wspomnienie jego osoby już na zawsze połączyło mi się ze świętami Bożego Narodzenia. Miałam cztery lata, gdy umarł, więc nie przeżywałam jego śmierci tak boleśnie jak moje rodzeństwo. Ze wspomnień mamy i Janeczki wyłaniał się obraz niemalże boskiego herosa, tak zawsze mądrego i dobrego. Henryś miał wobec ojca mniej bałwochwalczy stosunek i nie wspominał go tak często. Mój brat był w dzieciństwie nieśmiały i płaczliwy, co drażniło ojca, który częstymi połajankami próbował wyrobić w synu charakter.
– Zobacz, córuś, jakie śliczne pelargonie! – Mama zapatrzyła się w okna kamienicy na rogu Miodowej i Długiej ukwiecone dorodnymi kulami. Odkąd prezydent Starzyński ogłosił konkurs Warszawa w kwiatach, mieszkańcy stolicy prześcigali się w dekorowaniu okien i balkonów wielobarwnymi petuniami i pelargoniami. Miasto zamieniało się latem w jeden wielki ogród.
– W przyszłym roku, mamuniu, udekorujemy nasz balkon od ulicy kwiatami tak pięknie, że wygramy konkurs! Zasadzimy w donicach ciemnofioletowe pachnące petunie! Będziemy miały perfumerię i kwiaciarnię w jednym. – Śmiejąc się, pocałowałam mamę w policzek. Mimo wieku twarz miała wciąż gładką niczym brzoskwinia. Dzięki wysokim łukom brwi, kształtnemu nosowi i harmonijnemu zarysowi ust nadal była piękną kobietą. Gdyby nie ten smutek w oczach i staromodny koczek, byłaby bardzo atrakcyjna.
– Oj, ty szałapucie! Zapalasz się co rusz do czegoś jak pochodnia. Impulsywna jesteś niczym dziecko.
– Bo jestem taka szczęśliwa, mamuniu! – wyznałam i westchnęłam pełną piersią. Miałam ochotę objąć cały świat ramionami.
Mama zajrzała mi uważnie w oczy.
– Zdecydowałaś się wreszcie?
– Na co?
– Raczej na kogo… Obaj chłopcy świata poza tobą nie widzą… Jak długo będą tak za tobą w parze spacerować?
– A niech spacerują! Bardzo lubię Jerzyka i tak samo lubię Lolka. Są mi bliscy jak bracia.
– No ale chyba któryś z nich jest ci bliższy? Bardziej przy sercu?
– Przy sercu? Mamuniu! To są moi najdrożsi przyjaciele, ale o żadnym sercu mowy nie ma! Chcę się bawić, cieszyć życiem. Jestem taka szczęśliwa, że dostałam się do instytutu z najlepszą notą! To bardzo dobra szkoła, znana nawet za granicą. Są w niej uczennice nie tylko z całej Polski, ale też z Czechosłowacji. Wykładają tam profesorowie z Akademii Medycznej. Marzy mi się, że kiedyś sama będę w niej prowadzić zajęcia.
– Tego akurat, córeczko, nie rozumiem. Po co ci pielęgniarstwo? To tak trudny i przykry zawód, a ty przecież lubisz patrzeć na życie od jego jasnej strony. Kochasz piękne rzeczy, lubisz wesoło spędzać czas… Powiedz, tak szczerze… Naprawdę widzisz siebie w przyszłości w pracy przy chorych?
– Chciałabym, mamuniu, asystować przy operacjach. Mówiłam ci to już przecież wiele razy. To fascynujące ratować ludziom życie i zdrowie!
– Trudno za tobą, Duniu, nadążyć. Jakbyś się składała z dwóch osób: z beztroskiego trzpiota i kogoś nad wiek poważnego, z poczuciem wielkiej misji. Nieraz się zastanawiam, co w tobie zwycięży.
– Może zawsze będą we mnie obie? – znowu cmoknęłam mamę w policzek. Była taka rozczulająca z wieczną o nas troską. Janeczka, Henryś i ja byliśmy już dorośli, a ona wciąż w nas widziała małe dzieci.
– Przestań się, mamuniu, zamartwiać. Sama mówiłaś tyle razy, że w życiu trzeba być wiernym sobie. Ja się właśnie staram.
– Tylko obawiam się, Duniu, czy ci się nie znudzi ten wybór. Henryś też się zapalił do Szkoły Sztuk Pięknych, a po dwóch latach zrezygnował, mówiąc, że go nużą te studia.
– Ale za to ma teraz dobrą pracę u braci Jabłkowskich. Czyli na coś mu się ta nauka przydała.
– Co to za zajęcie dla mężczyzny, szyldy i reklamy malować? – Ilekroć padał temat pracy Henrysia, mama się denerwowała.
– Nie maluje reklam, tylko jest kierownikiem od spraw plastycznych. Projektuje witryny, katalogi. To poważne i intratne zajęcie… A ostatnio wspominał, że być może dostanie pracę w filmie i będzie robił dekoracje. To by było cudownie! Może by poznał Żabczyńskiego albo…
– No, nie wiem… – Mama westchnęła z rezygnacją. Wyraźnie nie podzielała mojego zachwytu.
– Mamuniu, teraz nadeszły nowe czasy. Wy z tatą żyliście w zupełnie innej rzeczywistości i wszystko braliście ze śmiertelną powagą. My chcemy cieszyć się życiem. Nie musimy walczyć o wolną Polskę jak wy. Możemy wreszcie robić to, co sprawia nam radość.
Tak przekomarzając się, dotarłyśmy do mieszkania. Drzwi otworzyła nam Marysia.
– Pani Sara była. Pytała o starszą panią.
– I co powiedziałaś? – zapytała mama, zdejmując kapelusz. Zręcznym ruchem poprawiła przed lustrem włosy.
– No że pani poszła z córką do ciotki. I pewnie nieprędko wróci.
– Boże kochany, tyle razy cię, Marysiu, prosiłam, żebyś nosiła kapcie! Ludzie gotowi pomyśleć, że ci żałujemy na nie pieniędzy. A poza tym zostawiasz ślady na podłodze. Wciąż ją froterujesz, a za chwilę plamisz. Głupiego robota. – Mama z irytacją popatrywała na bose stopy Marysi.
– Ja zwyczajna na bosaka chodzić. Do kościoła co innego czy na ulicę. Ale po domu tak mi wygodniej, bo…
– Pan jadł? – przerwała jej mama.
– Ano rosołku trochę popił i kurczaka skubnął. Więcej nie chciał. Co żem się go naprosiła, ale on nie i nie…
– Dobrze, Marysiu. Przynieś nam herbatę.
– Dlaczego ty jej, mamuniu, nie zwolnisz? Przecież wyraźnie widzę, że cię denerwuje – zagadnęłam po wyjściu Marysi.
– Przyjdzie druga taka sama uparta i powolna. Kogoś choćby odrobinę podobnego do Marianny czy Kati nie ma i nie będzie.
Ileż to razy słuchałam wspomnień o obu tych służących. Mama wciąż za nimi tęskniła. Kiedyś nawet powiedziała, że czuje się winna śmierci Kati i nigdy sobie nie wybaczy tego, że w owładniętym bolszewicką rewolucją Astrachaniu pozwoliła jej samej wrócić do domu po kosztowności. Katia zginęła wtedy z rąk rozszalałych żądzą zemsty bandziorów. Marianna zaś w czasach dzieciństwa i młodości mamy sama była dla niej jak matka.
– Pani Sara to jeszcze powiedziała, że wieczorem wróci – przypomniała sobie Marysia, stawiając przed nami dzbanek z herbatą.
– To dlaczego od razu mi nie powiedziałaś? I łyżeczkę do cukru przynieś. Znowu zapomniałaś!
– Bo tyle mam na głowie. Starszemu panu jeść daj, po obiedzie zmyj, kurze zetrzyj. Akurat pranie składałam, jak pani Sara przyszła, to i wyleciało mi z głowy, co mówiła.
– Dobrze już. Skoro ma wieczorem przyjść, muszę teraz dokończyć rachunki za ten miesiąc. – Mama westchnęła.
Prowadziła całą rachunkowość sklepu, choć sprzedaży codziennie od rana pilnowała moja siostra Janka. To ona miała oko na personel. Była cierpliwa i zawsze uprzejma. Odkąd mama zajęła się buchalterią, to Janeczka wzięła na siebie większość spraw związanych z dostawami i doglądaniem interesu.
– Przyjmijmy, Janeczko, kogoś, kto pokieruje sklepem. Przecież nie możesz całego czasu spędzać w handlu – namawiała ją mama, ale Janka twierdziła, że nie ma takiej potrzeby. Niedawno wyszła za mąż za starszego o dwa lata Lucjana. Ten cichy urzędnik bankowy we wszystkim się z nią zgadzał. Odzywał się rzadko i tylko po to, żeby zdawkowo zakomunikować jakieś ogólniki. Nie miałam zielonego pojęcia, co Janka w nim dostrzegła. Był doskonale nijaki, podczas gdy moja siostra uchodziła za prawdziwą piękność. Niestety, poza urodą miała też i inne, mniej zachwycające mnie cechy. Była bowiem ogromnie poważna i zasadnicza. Jedyną jej słabość stanowiła biżuteria, ale nosiła tylko obrączkę i zaręczynowy sygnecik z szafirem. Zapytana, dlaczego bardziej się nie wystroi, odpowiedziała, że przecież nie będzie handlować ze złotem na rękach, a gdzie indziej prawie nie bywa.
– Gdybyś mi więcej pomagała, może miałabym okazję gdzieś wyjść i elegancko się ubrać. Henryś ma swoje zajęcia, tobie zachciało się pielęgniarstwa. Ktoś musi ten kawior sprzedawać – odparowała mi kiedyś. Przemawiałyśmy się często, ale nie brałam sobie pretensji Janki do serca. Miałabym rezygnować ze swoich marzeń, bo ona tego chce? Niedoczekanie!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_