- promocja
Wojna cukierkowa. Awantura w salonie gier. Tom 2 - ebook
Wojna cukierkowa. Awantura w salonie gier. Tom 2 - ebook
Minął rok, odkąd Nate, Summer, Trevor i Gołąb uratowali miasteczko Colson przed Belindą White. Zła czarodziejka zmieniła się w ich rówieśniczkę, a zaraz potem straciła pamięć. Teraz, jako Lindy, pomoże czwórce przyjaciół w walce z nowym zagrożeniem: w okolicy otwarto podejrzany salon gier, w którym można wygrać niesamowite nagrody. Właścicielem okazuje się... jej brat, Jonas White, bezwzględny czarodziej zainteresowany zdobyciem najpotężniejszego talizmanu na Ziemi…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9725-4 |
Rozmiar pliku: | 632 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roman leżał nieruchomo w ciemności, przykryty aż po szyję. Światło na korytarzu zgasło pięć minut wcześniej. Nie słyszał żadnych rozmów. Ciszę mącił jedynie szum klimatyzatora.
Pewnie mógłby już zacząć, ale bezpieczniej było jeszcze trochę poczekać. Po ciemku nie miał co robić, więc czekanie mocno mu doskwierało. Sekundy dłużyły się jak minuty, a minuty ciągnęły niczym godziny. Usiłując poganiać czas, Roman wpatrywał się w niemrawo zmieniające się cyfry na wyświetlaczu elektronicznego zegara, które ani myślały przyspieszyć.
Nudził się, ale wolał poczekać. Gdyby rodzice przyłapali go na złamaniu zakazu, dostałby szlaban na jeszcze dłużej. Już prawie przetrwał ten tydzień. Wychodził z domu tylko z rodziną i codziennie kładł się do łóżka przed dziesiątą. Musiał wtedy gasić światło, więc nie mógł czytać komiksów ani rysować.
Niektórym mogłoby się wydawać, że dziesiąta to niezbyt wcześnie, ale przecież były wakacje, a nawet w czasie roku szkolnego Roman zwykle nie chodził spać przed północą. Latem – często jeszcze później.
Zbliżał się koniec kary, więc gdyby teraz dał się złapać, byłaby tragedia. Do tej pory co noc, gdy już położył się do łóżka, czekał, aż w domu wszystko się uspokoi, a potem pod kołdrą włączał latarkę. Dwa razy zdarzyło się, że usłyszał kroki na korytarzu, bo mama lub tata przyszli do niego zajrzeć. Gasił światło, zanim zdążyli uchylić drzwi.
Klimatyzator przestał tłoczyć chłodne powietrze przez otwór umieszczony wysoko w ścianie. W domu panowała cisza. Chyba już można. Jeśli usłyszy, że ktoś idzie, po prostu się pospieszy.
Włączył latarkę. Była długa, ciężka, wykonana z lśniącego metalu i miała silną żarówkę. Jasny snop zapewniał wystarczająco dużo światła do czytania komiksów. Wcześniej Roman sprawdził, jak dużo widać z zewnątrz, kiedy schowa się ją pod kołdrę. Żeby cokolwiek dostrzec pod drzwiami, trzeba by się prawie położyć na ziemi.
Wyjął spod łóżka blok rysunkowy oraz kredki. Nie miał nowych komiksów, był za to w twórczym nastroju. Przejrzał dotychczasowe rysunki okrętów, dinozaurów, superbohaterów i płonących budynków. Obecnie pracował nad trzema deskorolkarzami, którzy uskakiwali przed monster truckiem przebijającym się przez mur. Ponad połowę miał już gotową.
Właśnie się zastanawiał, jakie dekoracje umieścić na najlepiej widocznej deskorolce, kiedy usłyszał wyraźne stukanie w okno. Odruchowo zgasił latarkę, położył głowę na poduszce i przykrył ciałem blok rysunkowy. Wstrzymał oddech. Pukanie w szybę się powtórzyło, było delikatne, ale stanowcze. Roman przestał się bać, że go nakryją, i teraz zachodził w głowę, któż to taki stoi za oknem. Sprawa wydawała się o tyle dziwniejsza, że jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze.
Chłopiec wyjrzał spod kołdry. Na tle lamp ulicznych wyraźnie rysowała się ludzka sylwetka. Na pewno na wąski daszek nie wylazło żadne z rodziców. Czyli to jakiś kolega.
Do tej pory nikt nie przychodził do niego tą drogą. A jeśli to włamywacz albo jakiś podejrzany typ? Ale rabuś przecież nie dobijałby się do okna, żeby zaznaczyć swoją obecność. Postać za szybą pomachała i zapukała ponownie.
Poza tym w domu panował spokój. Roman wygramolił się z łóżka, podszedł do okna i włączył latarkę. Jasny snop oświetlił Marisę, która mrużyła oczy, zasłaniając twarz dłonią.
Zgasił światło. Co ona tu robi? Przecież wie, że dostał szlaban. Może go załatwić na całe życie!
Otworzył okno. Cieszył się, że ma na sobie T-shirt oraz szorty. W upały czasem kładł się do łóżka w samej bieliźnie.
– Cześć, Rome – szepnęła Marisa, ostrożnie wchodząc do pokoju.
– Cześć, Risa. – Roman nerwowo zerknął na drzwi. Nie słyszał żadnego ruchu rodziców. – Jak się dostałaś na dach?
– Mam swoje metody – odparła z tajemniczym uśmieszkiem. – Kończy ci się szlaban, prawda?
– Chyba że rodzice cię tu nakryją.
– Wpadłam tylko na chwilę – zapewniła. – Chciałam ci coś pokazać.
Wyciągnęła rękę. Na wierzchu dłoni widniał niebieski stempel odrzutowca.
– Zdobyłaś go! – Roman był pod wrażeniem.
– Chris mi pomógł. Rome, on miał rację. To lepsze, niż sobie wyobrażasz. Dużo lepsze. Jak paszport do najfajniejszego klubu świata.
– Tyle już wiem – odparł Roman. – Jakiego klubu? Chris nie chciał nam powiedzieć.
Risa pokręciła głową.
– Ja też nie mogę. Obiecałam. Sam zrozumiesz, kiedy dostaniesz swój stempel.
Roman fuknął ponuro.
– Dobra, Risa, ja wysiadam. To właśnie w ten sposób wpadłem za pierwszym razem. Gdybym znowu poszedł do salonu gier, rodzice by mnie zmasakrowali. Poza tym i tak wydałem już całą kasę. Nie starczyło.
– Musisz wrócić – nalegała Risa. – Zrzucimy się razem z Chrisem.
– Co?
– Stempel z odrzutowcem daje różne korzyści. Trochę zaoszczędziłam. Rome, przecież już tak daleko zaszedłeś. Zostały tylko dwa odrzutowce. Musisz skończyć to, co zacząłeś.
– No nie wiem – odparł.
– Dowiaduje się o tym coraz więcej ludzi. Te stemple nie będą czekały wiecznie. Musisz wygrać jeden z nich.
Roman pokręcił głową.
– Nie ma znaczenia, czy sam za siebie zapłacę. Nie wolno mi już chodzić do Krainy Gier.
– Właśnie dlatego tu przyszłam. Wiedziałam, że będziesz się wahał. Kumam, że ci nie wolno, ale musisz. Uwierz, warto zaryzykować.
Roman usłyszał skrzypienie podłogi na korytarzu. Przebiegły go ciarki. Marisa zerknęła na niego zaniepokojona.
– Idź już! – szepnął nerwowo.
– Przyjdź do salonu w sobotę rano – odpowiedziała szeptem, skacząc w kierunku okna. – Wymyśl dowolną wymówkę. Ale przyjdź.
Rzuciła się przez okno w tej samej chwili, w której klamka w drzwiach drgnęła. Roman odwrócił się skrzywiony w kierunku wejścia. Nie zdąży wrócić do łóżka. Zresztą to bez znaczenia. I tak wyda ich łoskot Marisy upadającej na dach.
Tyle że wcale nie usłyszał łoskotu. Ani nawet skrzypnięcia. Potoczył latarkę po dywanie w stronę komody. Drzwi się uchyliły. Zajrzał tata. Roman nie drgnął, tak jak dzikie zwierzę próbujące wtopić się w otoczenie. W mroku mógłby się ukryć, ale światło z korytarza padło wprost na puste łóżko. Po chwili wahania tata otworzył drzwi szerzej.
– Roman? – spytał.
– Tu jestem – odparł chłopiec słabym głosem.
Tata wszedł do pokoju. Przez szeroko otwarte drzwi wlewało się teraz więcej światła.
– Dlaczego masz otwarte okno?
– Było mi gorąco – zmyślił Roman gorączkowo. Udawał, że wszystko jest w porządku. Choć to zupełnie bez sensu, Marisa wciąż nie hałasowała. – Nudziłem się.
Tata podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Romana nerwowo ścisnęło w żołądku. Jak ojciec zareaguje na widok Marisy?
Jednak tata odwrócił się tak, jakby nic tam nie zobaczył.
– Chyba nie przyszło ci do głowy, żeby tędy wyjść?
– Co? No skąd! Przecież dostałem szlaban. Poza tym z dachu nie da się zejść na dół.
Naprawdę się nie dało, przynajmniej bez drabiny. Czyżby Marisa przyniosła drabinę?!
– Łażenie nocą po dachach to dobry sposób, żeby skręcić sobie kark – ostrzegł ojciec.
– Wiem. Dostawałem już świra. Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem.
Tata pokiwał głową.
– Dobrze. Tyle chyba mogę zrozumieć. Powinieneś leżeć w łóżku, ale przynajmniej nie paliłeś światła.
– Nie czytałem ani nic z tych rzeczy – powiedział Roman. – Po prostu mnie nosi.
– Wcale mnie to nie dziwi. Na pewno czujesz, że to był bardzo długi tydzień. Ale na nic cała kara, jeśli się jej nie wyegzekwuje. Bądź twardy.
– Będę – obiecał Roman.
Podszedł do okna, żeby je zamknąć. Przy okazji wyjrzał na zewnątrz, niby całkiem od niechcenia, lecz nigdzie nie dostrzegł Marisy. Potem wrócił do łóżka.
Tata stanął w progu.
– Idź spać – powiedział.
– Dobrze. Dobranoc.
– Dobranoc.
Drzwi się zamknęły. Pokój pogrążył się w ciemności rozpraszanej jedynie łagodnym blaskiem cyferek na wyświetlaczu elektronicznego zegara oraz miękkim światłem, które sączyło się przez okno. Roman czekał spokojnie. Pozwalał minutom płynąć.
Jakim cudem Marisa uciekła? I to tak cicho? Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to skok z dachu. W takim razie jego koleżanka pewnie leżała teraz na podjeździe ze złamanym karkiem.
Skoro zdecydowała się wspiąć do jego okna w środku nocy, to klub odrzutowca musiał być naprawdę super. Chris upierał się, że zdobycie stempla jest warte poświęcenia, i Marisa najwyraźniej myślała tak samo. Roman mocno ścisnął kołdrę. Risa zaproponowała nawet, że da mu pieniądze na kolejne kupony.
Do tej pory Roman na wygrywanie kuponów wymienialnych na nagrody wydał wszystkie oszczędności – w sumie ponad czterysta dolarów. Pochodziły z małego sejfu z napisem „Prywatny fundusz”, stojącego na jego komodzie. Co prawda należały do niego, ale z wyjątkiem drobnych zakupów miał je wydawać tylko za pozwoleniem rodziców. Przez ponad tydzień, zanim dostał szlaban, wymieniał dwudziestodolarówki na żetony, aż w końcu nic mu nie zostało. Kiedy rodzice go przyłapali, zabronili mu chodzić do Krainy Gier i rozpoczął siedem dni aresztu domowego.
Czy naprawdę mógłby tam wrócić? Chris się zarzekał, że stempel z odrzutowcem zmieni jego życie, a Risa to potwierdzała.
W domu wciąż było cicho. Roman podniósł latarkę i otworzył okno. Wyszedł na dach. Gonty głośno zaskrzypiały. Jak to możliwe, że Marisa w ogóle nie narobiła hałasu?
Włączył latarkę, rozejrzał się po pustym podjeździe, ale nie znalazł tam sparaliżowanego ciała.
– Marisa? – szepnął głośno. – Risa? Jesteś tam?
Nie doczekał się odpowiedzi.
Wrócił do pokoju, schował latarkę, odłożył kredki oraz blok, a potem położył się do łóżka. W głowie kłębiło mu się tyle pytań i trosk, że już nie musiał rysować.
Roztrwonił w salonie gier wszystkie oszczędności. Nic wielkiego, prawda? Przecież jest dzieckiem. Jeszcze zdąży zarobić.
A jednak zbierał te pieniądze, odkąd pamiętał. Wydając je po kryjomu, zdenerwował rodziców. I wszystko za jakiś tandetny stempel. Znaczek odrzutowca musiał dawać niesamowite korzyści, bo jeśli nie, to dlaczego byłby wart tyle kuponów?
Chris to mądry chłopak i wciąż upierał się przy swoim. Zarzekał się, że korzyści ze stempla są znacznie fajniejsze niż dożywotni zapas darmowych żetonów w Krainie Gier albo jedzenie i picie za friko. Obiecywał, że Roman będzie mu wdzięczny do końca życia. A teraz Risa mówiła to samo.
Roman przycisnął twarz do poduszki. Nie zostały mu żadne oszczędności. W trakcie bezcennych wakacji dostał tygodniowy szlaban. Ale wiedział, że skoro Marisa i Chris są skłonni wyłożyć za niego forsę na kolejne kupony, to musi wrócić do Krainy Gier.ROZDZIAŁ 1. TRASA TRUPOSZA
Stojąc okrakiem na rowerze, Nate spoglądał w dół wysokiego zbocza. Słyszał, że starsze dzieci nazywają je Trasą Truposza. Trafne określenie. Wąska dróżka, wyżłobiona przez opony i opady deszczu, wiła się po stromym stoku, głównie tuż nad przepaścią. Z tego miejsca wydawało się, że niektóre odcinki biegną niemal pionowo. Nate czuł się nieswojo nawet na myśl, że miałby zejść pieszo Trasą Truposza, a co dopiero zjechać na rowerze.
– Ale zasuwa! – mruknął Gołąb.
Stał obok Nate’a, króciutko ostrzyżony, i ściskał kierownicę tandetnego roweru.
Nieustraszona Summer – w kasku, rękawiczkach oraz ochraniaczach na kolana i łokcie – gnała ścieżką na zardzewiałym góralu. Dotarła do długiego, prostego, spadzistego odcinka, który przechodził w zakręt na nasypie. Wcześniej zbadali trasę, więc Nate wiedział, że zaraz za tym łukiem kryje się strome urwisko.
Summer, pochylona nad kierownicą, ostro pedałowała i nabierała nadmiernej prędkości. Nie miała szans na pokonanie zakrętu. Jednak nawet nie spróbowała tego zrobić, bo wykorzystała pochyły nasyp jako rampę, wjechała na nią z pełnym impetem i wystrzeliła w powietrze.
W locie odbiła się od roweru – runął w dół, a ona sama poszybowała wyżej, niż pozwalałyby prawa fizyki. Taki lot był możliwy tylko dzięki cukierkowi „Księżycowa skała”, który właśnie miała w ustach. Redukował działanie grawitacji, chociaż niecałkowicie, co dało się zaobserwować, kiedy Summer opadła po łuku i zniknęła im z oczu.
– Myślicie, że nic jej nie będzie? – zapytała Lindy.
– Zaraz się okaże – odparł Gołąb, unosząc do ust krótkofalówkę. Wcisnął guzik. – Jak wypadła?
– Do mnie nie doleci – ocenił Trevor. – Ale przeskoczy prawie całe zbocze. Co za skok! Czeka z przegryzieniem. Będzie na styk. Dobra, zdążyła zastygnąć. Idealnie wymierzyła, tuż przed uderzeniem o ziemię. Jeszcze wisi. Jeszcze wisi. Wylądowała. Nic jej nie jest. Odbiór.
– Daj znać, jak do ciebie dotrze.
– Jasne.
Nate odetchnął z ulgą, że Summer właściwie wyliczyła. Tego lata odkryli przypadkiem, że przegryzienie księżycowej skały wywołuje chwilowe zamrożenie w przestrzeni, i to bez względu na wcześniejszą prędkość. To bardzo przydatna wiedza, ponieważ nawet mimo słabszej grawitacji, spadając z wysoka, nabierało się takiej prędkości, że można było sobie zrobić krzywdę.
Przegryzienie cukierka nie było przyjemne – wstrząs przypominał porażenie prądem, dzwoniło w uszach i kręciło się w głowie. Gwałtowne zatrzymanie nie powodowało jednak trwałych szkód i było bardzo skuteczne. Taki awaryjny hamulec pozwalał przetestować wiele ryzykownych numerów kaskaderskich. Należało tylko poczekać do ostatniej chwili i przegryźć księżycową skałę tuż nad ziemią, ponieważ potem cukierek już nie działał, więc spadało się z normalną grawitacją.
– Pewnie wygra – stwierdziła Lindy.
Nate spojrzał na rudowłosą dziewczynkę. Niecały rok temu Lindy była podstarzałą czarodziejką, nazywała się Belinda White. To ona opracowała przepis na księżycowe skały oraz mnóstwo innych magicznych słodyczy. Pan Stott przeanalizował jej notatki i nauczył się realizować wiele przepisów, dzięki czemu dodał kolejne zaczarowane smakołyki do rosnącego asortymentu.
Lindy jednak zupełnie nie pamiętała dawnego życia. Kiedy napiła się wody z Fontanny Młodości, jednocześnie nieświadomie połknęła czystą kartę – własny wyrób całkowicie wymazujący pamięć. Obecnie mieszkała z panem Stottem, który ją adoptował. John Dart zadbał o niezbędne formalności. Przez większość roku szkolnego chodziła z Nate’em i jego przyjaciółmi do piątej klasy, a teraz, w wakacje, również spędzała razem z nimi dużo czasu. Wspólnie tworzyli klub o nazwie Błękitne Sokoły i stale eksperymentowali z magicznymi cukierkami.
– Jeszcze nie spisuj nas na straty – powiedział Gołąb. – Może się okazać, że do biegów zjazdowych najlepsze są żelaznoskórki. Summer spadła z wysoka, ale ja spadnę szybciej.
– A ja mam nadzieję, że w ogóle nie spadnę – wtrącił Nate.
Krótkofalówka zatrzeszczała.
– Dotarła. Zajęło jej to niewiele ponad minutę.
– Trudno będzie pobić ten wynik – przyznał Gołąb.
– Zobaczymy – odparł Nate.
Wyjął listek gumy „Życiowa forma”. W przeciwieństwie do Gołębia i Summer, którzy specjalnie na ten wyścig kupili tandetne rowery, on jechał na własnym. Na wszelki wypadek założył kask i ochraniacze, ale liczył na to, że guma zapewni mu wystarczającą orientację i koordynację, żeby pokonać trasę bez przygód.
Włożył listek do ust i zaczął żuć. Działanie życiowej formy trudno odczuć, jeśli nie jest się w ruchu. Używał gumy wielokrotnie i nigdy go nie zawiodła.
– Daj znać Trevorowi, żeby włączył stoper – poprosił.
– Gotowy? – odezwał się Gołąb do krótkofalówki.
– Chwileczkę – usłyszał. – Dobra, już.
– Do biegu… – zaczął Gołąb – gotowy… start!
Nate ruszył Trasą Truposza. Wciąż go przerażała, ale gdy już wystartował, instynktownie wiedział, w którą stronę kierować rower. Niuanse pędu i balansu, o których dotąd nie miał pojęcia, teraz były czymś naturalnym. Mocno pedałował, ale nie jechał z pełną prędkością. Wyczuwał granice pozwalające mu utrzymać panowanie nad rowerem.
Wiatr smagał go po twarzy, a on gnał tak szybko, jak jeszcze nigdy sobie nie zamarzył. Z poślizgiem brał ostre wiraże. Podskakiwał, unikając skalistych odcinków. Na długich prostych kładł się na kierownicy, pędził z samobójczą pewnością siebie, a potem gwałtownie hamował, żeby zygzakiem wejść w zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Pryskała ziemia. Sypały się kamienie. Kiedy zeskoczył niżej, skracając sobie drogę o jedną serpentynę, żołądek podszedł mu do gardła.
Wiedział, że powinien być przerażony. Bez życiowej formy już z dziesięć razy rozbiłby rower. Ale zamiast bać się zagrożenia, napawał się adrenaliną.
W ogóle nie czuł się zmęczony. Żując życiową formę, można było bez przerwy biec sprintem i nigdy się nie zziajać. Dopóki działała magia, miało się wrażenie, że nawet skrajny wysiłek to nic wielkiego.
Nate dostrzegł Summer i Trevora. Trevor był już od niej znacznie wyższy. W ciągu roku szkolnego urósł o parę centymetrów. Trasa stała się mniej stroma, więc teraz Nate pedałował z całej siły. Minął Trevora i zahamował z poślizgiem.
– Minuta dwadzieścia jeden – oznajmił kolega.
– Ile miała Summer?
– Minutę sześć. Ale za to super wyglądałeś. Szkoda, że tego nie sfilmowałem!
– I super się czułem – przyznał Nate rozczarowany, że zajął drugie miejsce.
Mimo wszystko przybycie na metę zaledwie piętnaście sekund później od kogoś, kto w gruncie rzeczy szybował z góry aż na sam dół, to całkiem niezły rezultat. No i, w przeciwieństwie do Summer, Nate nie rozwalił roweru. Teraz pozostawało tylko pytanie, czy Gołąb zepchnie go na ostatnie miejsce.
Trevor powtórzył wynik Nate’a przez krótkofalówkę.
– Niezły czas – stwierdziła Lindy. – Gołąb już może ruszać. Stoper przygotowany?
– Czekam na twój znak – odpowiedział Trevor.
– Super. Do biegu… gotowy… start! – Trevor włączył stoper.
Nate uniósł wzrok. Z tego miejsca nie dało się zobaczyć początku trasy. Z powodu letnich upałów zarośla na wzgórzu były złotobrązowe. Przecinały je wystające skały oraz płaty gołej ziemi, a tu i ówdzie rosły dęby. Wieczór dogasał. Starannie wybrali porę wyścigu, licząc na to, że o zachodzie słońca na stoku nie będzie ludzi. Na widok dziewczyny frunącej w powietrzu przez kilkaset metrów większość przygodnych obserwatorów zaczęłaby zadawać pytania. Jak dotąd przyjaciołom nikt nie przeszkodził.
Jadąc trasą, Gołąb żuł żelaznoskórkę, czyli łamiszczękę chroniącą przed otarciami skóry i połamaniem kości. Nie stawał się dzięki niej silniejszy ani szybszy, ale podczas działania cukierka wszelkie urazy były prawie niemożliwe.
Kiedy zobaczyli go z dołu, najwyraźniej już raz się przewrócił. Żelaznoskórka nie strzegła go przed zabrudzeniem, podarciem ubrań ani nazbieraniem rzepów i kolców.
Z piątki przyjaciół Gołąb najsłabiej radził sobie na rowerze. To było widać. Za szybko wszedł w zakręt, walnął prosto w niewielki głaz, poleciał nad kierownicą, a potem wylądował w chmurze kurzu i osuwających się kamieni. Natychmiast stanął na nogi i ruszył ku górze po swój rower.
Wsiadł na niego z powrotem, a następnie dojechał do stromego odcinka, gdzie Summer zeskoczyła z nasypu. Wpadł na ten sam nasyp z ogromną prędkością, ale zamiast poszybować na niedorzeczną odległość, zademonstrował, jak naprawdę powinna działać grawitacja, kiedy ktoś zjeżdża rowerem w przepaść.
Stracił impet i zaczął spadać z coraz większą prędkością. Rąbnął korpulentnym ciałem o ostre skały, a później potoczył się, wymachując rękami i nogami. Zardzewiały rower wygiął się od uderzenia i sunął obok niego. Taki mrożący krew w żyłach wypadek powinien być śmiertelny. Chociaż Nate wiedział, że Gołąb żuje żelaznoskórkę, to i tak aż wykręcił dłonie.
Kiedy Gołąb przestał się staczać, wstał i podbiegł do roweru, ale przednie koło miało teraz kształt naleśnika, a rama się wygięła, a może nawet pękła. Odwrócił się więc w stronę mety i pognał pieszo na złamanie karku. Po drodze dwa razy się wywalił, gdy zeskakiwał z niewielkich nawisów.
Wreszcie, zdyszany i spocony, dotarł do Trevora i padł na ziemię. Ubranie miał brudne i podarte. Wydawał się wyczerpany, ale nie krwawił.
– Minuta i pięćdziesiąt trzy sekundy – ogłosił Trevor.
– Ostatnie miejsce? – zipnął Gołąb.
– Ale za to miałeś najfajniejszą kraksę – pocieszyła go Summer.
– Bolało? – zainteresował się Nate
Gołąb usiadł.
– Nie. Ale nieźle się wystraszyłem. Przez chwilę myślałem, że nie żyję.
– Jedzie Lindy – oznajmił Trevor.
Nate obrócił się, żeby to obejrzeć. Tak jak on żuła życiową formę i jechała na własnym rowerze. Był ciekaw, czy magiczne oko zapewni jej dodatkową przewagę.
Gdy zaopiekował się nią pan Stott, Lindy nie miała jednego oka, ale potężny czarodziej Mozag sporządził dla niej nowe. Było szklane i wyglądało jak prawdziwe, lecz zapewniało możliwości niedostępne zwykłym ludziom. Dzięki niemu Lindy widziała w ciemności, mogła przybliżać obraz jak w teleskopie, a nawet rozpoznawać temperaturę jak w termowizorze.
Bez względu na to, czy pomagało jej oko, Lindy pędziła po stoku jak zawodowa kaskaderka o skłonnościach samobójczych. Nate był ciekaw, czy wykonując szalone skoki i przechylając się na zakrętach, wyglądał równie fajnie. Dziewczynka z imponującą precyzją zatrzymała się z poślizgiem obok kolegów.
– Ale jazda! – zawołała uśmiechnięta od ucha do ucha.
– Nieźle zasuwałaś – pochwalił Trevor. – Szkoda, że nie pozwoliłaś sobie zmierzyć czasu.
Lindy pokręciła głową.
– Trzech uczestników, po jednym na cukierek. – Spojrzała na Gołębia, który wciąż siedział na ziemi. – Wyglądasz, jakbyś zderzył się z pociągiem.
Chłopiec uśmiechnął się blado.
– Witaj w moim życiu. Nie tylko zająłem ostatnie miejsce, ale do tego jestem najbardziej brudny i zmęczony.
– Nikt nie mierzył mi czasu – odparła Lindy – więc powiedzmy, że mnie pokonałeś.
– Wielkie dzięki za taką litość. – Gołąb wstał. – Na oko jechałaś równie szybko co Nate.
Trevor schował stoper i krótkofalówkę do plecaka.
– Jako najszybsza metoda dotarcia na sam dół zdecydowanie zwyciężyły księżycowe skały – stwierdził.
– Tak właśnie sądziłam – przypomniała wszystkim Lindy. – Ale życiowa forma też była niezła.
– A do tego nie rozwaliłem roweru – wtrącił Nate.
Lindy w zamyśleniu pokiwała głową.
– Gdyby dało się połączyć życiową formę z żelaznoskórką i solidnym rowerem… – zaczęła.
– Nie wolno ryzykować mieszania cukierków – odparł Gołąb. – Zamiast intensywniejszego efektu może stać się coś niespodziewanego. Na przykład głowa ci wybuchnie.
– Powiedziałam: „gdyby” – zaznaczyła Lindy. – Gdyby znaleźć metodę bezpiecznego mieszania słodyczy, moglibyśmy połączyć umiejętności ze znacznie ryzykowniejszymi skokami.
– Wracając po kraksie po rower, straciłem dużo czasu – stwierdził Gołąb. – I nędzny ze mnie sprinter.
– Ja pewnie skoczyłabym trochę lepiej – oceniła Summer. – Zaoszczędziłabym parę sekund.
– Gdybyśmy mogli mieszać – odezwał się Nate – to moim zdaniem życiowa forma i księżycowe skały wygrałyby z życiową formą i żelaznoskórką.
– To tylko spekulacja – westchnął Gołąb. – Nigdy tego nie sprawdzimy.
– Ale spekulowanie też jest fajne – odparła Lindy.
Gołąb wzruszył ramionami.
Trevor szturchnął Nate’a łokciem i ruchem głowy wskazał w kierunku przeciwnym do wzgórza. Nate zobaczył tam dwóch zwalistych mężczyzn w garniturach, którzy szli w ich stronę.
– Czy ja widzę podwójnie? – zapytał.
– Jest ich dwóch – potwierdziła Lindy. – I naprawdę wyglądają niemal identycznie. To na pewno bliźniacy. Jeden ma małą plamkę na szyi. Z daleka można by ją wziąć za pieprzyk, ale to malutki tatuaż pąku róży.
Mężczyźni widocznie spostrzegli, że dzieci patrzą w ich stronę, ponieważ jeden z nich pomachał. Obaj mieli ciemne włosy, a na szyjach lornetki. Nate też im pomachał.
– Jak myślicie, czego chcą? – mruknął.
– Nie mają rowerów – zauważył Trevor. – I nie ubrali się jak do pieszych wędrówek.
– Mają za to lornetki – stwierdziła Summer. – Myślicie, że nas szpiegowali?
– Wiedziałem, że nie powinniśmy używać cukierków w miejscu publicznym – stęknął Gołąb. – Odkąd białe krówki nie mieszają ludziom w głowach, to była kwestia czasu, żeby nas ktoś przyuważył.
– Wcale nie jesteśmy w miejscu publicznym – zaprotestował Nate. – To zupełne pustkowie. No i jest późno. Pilnowaliśmy się.
– Jak widać, niedostatecznie – uznał Gołąb. – To co, zwiewamy? Wy możecie jechać na rowerach. Ja i Summer skorzystamy z księżycowych skał.
– A jeśli oni tylko obserwują ptaki? – rzucił Trevor.
– W garniturach? – odparła Summer z powątpiewaniem. – Mało prawdopodobne. Tutaj? Teraz? Wyglądają jak jacyś agenci.
– Są bardzo podobni – powiedziała Lindy. – Może to klony.
– Powinniśmy zacząć się od nich oddalać – zasugerował Nate. – Nie musimy biec. Po prostu zachowujmy się tak, jakbyśmy wracali do domu. Gdyby nas gonili, użyjemy cukierków.
– Dobry pomysł – poparł go Trevor.
Odwrócili się i ruszyli w kierunku przeciwnym do Trasy Truposza, tak by ominąć facetów w garniturach. Nate, Trevor i Lindy prowadzili rowery, żeby Gołąb i Summer mogli za nimi nadążyć.
– Poświęcicie nam chwilkę? – zawołał któryś z mężczyzn.
Nate się odwrócił. Jeden nieznajomy przykładał dłonie do ust, a drugi machał rękami nad głową.
Nate stanął.
– Musimy wracać do domu! – krzyknął.
– Mamy wspólnego znajomego – oznajmił tamten. – Johna Darta.
Chłopiec wymienił spojrzenia z przyjaciółmi. John nie kontaktował się z nimi już od miesięcy.
– Jak myślicie, czego chcą? – zastanawiał się Gołąb.
– Może nas nabierają – ostrzegł Trevor. – Niewykluczone, że są źli.
– O co chodzi? – zawołał Nate.
– Chcemy tylko zamienić parę słów – odpowiedział mężczyzna. – Wszystko o was wiemy. John wpadł w tarapaty. Jesteśmy po waszej stronie.
Nate znowu spojrzał na kolegów.
– Skoro znaleźli nas tutaj – powiedziała Summer – to znajdą nas ponownie.
– Lepiej miejmy to już za sobą – zaproponował Gołąb.
– Bądźcie gotowi na kłopoty – ostrzegł Nate, a potem odezwał się głośniej: – Dobrze! Porozmawiajmy!
Zawrócili, żeby podejść do rosłych mężczyzn. Tamci czekali cierpliwie. Mieli szare garnitury w jasne prążki, a niebieskie chusteczki w kieszonkach dobrali pod kolor krawatów. Ich stroje wyglądały na znoszone i nieco zmięte. Obaj byli barczyści, szerocy w karku i nosili czarne buty. Grubo ciosane twarze nie należały do przystojnych. Mężczyzn wyróżniały krzaczaste brwi oraz mięsiste wargi. Na pękatych palcach ich dłoni połyskiwały ciężkie sygnety.
Nate zatrzymał się pięć metrów od nich.
– Kim panowie są? – zapytał.
– Pracujemy z Johnem Dartem – powiedział ten po lewej.
Miał głęboki, lekko zachrypnięty głos. Wyraźnie wymawiał każde słowo.
– To nie jest odpowiedź – stwierdziła Summer.
Drugi wzruszył ramionami.
– Nazywam się Ziggy Battiato, a to mój brat Victor.
– Obserwujecie nas? – zapytał Nate.
– Jesteście nieostrożni – odparł Victor. – Śledzimy was od trzech dni. Wiemy, gdzie mieszkacie oraz że stale odwiedzacie sklep z lodami i słodyczami „Słodki Ząbek”. Widzieliśmy, jak w miejscach publicznych używacie magicznych ulepszaczy.
– Przecież się pilnujemy – zaprotestował Gołąb.
– Rzeczywiście dbacie o elementarne bezpieczeństwo – zgodził się Ziggy. – Ale każdy zainteresowany waszymi tajemnicami odkryłby je bez trudu.
– John zniknął – powiedział Victor. – Gdzie go ostatnio widzieliście?
Nate podniósł dłoń na znak, by jego koledzy nic nie mówili.
– Skąd możemy wiedzieć, że nie jesteście łotrami, którzy chcą z nas wyciągnąć informacje?
– Nie obezwładniliśmy was – odparł Ziggy, na moment uchylając połę marynarki, żeby pokazać pistolet.
– Chcemy pomóc – powiedział Victor stanowczo.
– Co nam szkodzi? – odezwała się Lindy. – Minęło już sporo czasu. Ostatnio widzieliśmy go w marcu. Dwunastego marca.
Nate zerknął na nią. Jak na kogoś, kto zapomniał, kim jest, czasami wykazywała się niesamowitą pamięcią.
Ziggy skinął głową.
– To ma sens. Nie chciał ingerować w wasze życie bardziej, niż to konieczne. Zaginął przed miesiącem. Ostatnio widziano go niedaleko stąd. Nie odezwał się do was? Nie zostawił wiadomości?
Nate pokręcił głową.
– Od marca cisza.
Ziggy z Victorem wymienili spojrzenia. Victor odwrócił się do dzieci.
– John byłby zły, że o to prosimy, ale czy pomożecie nam go znaleźć?
– Tak – odparł Nate – pod warunkiem, że naprawdę jesteście przyjaciółmi.
Ziggy zmierzył go wzrokiem.
– Dobra odpowiedź – pochwalił. – To rozsądne, że jesteście nieufni. – Podał Nate’owi wizytówkę.
Ziggy i Victor Battiato
ROZWIĄZYWANIE PROBLEMÓW
PRZYSTĘPNE STAWKI
– Spędzacie dużo czasu z Sebastianem Stottem – powiedział Victor. – Niech zerknie na wizytówkę. Jeśli nie będzie miał zastrzeżeń, przyjdźcie jutro w południe do baru „U Schwendimana”. Wtedy dłużej pogadamy.